Ostatni sprawiedliwy

/

Ostatni sprawiedliwy, „Gazeta Wyborcza” („Świąteczna”) 

6-7 grudnia 2003, nr 284, s. 16-17.

/
Tadeusz Klimowicz 
/

 

 

 

Ostatni sprawiedliwy. 

Uwagi na marginesie wspomnień Aleksandra Sołżenicyna.

 

Najpierw był kilkugodzinny lot. W nieznane. Po wylądowaniu towarzyszący aresztantowi funkcjonariusze KGB wręczyli na pożegnanie (czy może raczej na nową drogę życia) 500 marek i zaskoczony Aleksandr Isajewicz Sołżenicyn opuścił samolot. Wtedy okazało się, że jest we Frankfurcie nad Menem. „W ciągu kilku godzin – pisze w wydanych niedawno w Polsce wspomnieniach Wpadło ziarno między żarna - przeleciałem jak wicher z lefortowskiego więzienia, z całej Wielkiej Zony Sowieckiej do wiejskiego domu Heinricha Bőlla pod Kolonią [...]” (tłum. J. Czech). 

Był rok 1974. Pięćdziesięciosześcioletni banita jeszcze nie wiedział, że właśnie w tym znienawidzonym Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich – gdzie jego udziałem stało się wiele traumatycznych doświadczeń (małżeństwo ze zdradzającą go z ludźmi z Łubianki Natalią Rieszetowską, pobyt na froncie, aresztowanie, szaraszkałagry, zesłanie, represje towarzyszące współtworzeniu kultury niezależnej, poczucie osamotnienia na drodze prowadzącej do uniezależnienia się od reżimu, rola czarnego charakteru w topornie wyreżyserowanych spektaklach teatru nienawiści), gdzie za literackie obrachunki z zekowsko-gułagowską przeszłością poznał wszystkie smaki popularności oficjalno-radzieckiej (był o krok od otrzymania Nagrody Leninowskiej w roku 1964) i samizdatowo-tamizdatowej (uwieńczonej Nagrodą Nobla, 1970) – przeżył najlepsze lata swego życia. 

Jak wiadomo, każda mutacja ustroju totalitarnego (także „Wielka Zona Sowiecka”) – to jej przekleństwo i urok - narzucając społeczeństwu dwubiegunową, biało-czarną wizję świata (obowiązująca ideologia określa pożądany model zachowań oraz wyznacza granicę pomiędzy dobrem a złem, prawdą a fałszem, przyjaciółmi a wrogami), uwalnia jednocześnie jednostkę od konieczności dokonywania samodzielnych wyborów. „Wolność – pisze Ryszard Przybylski - oznacza mękę i rozpacz”, więc Wielki Inkwizytor (z Braci Karamazow Dostojewskiego), DuceFűhrerGensek zwalniają z myślenia i czynią życie znacznie prostszym. Zmieniają się jedynie mechanizmy tresury społecznej i narzędzia perswazji. Cel, chociaż różnie definiowany, pozostaje zawsze ten sam.

W takiej przestrzeni polityczno-egzystencjalnej artyście towarzyszy odwieczne - rozciągające się między naiwnością a konformizmem – pragnienie służenia Wielkiej Sprawie. W pierwszych latach popaździernikowej Rosji pokusie kolaboracji z reżimem oparli się nieliczni spośród pozostałych w kraju pisarzy. Jednych rewolucja - jak to określił Raymond Aron w Końcu wieku ideologii - podnieciła, drudzy chętnie zgodzili się odegrać rolę „dworaków komunizmu” (wspominał o nich Leopold Tyrmand w Cywilizacji komunizmu) i byli wreszcie tacy, którzy początkowo przeżywali rozterki. „Tu nie dość jest powiedzieć – pisał Albert Camus w eseju Artysta i jego epoka - że władza zagraża sztuce. Bo też problem byłby w takim wypadku prosty: artysta walczy albo kapituluje. Problem jest bardziej złożony i bardziej zabójczy, skoro wiadomo, że walka rozgrywa się w samym artyście” (tłum. J. Guze).

Przez następnych kilkadziesiąt lat prawo do oficjalnego funkcjonowania w życiu literackim mieli najczęściej autorzy pogodzeni z rzeczywistością i dopiero odwilż przypomniała o obecności wątpiących. Jeśli nie w System, to przynajmniej w niektóre jego hasła. W 1962 roku na daczy w Picundzie przeczytano Chruszczowowi Jeden dzień Iwana Denisowicza. Nikita Siergiejewicz podobno się wzruszył i zezwolił na publikację – na początek w 25 egzemplarzach dla członków Biura Politycznego, a po jakimś czasie na łamach „Nowego Miru”. 17 grudnia czterdziestoczteroletni debiutant po łagrowych przejściach znalazł się w gronie 300 twórców wyróżnionych zaproszeniem na spotkanie w Komitecie Centralnym KPZR. Został przedstawiony pierwszemu sekretarzowi i wówczas, jak pisze, „odczułem do niego napływ uczucia wdzięczności, więc ściskając rękę, powiedziałem, co czułem: 

-       Dziękuję wam, Nikito Siergiejewiczu, nie w swoim, a w imieniu milionów ofiar.

Wydało mi się nawet, że jego oczy zrobiły się wilgotne”.

Korzystając ze stanu wzruszenia pierwszego sekretarza miesięcznik redagowany przez Aleksandra Twardowskiego zdążył jeszcze wydrukować trzy inne opowiadania Sołżenicyna, ale nawet telenowelowe łzy nie płyną bez końca i oczekujące na publikację powieści (Oddział chorych na rakaKrąg pierwszy) już nie mogły się ukazać w oficjalnym obiegu. Nie przewidziano jednak, iż niepokorny pisarz wyda otwartą wojnę reżimowi i przełamie powszechne tabu milczenia. Delegaci na IV Zjazd Związku Pisarzy Radzieckich (maj 1967) mogli przeczytać jego list, w którym może po raz pierwszy po roku 1917 zostały publicznie wypowiedziane słowa o rosyjskiej mutacji „hańby domowej”.

Władze stowarzyszenia literatów zareagowały rutynowo. Początkowo panowało przekonane, że raz jeszcze sprawdzi się Pasternakowski scenariusz, że będzie to sprawa jak inne, że historia się powtórzy, że wywołana nagonka zakończy się pisarskim aktem skruchy, że Sołżenicyn złoży samokrytykę, czyli że będzie tak jak zawsze. Tymczasem nie mająca szans na ukazanie się w kraju powieść Krąg pierwszy została przemycona przez Olgę Carlisle (wnuczkę znanego pisarza rosyjskiego Leonida Andriejewa) do USA. Okazało się, iż to, co pisarza w Rosji totalitarnej niepokoiło, napawało strachem czy wręcz przerażało – a więc samowolna publikacja za granicą (w tamizdacie), dla autora Kręgu... stanie się ważnym elementem gry prowadzonej z reżimem (Krąg pierwszy Oddział chorych na raka ukazały się we Frankfurcie nad Menem w 1968 roku, natomiast Sierpień 1914 trzy lata później w Paryżu). Zagraniczny rozgłos miał mu zapewnić i rzeczywiście zapewnił ochronę przed KGB (ale nie przed potencjalnym „nieszczęśliwym wypadkiem”; polisą na życie stała się dopiero późniejsza Nagroda Nobla). W listopadzie 1969 roku Sołżenicyna wykluczono więc ze Związku Pisarzy Radzieckich – za „aspołeczne zachowanie” i „wyraźne naruszenie podstawowego regulaminu statutu ZP ZSRR”. W Rosji breżniewowskiej (jak wcześniej stalinowskiej czy chruszczowowskiej) było to równoznaczne z odejściem w niebyt, skazaniem na milczenie (w najlepszym razie pisaniem do szuflady), ponieważ funkcjonowanie pisarza poza organizacją było w zasadzie niemożliwe. Tam bowiem zapadały decyzje o skierowaniu książki do druku lub jej wznowieniu i o innych niezmiernie istotnych sprawach determinujących status materialny twórcy. Ale akt wykluczenia miał też swój wymiar psychospołeczny: oznaczał utratę prestiżu, podszyty strachem ostracyzm towarzyski i skazywał na życie w samotności, poza kolektywem. Na decyzję o usunięciu ze Związku Pisarzy Radzieckich autor Jednego dnia... reaguje wzmożoną aktywnością epistolograficzną. Pisze wciąż nowe listy-skargi, listy-protesty, listy-wyjaśnienia (m. in. do Michaiła Susłowa, Jurija Andropowa i Aleksieja Kosygina). 

W drugiej połowie lat sześćdziesiątych za sprawą Sołżenicyna została zatem złamana wieloletnia tradycja posługiwania się językiem hierofantów, pełnym podtekstów, niedomówień i aluzji. Pisarz ten, jak zauważył emigracyjny krytyk literacki Aleksiej Cwietkow, „stopniowo usuwany z literatury oficjalnej, coraz częściej wprowadzał do swych utworów ‘tekst otwarty’, nie obliczony na grę w ciuciubabkę z cenzorem. W rezultacie wielu zasłużonym ezopom zakołysał się grunt pod nogami”. W połowie lat siedemdziesiątych partia utraciła wiarę w możliwość reedukacji kłopotliwego kontestatora - w Paryżu rozpoczęto publikację monumentalnego Archipelagu Gułag (Archipiełag Gułag, 1973-1975). Dawniej zostałby on rozstrzelany lub zesłany, teraz – w przededniu podpisania w Helsinkach Aktu Końcowego, zawierającego ustalenia Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie – w cenie były gesty humanitarne. W 1974 roku Aleksandr Isajewicz został aresztowany i po kilku dniach deportowany do Niemiec Zachodnich. Stamtąd wkrótce przeniósł się do Szwajcarii i zamieszkał (tak jak Lenin) w Zurychu, a kilkanaście miesięcy później wybudował dom w okolicach amerykańskiego miasteczka Cavendish (stan Vermont). Tam spędził prawie dwadzieścia lat.

Z całą pewnością Sołżenicyn był w latach siedemdziesiątych najbardziej znanym współczesnym pisarzem rosyjskim w Europie Zachodniej oraz w Stanach Zjednoczonych i to jego nazwisko (a nie Herlinga-Grudzińskiego czy Szałamowa) powszechnie kojarzono z tematyką łagrową. Początek pobytu na wygnaniu zbiegł się w czasie z publikacją na łamach „The Sunday Times” (3 marca 1974) napisanego w sierpniu, a wysłanego 5 września 1973 roku i pozostawionego oczywiście bez odpowiedzi Listu do przywódców Związku Sowieckiego. Odwołując się - raczej nieświadomie - do osiemnastowiecznej, oświeceniowej tradycji epistolograficznej (np. Voltaire i Diderot prowadzący korespondencję z Katarzyną II), autor Archipelagu... przedstawił w swoim memoriale „[...] sposób, który pozwoli uniknąć głównych niebezpieczeństw grożących naszemu krajowi w najbliższych 10-30 latach. Owe niebezpieczeństwa to wojna z Chinami, a także śmierć wraz z cywilizacją zachodnią na ciasnej, cuchnącej, zapaskudzonej Ziemi” (tłum. A. Wołodźko). Pisarz radził więc odrzucić ideologię komunistyczną, „poszukiwać własnej drogi” (cywilizacja zachodnia znalazła się bowiem w ślepym zaułku) i kontynuować po latach - rozpoczęte przez Piotra Stołypina (w latach 1906-1911 premiera i ministra spraw wewnętrznych), guru ekonomicznego pisarza – parcie na Północ (takie „Go Nord!”), czyli „[...] skoncentrować się na zagospodarowaniu (na zasadach stabilnej, niezorientowanej wzrostowo gospodarki) rosyjskiego Północnego Wschodu – europejskiej północno-wschodniej części Rosji, azjatyckiej Północy i głównego masywu Syberii”.

Niemal równocześnie z Listem... ukazały się dwa inne napisane jeszcze w kraju teksty (eseje?, moralitety?): Żyj bez kłamstwa (1974) oraz Skrucha i samoograniczenie jako kategorie życia narodowego (1974). W tym ostatnim - zamieszczonym w tomie Spod grud, który został wydany równocześnie w Moskwie (oczywiście w samizdacie) i w Paryżu – Sołżenicyn polemizował z Andriejem Sacharowem i, szerzej, z wciąż na szczęście obecnym w rosyjskiej myśli społecznej nurtem okcydentalistycznym, z „oświeceniowo-liberalną wizją człowieka i społeczeństwa” oraz bronił „tezy o moralno-religijnych podstawach życia narodu” (Grzegorz Przebinda). To wtedy, w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych, pod znacznym wpływem dziewiętnastowiecznej tradycji słowiano- i rusofilskiej ukształtował się ostatecznie światopogląd autora Archipelagu...

Zdaniem Borisa Jegorowa, autora rozważań o kulturze rosyjskiej XIX stulecia, cztery czynniki kształtowały mentalność Rosjan: „[...] Religia prawosławna, prawo pańszczyźniane, rozległe monarchiczne państwo-imperium, ‘wiejskość’, czyli niewielka liczba miast [...]. Religia zaszczepiała w świadomości Rosjan trwałe ideały chrześcijańskie, ale były też dodatkowe, by tak rzec, zasady bizantyjsko-prawosławne, które bardzo istotnie określiły narodowy światopogląd. Przede wszystkim niepodważalne uprzywilejowanie tylko jednego stanowiska, jednej idei, jednej cerkwi. [...]. Wrogości w stosunku do tego, co cudze, towarzyszył silny tradycjonalizm [...]” (tłum. D. i B. Żyłkowie). W wykreowaniu tego zjawiska znaczny udział miała „wiejskość” kultury rosyjskiej. „Typowa wieś – pisze Jegorow – składała się zwykle z paru rodzinnych gospodarstw. [...]. Cywilizacja antyczna nigdy by w ciągu paru wieków nie stała się tak ogromna i powszechna, gdyby na wąskiej przestrzeni Morza Śródziemnego i jego wybrzeży nie komunikowały się ze sobą Egipt, Judea, Fenicja, państwa greckie, a następnie – Rzym... Rosyjskie wsie były bardzo dalekie od tego rodzaju ciasnoty, mieszkańcom nie groziły stresy... Czas upływał powoli, niezauważalnie następował w nim ruch naprzód. Przeważał czas cykliczny, regularna powtarzalność doby, miesiąca księżycowego, pór roku. Właśnie czas cykliczny potęgował nieruchomość i tradycjonalizm. Tradycjonalizm jak gdyby wymazywał czas, neutralizował go, wszystko się powtarzało, wszystko było już znane”.

To dlatego Fiodor Dostojewski uważał Rosjan za naród wybrany („narod-bogonosiec” / naród-Bogonośca), który prawosławiu zawdzięcza swą tożsamość i z ksenofobiczną pogardą traktował inne nacje (bufonada Polaków/Polaczków, „umysłowa ociężałość” Niemców, itd.) i konfesje (zwłaszcza inne nurty chrześcijaństwa); dlatego gloryfikował prosty lud (tę poczwę / glebę rosyjskości) i piętnował inteligencję (oderwaną już od chłopsko-prawosławnych korzeni); dlatego pisał wiernopoddańcze, pełne wyznań miłosnych do tronu i idei, listy do Aleksandra II i następcy tronu Wielkiego Księcia Aleksandra (późniejszego cara Aleksandra III); dlatego przyjaźnił się z ultrakonsewatywnym politykiem, oberprokuratorem Świętego Synodu Konstantinem Pobiedonoscowem i Aleksiejem Suworinem (wydawcą gazety „Nowoje Wriemia”), to dlatego swój kilkuletni (i w zasadzie dobrowolny) pobyt za granicą znosił gorzej niż wcześniejszą katorgę i zesłanie („Jak można na stałe mieszkać za granicą! Dalibóg, bez ojczyzny straszliwie się cierpi”, tłum. Z. Podgórzec i R. Przybylski). 

Swoje confiteor zawarł twórca Biesów w liście do Apołłona Majkowa (z 28/16 sierpnia 1867): „[...] Stworzyliśmy wielkie państwo, Azję na wieki powstrzymaliśmy od podbojów, znosiliśmy nieskończone cierpienia i potrafiliśmy je znosić, nie zatracając równocześnie rosyjskiej idei, która świat odnowi, wręcz przeciwnie, umocniliśmy ją, wreszcie przetrzymaliśmy Niemców i mimo wszystko nasz lud jest bezgranicznie dostojniejszy, szlachetniejszy, uczciwszy, zdolniejszy i bardziej oddany najwznioślejszej idei chrześcijańskiej. Idei, której Europa wraz ze swym zdechłym katolicyzmem i pełnym głupich sprzeczności luteranizmem nie jest w stanie zrozumieć”. 

Sto lat później Sołżenicyn, duchowy spadkobierca Dostojewskiego, zrozumiał – i była to iluminacja, która w Rosji postromantycznej stała się udziałem wielu innych twórców – że jest kimś więcej niż pisarzem. Został więc Misjonarzem niosącym ludzkości nowy ład moralno-ekonomiczny, Nauczycielem Narodu znającym odpowiedzi na wszystkie pytania i rozwiewającym wszystkie wątpliwości, Guru (czy może zgodnie z tradycją prawosławną: Starcem) uczącym sztuki życia, niepodważalnym Autorytetem Moralnym dla zdeprawowanej przez komunistów Rosji i zbrukanej przez liberałów cywilizacji zachodniej, Prorokiem głoszącym zapomniane prawdy w zapomnianym języku (odnowę moralną powiązał z sanacją semantyczną i dlatego przez wiele lat jego podstawową lekturą był dziewiętnastowieczny słownik języka rosyjskiego Władimira Dala). 

Autor Jednego dnia..., podobnie jak jego mistrz, nigdy nie ukrywał swoich antyinteligenckich fobii i obsesji (współczesną Rosję zamieszkuje jedynie pseudointeligencja, obrazowanszczina, „wykształceńcy”) i nigdy oczywiście nie myślał o opuszczeniu ojczyzny. Nie krył więc podziwu dla twórców (m. in. Anny Achmatowej), którzy oparli się pokusie wyjazdu – nawet w najtrudniejszych dla siebie chwilach – kraju i nie chciał zrozumieć tych, którzy w latach siedemdziesiątych-osiemdziesiątych (często przecież zastraszani i szantażowani przez KGB) znaleźli się na obczyźnie. „Żądanie od pisarza żyjącego w Związku Radzieckim – replikował mu Andriej Siniawski - aby koniecznie mieszał się do polityki i występował otwarcie przeciw państwu, jest poza wszystkim innym nieetyczne. Równa się to zmuszaniu człowieka do pójścia do więzienia lub do emigracji. Nie można ani zabraniać emigracji, ani żądać, aby wszyscy prawdziwi i uczciwi pisarze wyjechali z Rosji. Takie poglądy nie wróżą literaturze niczego dobrego”. 

Niezrażony Sołżenicyn – nie było/nie ma w nim pokory poszukującego intelektualisty, gdyż jak wszyscy doktrynerzy był/jest przekonany o własnej nieomylności - coraz lepiej się czuł w roli sędziego i lustratora literatury rosyjskiej. Już nie tylko tej oficjalnej, „radzieckiej”, ale również drugoobiegowej czy emigracyjnej. 

Nie znalazł oczywiście wspólnego języka z Warłamem Szałamowem, pisarzem, który miał za sobą jeszcze bardziej traumatyczne doświadczenia obozowe. Autora znakomitych Opowiadań kołymskich zapytano kiedyś: „Jak żyć?” „W zgodzie z dekalogiem” – odpowiedział, ale po chwili dorzucił od siebie jedenaste przykazanie: „Nie nauczaj”. A ponieważ sam zdecydowanie odrzucał dydaktyzm i moralizatorstwo w sztuce, to nieunikniona więc była i, rzeczywiście, do niej doszło, polemika z autorem Archipelagu Gułag. Szałamow odkrył, że „Bóg zmarł” i Kołyma była dla niego piekłem (nie pierwszym, lecz dziewiątym jego kręgiem), niszczącym fizycznie i moralnie zeka. Natomiast Sołżenicyn, jak wcześniej bohaterowie Dostojewskiego czy Lwa Tołstoja, na katordze odnalazł Boga i traktował lata spędzone w łagrach jako próbę charakteru, z której uwięziony – zwłaszcza ten pochodzący z ludu, jak chociażby Iwan Denisowicz – wychodzi nie tracąc człowieczeństwa. Nabokovowi Aleksandr Isajewicz miał z kolei za złe, że zmarnował talent (o czym powiadomił go w liście z 16 maja 1972 roku); Maksimowowi (założycielowi wydawanego w Paryżu pisma „Kontinient”) - powtarzając zarzuty Dostojewskiego wobec Turgieniewa - zarzucił brak patriotyzmu; nieżyjących już twórców Pierwszej Fali emigracji (a więc tej popaździernikowej) obwinił o „wewnętrzne zepsucie” Srebrnego Wieku; w biografiach Trzeciej Fali – pisarzy opuszczających kraj w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych - dostrzegł wiele konformizmu, legitymacji partyjnych i wypaczonych charakterów (przy okazji od niechcenia rzucona uwaga o „intensywnych” kontaktach w 1973 r. Marii Rozanowej-Siniawskiej z KGB), a niewiele „pierwiastka ludowego” (owej poczwy Dostojewskiego) w wydawanych przez nią na obczyźnie czasopismach.

Trzeciofalowcy (przy pewnym uproszczeniu, wielu z nich można by potraktować, jako nowe wcielenia dziewiętnastowiecznych okcydentalistów) teraz, gdy emigrantowi Sołżenicynowi już nie groziły represje, chętnie łamali chroniące go tabu. Siniawski – przypominam, jeden z czarnych charakterów („rusofob”) wspomnień Wpadło ziarno... – nazwał go w jednym z wywiadów nacjonalistą, będącym już tylko o krok od ideologii faszystowskiej („Nie podoba mi się jego sztucznie archaizowany język ani pozycja proroka [...]”); Maksimow mówił o „grzechu tołstojowskim” („Mówi jedno, a postępuje zupełnie inaczej. Prosty  przykład.  Josif Brodski jest ateistą. Ale proszę przyjechać do Nowego  Jorku, zadzwonić i powiedzieć: chciałbym Pana zobaczyć,  porozmawiać - on natychmiast ustali termin. A potem proszę spróbować dopukać się do chrześcijanina w Vermont. Nie przepuszczą dalej niż do domofonu umieszczonego na  bramie jego posiadłości. I tak jest ze wszystkim. [...]. Jest masa przypadków, kiedy przyłapywałem Sołżenicyna na tym, ze jego deklaracje rozmijają się z praktyką życiową”); a Wojnowicz napisał antyutopijną Moskwę 2042 (1987), w której wykreował groteskową postać „rosyjskiego mesjasza”, pisarza Sima Simycza Karnawałowa.

Na taką reakcję najmłodszej emigracji rosyjskiej Sołżenicyn był zapewne przygotowany i w znacznej mierze sam ją wywoływał, znacznie boleśniejsze i znacznie bardziej frustrujące było dla niego zderzenie z rzeczywistością nietotalitarną, ze społeczeństwem otwartym i jego demokratycznymi instytucjami („nie polubiliśmy się z zachodnimi mediami”, „posypały się na mnie wyzwiska zachodniej prasy”). Jak wielu przybyszów ze świata jednej prawdy czuł się źle w świecie wielu prawd, jak Aleksandr Zinowiew (autor powszechnie znanego studium Homo sovieticus) i jak tysiące anonimowych obywateli Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich nie rozumiał mechanizmów funkcjonowania cywilizacji zachodniej. „Za granicą spotkaliśmy – pisał już w roku 1945 rosyjski historyk emigracyjny Gieorgij Fiedotow w artykule Rosja a wolność - wielu ludzi sowieckich – studentów, wojskowych, emigrantów nowej formacji. U nikogo prawie nie można było dostrzec potrzeby wolności, radości z oddychania nią. Większość niemal boleśnie odczuwała zachodnią wolność jako chaos i anarchię” (tłum. K. Krzyżewska). 

Wielu z nich, z całą pewnością również Sołżenicyn, postrzegało świat znaków składających się na kod cywilizacji zachodniej jako nowy Babilon (nową Sodomy, nową Gomorę, ale nigdy nową Arkadię, nową Atlantydę). Wszystko tam jest nie tak: „parszywy hotelik w Pembroke”, „zaniedbane” koleje kanadyjskie, „dzika muzyka”, wydawcy kierujący się „pokupnością, gustem masowego odbiorcy – przeważnie najbardziej niewybrednym”, rozleniwieni i zdeprawowani robotnicy. Tego świata noblista rosyjski nie mógł zaakceptować, ponieważ nieobecna w nim jest Wielka Idea, bez której została zachwiana jedynie słuszna hierarchia wartości („Zachodnie społeczeństwo w zasadzie tworzone jest na poziomie prawnym, to znaczy, że nie sięga do poziomu moralności [...]. ’Prawa człowieka’ zostały wyniesione tak wysoko, że przyćmiły prawa społeczeństwa i niszczą to społeczeństwo. Szczególnie samowolna jest prasa, przez nikogo nie wybierana [...]”) i ponieważ zrobiono wszystko, by strywializować jego misję odnowy moralnej. Sołżenicyn pragnął uchodzić za „biblijnego proroka” (tak określiła go jedna z gazet, a on skromnie na to przystał), a dla mass mediów i opinii publicznej był kolejnym bohaterem ostatniej akcji, o którym zapomina się po chwili. Początkowo nie chciał zrozumieć, że piedestał w kulturze masowej jest – jak pokój – na godziny i niegdysiejszy posąg znów jest Każdym, Everymanem, Jedermannem. 

Powodów do frustracji było zresztą więcej. W Stanach Zjednoczonych autor Jednego dnia... wyraźnie nie trafił na swój czas. W leczącej wietnamskie rany posthippisowskiej Ameryce triumfy święciła kontrkultura i było już za późno (albo: jeszcze za wcześnie) na mówienie o Imperium Zła. W Szwajcarii urząd skarbowy zażądał zapłacenia zaległych podobno podatków (z odsetkami ma się rozumieć). „Z punktu potraktowali mnie jak kryminalistę – wypłakuje się pisarz we wspomnieniach - przede wszystkim zablokowali moje konto [...]. Ja tu się poświęcam newralgicznym problemom – a szwajcarscy biurokraci ścigają mnie jak drobnego chuligana”. Dla Sołżenicyna świat, w którym „szwajcarskie urzędasy podatkowe” mogą sponiewierać wybitnego pisarza rosyjskiego (sto lat wcześniej nikczemny niemiecki hotelarz oburzył Dostojewskiego bezczelnie żądając pieniędzy za pobyt); świat, w którym ważniejsze od świadectwa moralności jest zeznanie podatkowe musi umrzeć. Pozostaje już tylko modlitwa: „20 marca 1975 roku, we czwartek pierwszego tygodnia Wielkiego Postu, stałem samotnie na wzruszającym nabożeństwie w naszej cerkiewce i prosiłem (nie piszę z pamięci, zanotowałem rzecz jako coś zdumiewającego): ‘Panie! Oświeć mnie, jak mam pomóc Zachodowi, żeby się wzmocnił, bo upadnie szybko i niezawodnie. Daj mi środki do tego!’”

A jego Wojnowiczowski sobowtór, Sim Simycz Karnawałow, udzielając wywiadu, dopowie: „Wasza wychwalana demokracja nam Rosjanom nie odpowiada. Sytuacja, w której każdy dureń ma prawo wypowiadać swoje sądy i wskazywać władzy, co należy lub nie należy robić, jest dla nas nie do przyjęcia. Nam potrzebny jest jeden władca, który cieszy się nieograniczonym autorytetem i dokładnie wie, dokąd zmierza i po co. [...]. Czasem [...] okoliczności historyczne tak się układają, że człowiek jest zmuszony do wzięcia na siebie misji, do jakiej powołał go Bóg. Jeśli nie znajdzie się na świecie drugi taki człowiek, wtedy on musi to przyjąć na swoje barki” (tłum. H. Broniatowska).

Niechęć do wybranego przez Zachód modelu cywilizacji, przeniósł następnie Sołżenicyn na poziom relacji międzyludzkich. Można zrozumieć, że pierwsze miesiące pobytu w Szwajcarii były dla niego trudne. Za popularność zapłacił, jak na artystę przystało, utratą prywatności (ale podobną cenę zapłacili zapewne Rostropowicz czy Barysznikow). Osaczony przez media, gapiów, nawiedzonych wyznawców, hochsztaplerów, emigrantów z Europy Wschodniej miał prawo odczuwać dyskomfort. Trudniej zrozumieć jego późniejsze, nie zawsze racjonalnie uzasadnione słowa, gesty, reakcje. Być może był jeszcze jedną ofiarą „cywilizacji więziennej”, może dała o sobie znać jeszcze jedna mutacja syndromu łagru, może w genach miał zapisane zachowania mizantropijne. 

„[...] W ciągu tych lat za granicą – pisze ze schizofreniczną goryczą we wspomnieniach - zdążyłem już przywyknąć, że mnie nigdzie nie popierają, a wszędzie tylko ranią i gnębią”. Zawiedli go Henry Kissinger i Paweł VI, rozczarowali Olga Carlisle i Heeb (szwajcarski adwokat reprezentujący przez pewien czas interesy pisarza), zdradzili nawet najwierniejsi przyjaciele. I do tego wszystkiego KGB wciąż czyhające na jego życie. Na szczęście autor Pierwszego kręgu, ze zręcznością Jamesa Bonda, agentów Jurija Andropowa zawsze wyprowadzał w pole i gdy przygotowano na niego zamach w Szwajcarii, to udało mu się w ostatniej chwili ocalić całą rodzinę i szczęśliwie wyjechać do swojej nowo zakupionej amerykańskiej posiadłości. 

Na szczęście Sołżenicyn mógł jak zawsze liczyć na lud (cokolwiek miałoby to znaczyć) i wtedy wspomnienia laureata literackiej Nagrody Nobla już nie ocierają się o kicz spod znaku Rodziewiczówny czy Mniszkówny. Po prostu są jego kwintesencją: „Nie zapomnę spotkania ze starym Szwajcarem [...]. To było zaraz po moim przyjeździe. Zdziwiony, skręcił w moim kierunku, obiema rękami chwycił mnie za łokcie, patrzył na mnie z miłością, patrzył, aż łzy mu pociekły, najpierw nie mógł w ogóle nic mówić”, „Niepewni własnego głosu, odezwaliśmy się po rosyjsku i dostaliśmy odpowiedź w najczystszej ruszczyźnie. Serca wezbrały nam radością po brzegi: no, jesteśmy w Rosji, i to jeszcze jakiej! [...]. Tyle w nich było serdeczności, takie radosne wiedliśmy rozmowy!” (wizyta u staroobrzędowców, których przodkowie przybyli do Stanów Zjednoczonych z Syberii). 

Na szczęście Sołżenicyn mógł jak zawsze liczyć na rodzinę. A rodzina na niego. Dzieci odmawiały modlitwę ułożoną przez tatusia, w świat prawd matematycznych wprowadzał je tatuś (nb. absolwent stosownego kierunku uniwersytetu w Rostowie nad Donem), kapały się pod okiem wytrawnego pływaka tatusia. 

Jednak wiadomości, które docierały do kraju budziły niezdrowe emocje i dlatego Wadim Borisow („literacki przedstawiciel Sołżenicyna w ZSRR”), uznał za konieczne – w wywiadzie udzielonym tygodnikowi „Litieraturnaja Gazieta” – przekazać opinii publicznej ten pożądany przez Mistrza image. A więc nieprawdą jest, że „Sołżenicyn stworzył w Vermont zwykłą zonę z drutem kolczastym i ochroną” (to tylko „cienka, ażurowa, metalowa siatka o wysokości przeciętnego ludzkiego wzrostu”, za którą pisarz „przeprosił sąsiadujących z nim farmerów”), że jakoby w domu kochającego lud noblisty zatrudniano służbę (bo to byłaby oczywista rysa na ikonie pustelnika) i że, jak powszechnie wiadomo, „warunki życia rodziny są bardzo ascetyczne i wszystko jest podporządkowane dziełu życia Sołżenicyna”. 

I gdy wydawało się, że reszta życia tego pisarza upłynie w idyllicznym (bo z dala od ludzi) Cavendish na pisaniu Czerwonego koła, Zachód nieoczekiwanie zakochał się w nowym genseku i jak mantry zaczął powtarzać: Gorbi, perestroyka, glasnost’. 

Sołżenicyn był daleki od powszechnego entuzjazmu, ale też nie podzielał rozpaczy Zinowiewa, obawiającego się, że rozpad imperium radzieckiego oznacza katastrojkę, po której kraj już się nie podniesie. Optymizm autora Oddziału chorych na raka płynął z jego wiary w to, że Rosję można wskrzesić. Programowe pytanie Jak odbudować Rosję? (1990) było dla niego oczywiście pytaniem retorycznym, ponieważ wiedział (a posiada on, przypominam, ten rzadki dar przekonania o własnej nieomylności), że należy utworzyć Związek Rosyjski (czy raczej Wschodniosłowiański, bo tworzyłyby go Rosja, Ukraina, Białoruś i „rosyjska” część Kazachstanu), w którym ważną rolę odgrywałby – to istotny element społecznej utopii tego twórcy - samorząd lokalny funkcjonujący w ramach dziewiętnastowiecznych struktur (np. pojawiłyby się ziemstwa). 

Sądzę, że gdyby wtedy, na początku lat dziewięćdziesiątych, zwrócono się do Aleksandra Sołżenicyna z prośbą (Duma?, Gorbaczow?, Jelcyn?, Naród?) – i inicjatywa ta byłaby poparta przez Cerkiew – o objęcie władzy na Kremlu, to prawdopodobnie wyraziłby zgodę. Władimir Wojnowicz proroczo przewidywał, że Sim Simycz Karnawałow wjedzie na białym koniu do Moskwy, zrobi porządek z „pażernymi komunistami i pluralistami” i jako Serafin Pierwszy, Imperator i Jedynowładca Wszechrosji wyda ukazy (dekrety), które odrodzą prawdziwą Rosję: O obowiązkowym nawróceniu całej bez wyjątku ludności na świętą wiarę prawosławnąO likwidacji parowych, mechanicznych i elektrycznych oraz innych środków transportu i stopniowym zastępowaniu ich żywą siłą pociągowąO zastąpieniu wszelkich nauk trzema obowiązującymi przedmiotami, którymi są: religia, słownik Dala i głęboko moralne dzieło Jego Cesarskiej Mości Wielebnego Serafina „Wielka Zona”O wprowadzeniu kar cielesnychO obowiązkowym noszeniu brody dla wszystkich mężczyzn od lat czterdziestu wzwyżO wprowadzeniu obowiązku noszenia długiej odzieżyO zakazie jazdy na rowerach dla kobiet.

Mimo że Moskwa ograniczyła się do gestów symbolicznych (np. przywrócenie obywatelstwa radzieckiego w 1990 roku, a jeszcze wcześniej członkostwa w Związku Pisarzy Radzieckich) i do Cavendish nie przybyło żadne ważne poselstwo, nie zadzwonił żaden ważny telefon, a goniec nie przyniósł żadnego ważnego telegramu, to w otoczeniu Sołżenicyna zaczęto coraz głośniej mówić o powrocie. Warunek pisarza był jeden – oficjalna publikacja wszystkich jego utworów w kraju i gdy jedna z oficyn rozpoczęła druk dzieł zebranych, Odyseusz mógł już wrócić do swojej Rosji-Penelopy. 

27 maja 1994 roku wylądował na lotnisku we Władywostoku (we wspomnieniach pisał: „[...] wracać do Rosji nie przez Europę {nie do Moskwy, która cierpiała mniej niż reszta kraju przez te straszne lata; sam nie jestem przecież mieszkańcem Moskwy}, ale przez Ocean Spokojny i Władywostok [...] – a potem długo jechać wzdłuż Rosji, wszędzie się zatrzymując, zawierając znajomości [...]”). Jeszcze kilka tygodni wcześniej żona, Natalia Dmitriewna, w wywiadzie dla „Izwiestij” nie chciała ujawnić dokładnej daty przylotu. Potem rozeszła się wiadomość (subtelny, kontrolowany przeciek), że nastąpi to w końcu maja. Wkrótce były już znane wszystkie szczegóły. Także ten, że wyłączność na relacje telewizyjne wykupiła BBC.     

Dwumiesięczną podróż do Moskwy (wagony też wynajęła brytyjska stacja telewizyjna - uspokajała swoich czytelników prasa) śledziły zastępy egzaltowanych grafomanów nadających  słowom i gestom pisarza wymiar polukrowanego kiczu mitologicznego. „[...] Po wspólnym obiedzie z gubernatorem Amurskiej obłasti - relacjonował (zapewne klęcząc) Nikołaj Bieły - gość spotkał się  z przedstawicielami kozactwa amurskiego, cerkwi, odwiedził żołnierzy ochrony pogranicza w starej wiosce rosyjskiej, co stoi na brzegu majestatycznego Amuru. Tuż obok wioski jest piękne, ciche ramię rzeki. Poprosiwszy dziennikarzy, milicję i liczne osoby towarzyszące o pozostawienie go samego, Aleksandr Isajewicz długo stał w zadumie nad czymś swoim...” Z  Jarosławla doniesiono: „Już pierwszy spacer po mieście wzruszył pisarza do łez. Na brzegu Wołgi grała orkiestra dęta i bynajmniej nie z okazji przybycia A. Sołżenicyna, a po prostu dlatego, że był dzień wolny od pracy. Kobiety z  Jarosławla zaprosiły pisarza do tańca...” 

Ale przyjazd Sołżenicyna to jednak coś więcej  niż spacery, łzy i tańce towarzyszące powitaniu. To także obawy, o których odważyła się napisać dziennikarka „Moscow Times”: „Wygnaniec wrócił do domu, żeby ratować Rosję. Ale kraj, do którego teraz wrócił, to już nie ten, z którego został wydalony przed dwudziestu łaty. Czy może on zrozumieć nową Rosję? Czy potrafi znaleźć wspólny  język ze swoim narodem? I czy Rosja zechce przyjąć plan ocalenia, który proponuje Sołżenicyn?”  Nie wiem, jak autor Kręgu pierwszego zareagował na fakt, że w noc przyjazdu witało go w centrum Władywostoku dwa-trzy tysiące ludzi, a  nazajutrz kilkakrotnie więcej  tłoczyło się na bazarze. Nie sądzę, by przewidywał, że podczas rytualnych „rozmów z ludem” w Krasnojarsku będzie wysłuchiwał utyskiwań na stan toalet publicznych. W Rosji było i jest powszechne oczekiwanie, że pojawi się Ktoś – wtedy mógł to być Sołżenicyn - i zrobi  porządek  z tymi, co „rozkradli” kraj. Nie przypadkiem więc petersburski poeta i satyryk Jurij Tejch, tuż po powrocie swojego wielkiego rodaka z banicji, zaproponował kolejno kilku pismom (wszędzie zresztą spotykając się z odmową) pomysł na rysunkowy komentarz do tego wydarzenia. Miało być, jak u  Gogola. Horodniczy Jelcyn zwraca się do stojących obok: „Zaprosiłem panów w celu zakomunikowania im arcyniemiłej nowiny: jedzie do nas Sołżenicyn!” (wykorzystany  fragment  z Rewizora w tłum. Juliana Tuwima).

Ale Nową Rosję ten rewizor rozczarował. Jeszcze w trakcie podróży (pielgrzymki?) – stanowczo za długiej dla mediów - Sołżenicyn zniknął z pierwszych stron gazet. Po przyjeździe do Moskwy wystąpił wprawdzie na forum parlamentu i pouczał przez jakiś czas telewidzów (brak hipnotyzującej charyzmy sprawił, ze ceniono go znacznie niżej od Kaszpirowskiego), ale wkrótce – zniesmaczony niewdzięcznością narodu – zaszył się w swojej podmoskiewskiej posiadłości. Jak sądzę, w nowej strategii życiowej pisarza miała ona odegrać - ze wszystkimi tego analogiami i konsekwencjami – rolę  drugiej Jasnej Polany. Autor Jednego dnia... już nie chciał być Dostojewskim, ale Lwem Tołstojem. Po reaktywacji. Też ma przecież brodę i też nie lubi zepsutej, kosmopolitycznej Moskwy.  

Teraz jeszcze czasami przypomina o sobie – częściej jako publicysta i historyk, niż powieściopisarz (jego łabędzim śpiewem było grafomańskie dziesięciotomowe Czerwone koło, 1971-1991). W ostatnich kilku latach znów było o nim głośno za sprawą dwóch tekstów. W „niesłychanie pesymistycznej” (G. Przebinda), kasandrycznej Rosji w zapaści (1998) – „w zapaści”, bo po rozpadzie ZSRR zapomniała o swoich rodakach w nowopowstałych krajach, bo na Ukrainie do głosu doszli nacjonaliści, bo Amerykanie dążą do jej osłabienia, bo Polskę przyjęto do NATO - pojawia się jednak recepta na lepsze jutro: „[...] Niezwłocznie uznać niepodległość Czeczenii, odciąć ją od rosyjskiego pnia, pozwolić jej zakosztować egzystencji niepodległego kraju, ale tak samo niezwłocznie oddzielić mocnym kordonem wojsk pogranicznych, pozostawiając oczywiście lewy brzeg Tereku w granicach Rosji. [...]. I dołożyć wszelkich starań, aby przyjąć tutaj Rosjan, którzy tego sobie życzą, a co najmniej setkę tysięcy czeczeńskich imigrantów, rozproszonych po Rosji i uprawiających handel przestępczy, uznać za obcokrajowców i zażądać od nich, aby wykazali, że ich działalność jest z pożytkiem dla Rosji, albo niezwłocznie stąd wyjechali” (tłum. J. Zychowicz). Natomiast rozprawa Dwieście lat razem. 1795-1995 (cz. I, 2001), opowiadająca o losach diaspory żydowskiej w Rosji, została bestsellerem. Podobno w Moskwie przez jakiś czas sprzedawano jej po trzy tysiące egzemplarzy dziennie. Podobna cała Rosja o niej mówi. Podobno niewielu ją przeczytało.

Niezmienne od lat pomysły Sołżenicyna na Rosję pozostają w kręgu fascynacji Nikity Michałkowa (z jego Cyrulikiem syberyjskim i kultem Aleksandra II), zmarłego niedawno generała Lebiedzia (zakładającego pensjonaty dla dziewcząt, które nawiązują do tradycji niegdysiejszych institutow błagorodnych diewic) czy pomysłodawców odkurzenia mitu Kozaka (wiernie służącego Rosji) i całej związanej z tym ideologii. Wszystkich ich (i Sołżenicyna, i Michałkowa, i Lebiedzia, i wielu innych) połączyła próba powrotu do przebrzmiałych haseł i odkurzenia martwej wydawałoby się symboliki oraz utopijna wiara w przedbolszewicką Arkadię. Ale tak naprawdę ucieczka w przeszłość jest świadcząca o bezradności ucieczką przed przyszłością. Intelektualnym eskapizmem. To mentalne getto bez wyjścia, w którym czas upływa (nie: znieruchomiał) na podgrzewaniu zahibernowanych idei. 

Za jakiś czas czytelnik zainteresowany dziejami gułagu sięgnie raczej do opracowań historyków, niż Archipelagu..., natomiast studia psychologów i seksuologów analizujących „niebezpieczne związki” mężczyzny i kobiety nie zastąpią Lolity

Ja – czytam Nabokova.

Komentarze

Popularne posty