Back in the USSR

/

Back in the USSR, „Gazeta Wyborcza” („Świąteczna”) 

27-28 marca 2004, nr 74, s. 18-19.

/



Putin, gdy tylko objął władzę, stał się ikoną. Ikoną z epoki McDonaldsa - zawieszoną między kom-przeszłością, pop-teraźniejszością i niejasną przyszłością. Dowiedzieliśmy się, że miał niezwykłych przodków (dziadek był kucharzem Lenina i Stalina), był zawsze prymusem, miał sukcesy w sambo i dżudo. I chętnie akceptuje reguły demokracji (to taki żart oświeconego monarchy) 

/


Back in the USSR

Tadeusz Klimowicz*


Przyjaciół Rosjan miałem od zawsze; z Rosją zaprzyjaźniłem się w połowie lat 80. - w czasach pierestrojki. To był czas karnawału. Gorbaczowowska prohibicja sprawiła wprawdzie, że były kłopoty z kupieniem wódki, ale upijano się przecież wolnością. Po 70 latach do Moskwy powróciła wolność. Pamiętam Newski Prospekt i Arbat zamienione w Hyde Park. Pamiętam ślub udzielany młodej parze w jakiejś cerkiewce przez stremowanego młodego duchownego - wszyscy troje robili to zapewne po raz pierwszy i z wdzięcznością korzystali z podpowiedzi starszej pani obecnej na nabożeństwie.

Na fali powszechnego entuzjazmu podjęto walkę o autonomię sztuki. Na zjeździe filmowców odrzucono nadzór Goskina [państwowego zarządu kinematografii]. W galeriach, domach kultury i muzeach swoje prace - na równi z Ilją Głazunowem [malarzem, którego płótna są manifestacją ideologii skrajnie szowinistycznej] - wystawiali konceptualiści i hiperrealiści. Z podziemia na estradę przeniosła się muzyka rockowa. Wydawnictwa prześcigały się w publikowaniu wczorajszej zaprietki [literatury zakazanej] - religijnej, politycznej i obyczajowej.

Po kilku latach okazało się jednak, że masowego widza przyciągają do kina jedynie amerykańskie filmy akcji. W Moskwie, gdzie powstało ponad 200 nowych grup teatralnych, reżyserzy i aktorzy uświadomili sobie, iż brak powodzenia nie bierze się z knowań biurokratów, to publiczność była obojętna. Popularność twórców soc-artu nie przekładała się na sukcesy finansowe, wykonawcy muzyki klasycznej zaczęli się uskarżać na nadmiar kakofonii w eterze.

Najboleśniej odejście starego systemu odczuli pisarze. Zarówno ci sprawnie poruszający się w rzeczywistości radzieckiej, skwapliwie korzystający z hojnej machiny partyjno-państwowej, jak i ci, którzy ignorowali lub kontestowali ową rzeczywistość, będąc sumieniem zniewolonego kraju. Pierwszych zdradził mecenas - nie mają już szans, by zmienić swe żigule na nowe auta. Drugich zdradził czytelnik. Do niedawna w ich utworach wyławiano każdy podtekst, tropiono każdy niepokorny gest. Gdy przestali być owocem zakazanym, Rosjanie bez większego żalu zamienili samizdat na literaturę popularną, kulturę na makulaturę. Tak dobiegła końca fiesta głasnosti i „miłosna łódka rozbiła się o byt” - jak napisał kiedyś Majakowski.

W takich nastrojach żegnano Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich.

Znowu jest jak zawsze

W poszukiwaniu swej symboliki i tożsamości państwowej Rosja Jelcyna - zrodzona w dniach heroiczno-romantycznego oporu przeciw puczystom [19-21 sierpnia 1991 r. w Rosji miał miejsce nieudany zamach stanu, jego organizatorzy z Giennadijem Janajewem na czele dążyli do restauracji dawnych porządków] - z początku odwoływała się do tradycji Rosji przedpaździernikowej. Nowa flaga państwowa obowiązywała w latach 1896-1917, nowy hymn skomponował Michaił Glinka w 1834 r., miastom i ulicom przywracano nazwy z przełomu XIX i XX stulecia. Pozostało tylko zdelegalizować KPZR, odgrzać hasło o pansłowiańskim braterstwie (które miało zastąpić internacjonalizm), przypomnieć ideologię euroazjatyzmu - i ostatnie 70 lat można było wymazać z pamięci.

Wszyscy odetchnęli... Okazało się, że całą winę za te straszne lata ponoszą Lenin, Stalin, może jeszcze kilkunastu zdeprawowanych rzezimieszków w rodzaju Ławrentija Berii. Znakiem rozpoznawczym pierestrojki był dla mnie film Tengiza Abuładze „Pokuta” (1987 r.). Symbolem ostatecznego odejścia od jej haseł - „Spaleni słońcem” Nikity Michałkowa (1994 r.), wyciskacz łez o czystkach w Armii Czerwonej w latach 30. Gdy dziś pisze się ze współczuciem, jak to Nikołaj Bucharin kochał swą żonę, a marszałek Michaił Tuchaczewski rodzinę, to mieszkaniec jakiejś parszywej komunałki, którego donosy doprowadziły do aresztowania sąsiada, może poczuć się rozgrzeszony i usprawiedliwiony. On przecież też kocha swoich najbliższych, a poza tym donosicielstwem zajmowało się pół Rosji.

„Tragedia epoki polegała nie tylko na tym - pisał krytyk Arkadij Bielinkow w przejmującej książce o losach prozaika Jurija Oleszy - że odbywała się metodyczna likwidacja ludzi utalentowanych i myślących, ale też na tym, że niezlikwidowanych zmuszano do robienia tego, na co nie pozwala sumienie ludzkie, honor, rozum i talent. Żeby jednak to wszystko robić, należało najpierw przekonać samego siebie, że nie ma niczego lepszego od sprawy, w imię której było się zmuszanym”. Większość obywateli potrafiła się do tego przekonać.

Tak zatem w latach 90. już dość niechętnie rozliczano się z niechlubną przeszłością i coraz rzadziej dyskutowano o mechanizmach społeczeństwa obywatelskiego. Nie zrobiono niemal nic, by stopniowo odrzucić myślenie w kategoriach imperialnych, wyrosłe z mistyczno-magicznej koncepcji Moskwy-Trzeciego Rzymu, zrodzonej w czasach Iwana Groźnego. Rosjanie nie potrzebowali już odważnych krytyków, Andrieja Sacharowa czy Sergieja Kowalowa. Ich miejsce zajął hipnotyzer Anatolij Kaszpirowski usypiający kraj.

W połowie lat 90., w odpowiedzi na zapotrzebowanie społeczne, więcej publikacji poświęcano wyimaginowanym nieszczęściom, jakie spadły na Rosję i Rosjan, niż rzeczywistym cierpieniom, jakie Rosjanie zgotowali Polakom, Finom, Węgrom, Czechom, mieszkańcom Afganistanu. Mit narodu wybranego miał się dobrze i chętnie powtarzano, że „winni są wszyscy wokół” - jak zauważył Wiktor Jerofiejew w „Encyklopedii duszy rosyjskiej”. Inny pisarz, Wieniedikt Jerofiejew, dworował swego czasu: „Kręcę się przed toaletą: »M« i »Ż«. Jedna dla Żydów, druga dla masonów. A ja, rdzenny Rosjanin, dokąd mam pójść?”.

Znów było tak jak zawsze, jak w balladzie Władimira Wysockiego z końca lat 70. (w tłum. Piotra Fasta): 

Jak wszyscy byłem bez pojęcia,

A jeśli miałem - całkiem małe:

Budapeszt spłynął jak po gęsi,

Pragę przeżyłem bez zawału.

Nikt podnieść oczu nie miał mocy,

Choć przecież nie strzelano w nas.

I wszystkich - dzieci strasznej Rosji -

Napełniał wódą pusty czas.

Ze świeżą głową wziąłem się za Puszkina...

Po puczu tak naprawdę niewiele się zmieniło. W mauzoleum wciąż oddawano cześć Leninowi, na ulicach pozostały jego pomniki, słodycze produkowano w fabryce im. Nadieżdy Krupskiej, książki sprzedawano w Domu Kultury im. Krupskiej, Sankt Petersburg był stolicą obłasti Leningradzkiej, a tamtejszy konsulat RP nadal mieści się przy ul. Piątej Sowieckiej - bo jest Pierwsza Sowiecka, Druga Sowiecka itd.; przed rewolucją były to Pierwsza Rożdiestwienskaja (Bożonarodzeniowa), Druga Rożdiestwienskaja... Rosjanie paranoicznie krążą w dwóch przestrzeniach kulturowych i historycznych. 

Wielu ludzi traktuje ostatnie kilkanaście lat XX stulecia jako kolejną smutę rozpętaną z kaprysu władcy, który postanowił narzucić poddanym niechciane przez nich reformy. Rozczarowali obaj prezydenci. Michaił Gorbaczow - który zainicjował pierestrojkę i wstrząsnął krajem niczym Piotr I - skończył jak pokonany, który opuszcza pole bitwy w stanie szoku. Borys Jelcyn - który znakomicie zadebiutował jako człowiek z karabinem - kończył jako dyrygent średniej klasy.

W Rosji rozległo się więc powszechne wołanie o kolejnego bohatera naszych czasów. Najlepiej w mundurze. Początkowo na gwiazdę wykreowano gen. Aleksandra Lebiedzia, macho o głosie zniewalającym kobiety i oczytaniu fascynującym paru intelektualistów - w napisanej ponoć samodzielnie autobiografii cytował „Państwo” Platona i pomieścił trochę aluzji literackich. Nie dane mu było zostać prezydentem [zmarł w 2002 r.], ale tytuł jego bestselleru - „Za mocarstwo mi wstyd...” - mówił wszystko o nastrojach w sfrustrowanym społeczeństwie. 

To dlatego pod koniec lat 90. - a więc jeszcze w czasach Jelcyna - coraz częściej przeżywałem déjà vu. W 1998 r. na polecenie Władimira Putina, świeżo mianowanego dyrektora Federalnej Służby Bezpieczeństwa, na budynku Łubianki znów wmurowano tablicę upamiętniającą Jurija Andropowa [szefa KGB w latach 1967-82, następnie, do 1984 r. sekretarza generalnego KPZR]. Rok później Putin, już jako premier Rosji, podpisał rozporządzenie o przywróceniu w szkołach przysposobienia obronnego.

Szczególnie dobrze zapamiętałem czerwiec 1999 r. 8 czerwca zapowiedziano w Dumie, że wkrótce NATO zaatakuje Białoruś pod pretekstem obrony „Polaków-katolików”. Następnego dnia telewizyjny komentator meczu futbolowego Rosja - Islandia oznajmił patetycznie: „Drodzy przyjaciele, musimy stale pamiętać, że za nami stoi Wielka Rosja. Powinniśmy stale pamiętać. Jesteśmy wtedy zdolni do wielkich rzeczy. Dotyczy to nie tylko piłki nożnej”. A 12 czerwca w mojej obecności zamordowano z zimną krwią znanego poetę. To bowiem nieprawda, że Aleksander Puszkin zginął z ręki d’Anthesa w 1837 r. Zabili go animatorzy uroczystości jubileuszowych w 200. rocznicę jego urodzin.

Po raz ostatni tyle żenujących banałów i frazesów wypowiedziano zapewne z okazji setnej rocznicy urodzin Lenina. W mediach odliczano miesiące, tygodnie i dni dzielące od 12 czerwca. Każdego dnia gawiedź polityków i dziennikarzy bezkarnie gwałciła pamięć poety. Wszystkie telewizje szukały panów, którzy nazywaliby się Aleksander Puszkin (nie rozumiem, dlaczego nie poszukiwano współczesnych d’Anthesów), by wymusić na nich wyznanie, że też piszą wiersze. W atmosferze ogólnonarodowej (czy może ogólnopaństwowej) histerii uczestnicy Międzynarodowego Kongresu Poetów recytowali Puszkina, analizowali Puszkina, składali kwiaty pod pomnikiem Puszkina i bawili się na ul. Puszkinowskiej. W wigilię rocznicy usłyszałem wzruszającą wypowiedź prezydenta Jelcyna: „Obudziłem się o drugiej w nocy i od razu ze świeżą głową wziąłem się za czytanie Puszkina”.

Święty Władimir

Pół roku później Rosja zapomniała o biednym poecie - miała już bowiem nowego bohatera. 31 grudnia abdykujący Jelcyn namaścił na swego następcę premiera Putina. W sylwestrowym orędziu stwierdził: „Jestem go pewny”.

Po kilku miesiącach „pełniący obowiązki” zwyciężył w wyborach prezydenckich. 

Przed wyborcami nie miał nic do ukrycia: urodził się w roku 1952, w 1975 ukończył stosunki międzynarodowe na Uniwersytecie Leningradzkim, po czym skierowano go do pracy w KGB. Szkolenie przeszedł w Szkole Wyższej KGB Nr 1, znanej jako Krasnoznamionnyj institut im. J.W. Andropowa (obecnie Szkoła wnieszniej razwiedki). W latach 1985-90 przebywał, jak to pięknie określono, „na delegacji służbowej w NRD”. Po powrocie pracował najpierw jako „zastępca prorektora Państwowego Uniwersytetu Leningradzkiego ds. kontaktów międzynarodowych” (po prostu był rezydentem KGB w tej uczelni), następnie został zatrudniony przez ówczesnego mera Leningradu Anatolija Sobczaka. Podobno 20 sierpnia 1991 r., nazajutrz po rozpoczęciu puczu Janajewa, wystąpił z prośbą o zwolnienie z organów bezpieczeństwa. Do rezerwy przeniesiono go w stopniu podpułkownika na początku 1992 r. W 1995 r. został szefem komitetu wyborczego Nasz Dom Rosja (złośliwi mówili: „Nasz Dom Gazprom”). Gdy Sobczak utracił stanowisko mera, Putin przeniósł się z Petersburga do Moskwy i wkrótce znalazł pracę w administracji Jelcyna. Kremlowskim koneksjom zawdzięczał swe kolejne awanse - na dyrektora FSB, sekretarza prezydenckiej Rady Bezpieczeństwa, wreszcie premiera. 

Na początku 2000 r. mówiło się, że Putin jest postacią znikąd, „człowiekiem bez właściwości”, politykiem pozbawionym charyzmy. Nie pamiętano (czy może nie rozumiano), że - jak pisali semiolodzy Borys Uspienski i Wiktor Żywow w książce „Car i Bóg” - „stosunek do monarchy w Rosji nabrał charakteru religijnego”. Z chwilą objęcia tronu czy urzędu na władcę Rosji spływa święty charyzmat. Prezydenci ZSRR i Rosji dziedziczyli go po sekretarzach generalnych KPZR, ci - po carach, tamci - po bizantyjskich basileusach, oni wreszcie - po rzymskich imperatorach. Od czasów Borysa Godunowa portrety cara coraz częściej przypominały ikony świętych.

A więc w tamtą sylwestrową noc Putin - za sprawą Jelcyna - stał się ikoną. Ikoną, dodajmy, z epoki McDonald'sa - zawieszoną między kom-przeszłością, pop-teraźniejszością i amorficzną przyszłością. Jego biografia zaczęła obrastać w wątki liryczno-panegiryczno-hagiograficzne. Dowiedzieliśmy się, że miał niezwykłych przodków (dziadek był osobistym kucharzem Lenina i Stalina), „był zawsze prymusem”, miał znaczące osiągnięcia w sportach walki (sambo, dżudo). Że jest oddanym sprawie, rodzinie i przyjaciołom skromnym pracoholikiem, który wie, że droga do sukcesów prowadzi przez „pot i krew”, lecz podąża nią konsekwentnie, bez rozterek. Na dodatek ma fenomenalną pamięć wzrokową (zapewne za sprawą kagiebowskich uniwersytetów), czuje się Europejczykiem (tak zaowocowała „delegacja służbowa” do NRD) i chętnie akceptuje reguły obowiązujące w systemie demokratycznym (to taki żart oświeconego monarchy).

Pięć minut w blasku władzy

Kanoniczną wersję biografii - to kolejny etap sakralizacji - zawiera wydana przed kilku laty książka „W pierwszej osobie. Rozmowy z Władimirem Putinem”. Już sam spis treści może wywołać u wrażliwego czytelnika stan iluminacji: „Syn. Uczeń. Student. Młody specjalista. Agent wywiadu. Demokrata. Urzędnik. Człowiek rodzinny. Polityk. Pełniący obowiązki”. Dziennikarze Natalia Geworkian, Natalia Timakowa i Andriej Kolesnikow - świadomi niezwykłości sytuacji i niezwykłości osoby; tak czuje się tylko ktoś, kto piszet świętą ikonę - próbowali znaleźć u swego rozmówcy jakąś zwykłą ludzką słabość. Nic z tego. „Rozmawialiśmy z Putinem o życiu. Przede wszystkim o jego życiu. Rozmawialiśmy - jak to bywa czasem w Rosji - nie w kuchni wprawdzie, ale jednak przy nakrytym stole. Niekiedy przyjeżdżał wymęczony, ze zmęczonymi oczyma, ale ani razu nie przerwał rozmowy z własnej inicjatywy”. 

Nas taka ocierająca się o kicz literatura śmieszy, większość Rosjan - wzrusza. To z niezrozumienia tamtejszej wrażliwości, mentalności, klimatów (tam życie smakuje inaczej), archetypu „rosyjskiej duszy” wynika niezrozumienie fenomenu Putina - ale też w jakiejś mierze Lenina czy Stalina.

Putin nie tylko przywrócił prezydenturze sakralność sprofanowaną przez jego poprzedników - Gorbaczowowi nigdy nie wybaczono nadobecności żony w życiu publicznym patriarchalnego kraju; Jelcynowi - niekonwencjonalnych, nazwijmy to tak, zachowań. Odbudował też nadwerężony w ostatnich latach system wartości, oparty na odwiecznym rosyjskim lęku przed Władzą. „Po staremu boimy się władzy - pisze Wiktor Jerofiejew - choć wydawałoby się, że ją wybieramy. (...). Po staremu kłaniamy się jej, a ona po staremu zadziera nosa”.

Istota systemu autorytarnego polega jednak na tym, że wielu spośród tych kłaniających się ma codziennie swoje pięć minut metafizycznego poczucia Bycia Kimś Ważnym. W ogromnych komnatach Kremla premier Michaił Kasjanow na oczach milionów telewidzów zawsze malał przed obliczem Putina, przyjmując pozycję ni to siedzącą, ni to klęczącą. W kolejnej sekwencji dziennika telewizyjnego - akcja przenosi się do mniejszego gabinetu premiera - tenże Kasjanow udziela posłuchania ministrowi zdrowia, który tak samo się przed nim płaszczy. Nazajutrz minister spotka się z dyrektorami szpitali... I tak w blasku Władzy, której mistycznym źródłem jest półbóg-prezydent, pławi się pół narodu - premier, ministrowie, urzędnicy, szatniarki, portierki i babcie klozetowe.

Jak się miewa Pańska suka?

Putin, jak na właściwego człowieka na właściwym miejscu przystało, nie tylko wzbudza szacunek i lęk. Ujmuje też erudycją - gdy 12 lutego witał na Kremlu ministra spraw zagranicznych Niemiec Joschkę Fischera, swe przemówienie zaczął, trastując[trawestując???? kor.] Kanta: Zwiozdnoje niebo nad nami i wnutriennij mir wnutri nas wsiegda budut intieriesowat’ czełowieczestwo... [Niebo gwiaździste nad nami i świat wewnętrzny w nas zawsze będą interesowały ludzkość].

Zasłynął także umiejętnością wsłuchiwania się w głos ludu. Na stronie www.president.kremlin.ru pojawiają się cotygodniowe przeglądy korespondencji napływającej na plac Czerwony. Piszący popierają decyzje prezydenta, opowiadają o swoich sukcesach, skarżą się na miejscowych urzędników. Od czasu do czasu Putin kontaktuje się z narodem za pośrednictwem internetu. Z wirtualną szczerością odpowiada na bezkompromisowe w swojej wirtualności pytania: „Z Komsomolska nad Amurem. Czy można złożyć Panu życzenia z okazji zbliżającego się Nowego Roku? Życzę Panu szczęścia, zdrowia, nazywam się Katia Waszlenko”. Albo: „Z Nowgorodzkiej obłasti. Witalij, elektryk. Przed wyborami do Dumy Pańska suka urodziła szczeniaki. Jak się czują i co się z nimi dzieje?”. Lub też: „Dziecko, lat siedem. Dlaczego należy słuchać dorosłych?”.

Popularność zjednuje też Putinowi jego kagiebowska przeszłość. W mitologii radzieckiej ważne miejsce zajmują szlachetni, kryształowo uczciwi czekiści Feliksa Dzierżyńskiego, odważnie i bezkompromisowo walczący ze Złem. Najlepsi - Stirlitz czy Putin - toczyli tę walkę poza granicami ZSRR. „Moje wyobrażenia o KGB - opowiada prezydent - zrodziły się na podstawie romantycznych opowiadań o pracy agentów wywiadu. Bez żadnej przesady można mnie było uznać za udany produkt wychowania patriotycznego człowieka radzieckiego”.

Putin jest dumny ze swej przeszłości, choć ubolewa, że jego ciężka praca szła na marne: „To, co robiliśmy, okazało się nikomu niepotrzebne. Jaki sens miało pisanie, werbowanie, zdobywanie informacji? W centrali nikt niczego nie czytał”. Po powrocie z NRD zrozumiał, że „ten system nie ma przyszłości. Kraj nie ma przyszłości” - i poczuł gorycz niczym smutni, zdradzeni bohaterowie Johna Le Carré. Nie sądzę, by mówiąc „system”, miał na myśli komunizm. Raczej czasy pierestrojki, która doprowadziła do rozpadu imperium.

W następnych latach atakowanej zewsząd ojczyzny, już Jelcynowskiej Rosji, bronił osamotniony podpułkownik KGB (nie dodaję „eks”, bo ze służb specjalnych - też czytam Le Carré - odchodzi się po śmierci; to nie zawód, lecz powołanie, nie wszystkim dany stan ducha i umysłu): „Po tym, gdy Meri [Lennart Meri, prezydent Estonii] kolejny raz grubiańsko powiedział o okupantach, mając na myśli Rosję, Putin nie wytrzymał. Wstał i demonstracyjnie wyszedł z sali. To zrobiło wrażenie. Obradowaliśmy w Sali Rycerskiej. Gdy tak szedł w całkowitej ciszy, każdy jego krok odbijał się echem pod sklepieniem. Kute drzwi zatrzasnęły się za nim z ogłuszającym hukiem”.

Dzień Milicjanta

Gdy w 2000 r. został prezydentem, już wiedział, że musi odwrócić proces desowietyzacji, krok po kroku zrehabilitować ZSRR i zwrócić narodowi ukradzioną przeszłość. Te cudowne 70 lat...

Właściwie odczytał oczekiwania społeczne - chleba i igrzysk. W dużych miastach (być może też na prowincji) regularnie wypłaca się już pensje i emerytury. „Komsomolskaja Prawda” z dumą poinformowała, że w 2003 r. obywatelowi Federacji Rosyjskiej żyło się równie dobrze jak obywatelowi ZSRR w roku 1985. Od czasów Dostojewskiego Rosjanie wyznają zasadę, że nie jest ubogi ktoś, kto nie jest głodny, codziennie pije herbatę i ma buty. Nawiasem mówiąc, średnia płaca wynosi obecnie 5722 ruble - około 200 dolarów. Nie wspomnę, że bilet na bal sylwestrowy w petersburskim Grand Hotel Europe kosztował 398 dolarów.

Wraz z poziomem życia sprzed kilkunastu lat powróciła dziarska melodia radzieckiego hymnu państwowego, wkrótce powrócą studenckie hufce pracy, w październiku 2003 r. uroczyście obchodzono 85. rocznicę powstania Komsomołu, Aleksiej Wisznia skomponował „Pieśń o Putinie”. Do łask wraca „piosenka patriotyczna” - w klipie „Niebo Słowian” znanej kapeli rockowej Alisa wykorzystano fragmenty filmu Siergieja Eisensteina z 1938 r. „Aleksander Newski”. W telewizji pokazali, że górnicy jakiejś tam kopalni pobili jakiś tam rekord świata w wydobyciu węgla. Autor reportażu przywołał nazwisko Aleksieja Stachanowa [który w 1935 r. zainicjował „socjalistyczne współzawodnictwo pracy”].

Z tego wszystkiego suka prezydenta urodziła w dniu wyborów do Dumy 11 szczeniąt...

Wyciszono natomiast w ostatnich latach wszystkie głosy mówiące o potrzebie rozliczeń z totalitaryzmem i nawołujące do powszechnej ekspiacji, do uczestnictwa w narodowym katharsis. Już prawie nikt - może poza moimi znajomymi z Memoriału - nie chce rozdrapywać starych ran. W Rosji do głosu doszedł homo ludens. Codziennie więc - jak w najlepszych breżniewowskich czasach - jest jakiś Dzień, czyli prazdnik (świąt prawosławnych Rosja dopiero się uczy). Dni dzielą się na takie, kiedy pije cały kraj (Dzień Obrońców Ojczyzny, Kobiet, Zwycięstwa, Zgody i Pojednania, Święto Wiosny, Święto Pracy) i kiedy pije pół kraju (Pamięci Żołnierzy-Internacjonalistów - na cześć zwycięskiego wycofania się z Afganistanu, Żołnierza Straży Granicznej, Pamięci i Smutku - 22 czerwca, w rocznicę najazdu Hitlera na ZSRR).

Prezydenta Putina pozdrawiamy 20 grudnia - w Dniu Pracownika Organów Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej.

Wcześniej, 10 listopada, świętują milicjanci. Z tej okazji telewizja Rossija transmitowała ostatnio na żywo uroczysty wielogodzinny koncert. Jednym z konferansjerów był Kiryłow, który w czasach radzieckich celebrował dziennik „Wriemia”. Teraz po jego zapowiedziach śpiewał kwiat rosyjskiej estrady: Josif Kobzon, Aleksander Rozenbaum, Lajma Wajkule. Piosenkarzom towarzyszyła milicyjna orkiestra w czapkach z czerwonymi otokami. Wzruszeni artyści dedykowali piosenki słuchaczom - tym w mundurach i tym w cywilu. Wdzięczni widzowie dziękowali oklaskami. Nad estradą wisiało stosowne hasło (cytat z Putina). Prowadzący od czasu do czasu rzucał jakąś złotą myśl, na przykład: „Milicyja i narod jediny” [„Milicja i lud to jedno”]. Miał w zanadrzu wiele takich sentencji, przecież doskonale pamięta je z niegdysiejszych dzienników telewizyjnych. Z telebimów zwrócił się do zebranych sam prezydent: My wmiestie dołżny sdiełat’ Rossiju jedinoj, silnoj... [„Razem powinniśmy uczynić Rosję zjednoczoną, silną”].

Wyłączyłem telewizor, gdy życzenia milicjantom składała jakaś dojarka. Naprawdę tak było. Widziałem na własne oczy.

W telewizji królują radzieckie opery mydlane, tandetne seriale latynoskie, odpustowe programy rozrywkowe (muzyka na poziomie disco polo, którą Rosjanie nazywają popsa, popisy cyrkowe) i produkty globalnej wioski: „Narodnyj artist” - czyli „Idol”, „Familiada”, „Milionerzy”...

Postaw babciu ptaszka 

Nad Rosjanami zawsze czuwał wszechmocny Pan, pomazaniec boży. Ten, który czuwa dzisiaj, opanował już całą przestrzeń wirtualną, proponując seans zbiorowej amnezji. Wieczorami „obywatele pokornie zasypiają” - jak śpiewał Wysocki - śniąc o staro-nowym imperium (nigdy o gułagach). Rano budzą się, idą do pracy... Wracają, włączają telewizor i widzą, jak On wypowiada wojnę Złu (Zło ma zawsze twarz mieszkańca Kaukazu), jak ściga wampirów-oligarchów wysysających krew rosyjskiego ludu. Szkoda, że Putin nie słyszał o rozmowie Anny Achmatowej z pewnym bolszewikiem. „O co walczycie?” - zapytała poetka. „Zrobimy wszystko, żeby w Rosji nie było bogaczy”. „A ja myślałam, że zależy wam na kraju bez nędzarzy”.

A jeśli wzorowy obywatel obudzi się w niedzielę, to idzie na wybory i głosuje na boga-prezydenta albo wskazane przezeń ugrupowanie. Przed ostatnimi wyborami do parlamentu, 7 grudnia 2003 r., niemal wszystkie partie postawiły na słowo „Rosja” („Za Świętą Ruś”, Zjednoczona Partia Rosyjska „Ruś”, Prawdziwi Patrioci Rosji, Partia Odrodzenia Rosji - Rosyjska Partia Życia itp.), ale wygrała, jak zawsze, partia proprezydencka. Oczywiście, że nie z powodu swojej nazwy „Jedinaja Rossija” czy swoich związków z Kremlem. Wygrała dlatego, że - jak przekonywał reportaż telewizyjny wyemitowany w dniu wyborów - miała najlepszy program.

Gdzieś na prowincji śnieg odciął drogę do lokalu wyborczego. Nic nie szkodzi, urny trafią pod strzechy. Członkowie komisji pukają do drzwi. Otwiera starsza pani. „Babciu - powiada ktoś z komisji - dziś są wybory. Czy chcesz babciu głosować?”. „Tak - odpowiada. - Chciałabym, ale nie czuję się najlepiej i ta pogoda...”. „Ależ nic nie szkodzi” - usłużna komisja objazdowa rozkłada na babcinym stole kartki do głosowania. „A na kogo chciałabyś babciu głosować?” - życzliwie pyta któryś z członków komisji. „No na tych, co to emeryturę mi podniosą”. „Czyli babciu chcesz głosować na Wspólną Rosję? O, tu postaw babciu ptaszka”. Demokracji stało się zadość - babcia dokonała wyboru, komisja rusza w dalszą drogę. A za nią ekipa telewizyjna. 

Następnego dnia cała Rosja powtarzała: „Obudziliśmy się w innym kraju”. Rozejrzałem się - na szczęście jeszcze nie... Ale zrozumiałem, że to tylko kwestia czasu. To będzie wymarzone Putinowskie ZSRR-light - z enerdowskim Ordnungiem (na pewno) i chińskim rozwojem gospodarczym (być może). Kraj, w którym staną się zbędne niektóre procedury demokratyczne. Wybory już zamieniły się w referendum poparcia dla panującego prezydenta. Na ich wyniki nie ma najmniejszego wpływu ani to, co mówią konkurenci (przez wielu Rosjan postrzegani jako groteskowi, przepełnieni pychą bluźniercy-samozwańcy), ani wydarzenia z ostatnich lat wskazujące na nie najlepszą jakość funkcjonowania państwa (zatonięcie „Kurska”, tragiczne w skutkach odbicie zakładników z teatru na Dubrowce).

Na szczęście proces reaktywacji ZSRR przebiega wolniej od jego rehabilitacji. To dlatego publicysta Wiktor Toporow może bezkarnie (?) napisać: „Żyjemy w państwie policyjnym”. A Julia Karapetian, pytana przez „Peterburgskij Czas Pik”: „Jak Pani sądzi, czy porażka wyborcza Sojuszu Sił Prawicowych i Jabłoka nie oznacza końca demokracji w Rosji?” - może odpowiedzieć: „A czy w ogóle u nas była demokracja? Uważam, że prawdziwą demokrację mieliśmy tylko w końcu lat 80. i na początku 90. Wtedy mieliśmy wolność słowa, upadł mur berliński, Jelcyn był na czołgu. Potem to wszystko zmieniło się w farsę”. 

Na szczęście młodzi Rosjanie wolą kosmopolityczną colę. Pisarz Wiktor Pielewin nazwał ich „Generacją P” - jak pepsi [taki właśnie tytuł nosi powieść Pielewina, wydana również w Polsce]. Ale pokolenie ich ojców - generacja P jak Putin - nigdy nie zapomni o kwasie chlebowym. 

To dlatego jestem pełen obaw o losy mojej Rosji, tej dwudziestoletniej. Domyślam się, jaka może być za cztery lata. Polubiłem Sankt Petersburg i nie chciałbym wracać do Sankt Leningradu, nie chciałbym powrotu ZSRR. Nawet tego light, nawet w wersji soft. Nie chciałbym też, by na listy przebojów powróciła zapomniana piosenka Beatlesów „Back in the U.S.S.R.”.

*Prof. Tadeusz Klimowicz - ur. w 1950 r., historyk literatury rosyjskiej, wykłada na Uniwersytecie Wrocławskim. Wydał m.in.: „Obywatele Arkadii. Losy pisarzy rosyjskich po roku 1917” (1993), „Przewodnik po współczesnej literaturze rosyjskiej i jej okolicach 1917-1996” (1996)

Komentarze

Popularne posty