I nagle przyszłaś Ty (Walerij Briusow)
[w:] T. Klimowicz, Pożar serca. 16 smutnych esejów o miłości, o pisarzach rosyjskich i ich muzach, Wrocław 2005. /
Tadeusz Klimowicz
/
„I nagle przyszłaś Ty”
(Walerij Briusow)
https://pikabu.ru/story/segodnya_rodilsya_bryusov_7100727
Osoby:
· Walerij Briusow (1873-1924) - Poeta, prozaik, dramaturg związany z dekadentyzmem.
· Joanna Briusowa, z domu Runt (1876-1965) - Żona (1897-1924) Walerija Briusowa.
· Wiera Komissarżewska (1864-1910) - Aktorka Teatru Aleksandryjskiego (1896-1902, największe sukcesy odnosiła w sztukach Antona Czechowa, Henrika Ibsena i Maurice’a Maeterlincka). Założycielka (1904) teatru w Petersburgu (zwanego Teatrem Komissarżewskiej, Teatrem na Oficerskiej), w którym w latach 1906-1907 głównym reżyserem był Wsiewołod Meyerhold. Podczas występów gościnnych w Taszkiencie zaraziła się ospą i zmarła.
· Ludmiła Wilkina (1873-1920) – Pisarka. Żona poety Nikołaja Minskiego.
· Nina Pietrowska (1879-1928) – Muza dekadencko-symbolistycznej Rosji. Pisarka. Kochanka Walerija Briusowa.
· Nadieżda Lwowa (1891-1913) – Poetka. Kochanka Walerija Briusowa.
· Adelina Adalis (1900-1969) - Poetka.
Tak łatwo wtedy umierano. Po kilka razy dziennie. W Paryżu, w Wiedniu, w Monachium, w Krakowie, w Warszawie, w Petersburgu i w Moskwie modernistyczni kochankowie rozmawiali częściej o ponadczasowej śmierci, niż o modnych „orgazmach”. Jak Nina Pietrowska i Walerij Briusow:
„W styczniu [...] serce ogarnął taki niewyobrażalny smutek, że postanowiłam umrzeć... Spytał:
- A czy znajdziesz drugi rewolwer? Ja nie mam...
- A po co drugi?
- Zapomniałaś o mnie?
- Ty chcesz umrzeć? Ty... ty? Dlaczego?
Powiedział:
- Dlatego, że ciebie kocham”[1].
A przecież nic nie zapowiadało nieszczęścia. Spokojne, dostatnie i po mieszczańsku szczęśliwe życie - w niespiesznym rytmie nudnej powieści pozytywistycznej Piotra Boborykina - miało się toczyć, co najmniej do końca świata. Wszystko to za sprawą self-made mana Kuźmy Briusowa, chłopa pańszczyźnianego, który kupił sobie wolność, osiadł w Moskwie, zajął się handlem i w 1877 roku został właścicielem domu na Bulwarze Kwiatowym (Cwietnoj bulwar). W Niemczech albo w Holandii kolejne generacje pomnożyłyby majątek, doszłoby do powstania jeszcze jednej dynastii kupieckiej, której dzieje zainspirowałyby kogoś do napisania sagi rodzinnej. A tu zdominowany przez ojca Jakow nie miał wprawdzie zbyt wielu okazji do roztrwonienia całej fortuny, ale też, pochłonięty czytaniem lub pisaniem do rymu (życzliwi nazywali to poezją), nie uczynił nic dla jej powiększenia. Jednak zły los dał o sobie znać ze szczególną siłą na początku lat dziewięćdziesiątych - zmarł wówczas Kuźma Briusow (1891), a jego wnuk Walerij dowiedział się o istnieniu symbolistów. „Poszedłem do księgarni - zapisał w dzienniku - i kupiłem sobie Verlaine’a, Mallarmégo, A. Rimbauda i kilka dramatów Maeterlincka”[2]. Po lekturze odkrył w sobie powołanie i postanowił zostać misjonarzem nowej sztuki, ponieważ „talent, nawet geniusz, uczciwie przyniosą tylko powolny sukces, jeśli go przyniosą. To za mało! Dla mnie za mało. Trzeba wybrać coś innego... Odnaleźć gwiazdę przewodnią we mgle. I widzę ją: to dekadentyzm. Tak! Co by nie powiedzieć, że jest fałszywy, że jest śmieszny, ale idzie naprzód, rozwija się i przyszłość będzie należeć do niego, szczególnie, kiedy znajdzie godnego wodza. A tym wodzem będę Ja! Tak, Ja!”[3]
Koniec wieku dziewiętnastego upływał w Rosji - jak zresztą w całej Europie - pod znakiem gwałtownych przemian w estetyce, ich prorocy nawoływali do zacierania granic między dobrem a złem, jawą a snem, życiem a twórczością artystyczną; do ekshibicjonistycznego odarcia uczuć z intymności i potraktowania miłości poety czy malarza jako jeszcze jednego przejawu ekspresji artystycznej. „Poematy - pisał Konstantin Moczulski, uważny świadek epoki - traktowano jak życie, z życia tworzono poematy. Nie tylko wiersze o miłości, ale same miłości poetów stawały się własnością ogółu: omawiano je, aprobowano, odrzucano”[4]. Ceniono twórców żyjących krótko, ale intensywnie, spalających się na ołtarzu nowej sztuki, wyznających zasadę, że „tylko życie mocne, oszałamiające, rozpędzone aż do szaleństwa - daje prawo bycia poetą”[5]i wymagano umiejętności kaskaderskich, bo „każde pokolenie posiadało swoich kaskaderów, którzy w imieniu jakby rówieśników wykonywali eksperymenty w życiu i sztuce, ryzykując wiele”[6].
Briusow o tym słyszał, o tym czytał, o tym wiedział, ale nie mógł zapomnieć o radościach małej stabilizacji, o studiach (początkowo była to filologia klasyczna, a potem historia, którą ukończył w 1899 roku), o Joannie Runt (z którą ożenił się w 1897 roku), guwernantce opiekującej się młodszym rodzeństwem, o tym wszystkim, co niechybnie pochłonęłaby dekadencka Leta. Widział, jak pogrążał się w niej Aleksandr Dobrolubow, który najpierw „[...] palił i jadł opium, palił haszysz w swoim wąskim jak trumna pokoiku, oklejonym czarnymi tapetami”[7], później dla udręczenia ciała nakładał pod ubranie łańcuchy, a jeszcze później - gloryfikując „słodkie samobójstwo” - doprowadził do śmierci kilkuosobowe grono ślepo mu oddanych studentów i kursistek. Widział, jak pogrążają się w niej inni i dlatego poszukiwał dublera. Wybrał siebie. W masce „łajdaka”. „Około roku 1830 każdy artysta i każdy snob - jak zauważył socjolog niemiecki René König - przybierał pozę suchotnika, podobnie jak w okresie fin de siècle’uw modzie byli łajdacy, skądinąd nawet przyzwoici i niczym nie wyróżniający się osobnicy”[8]. Niektóre listy Briusowa z przełomu stuleci można by potraktować, jako manifesty artysty kontestującego zastane modele zachowań: „O, nikczemność! Pragnę zbrodni, trucizny, chcę choroby śmiertelnej; iść na pielgrzymkę, wyjechać nie z żoną do Kairu [...]”[9], „[...] Robię wszystko, czego robić nie powinienem. Ale już od dawna wiadomo, że kryje się w tym słodycz. Robić głupstwa, to oczywiście grzech, ale cóż jest bardziej ponętnego od grzechu?”[10]i „Co do mnie, na przykład, to mogę pisać w Puti i w Archiwie, i gdzie tylko będę miał ochotę, jak mogę też całować wszystkie kobiety i nie-kobiety, mogę też dochodzić do tego, co najbardziej haniebne. Pan tego nie może”[11]. Opinie wyrażane w korespondencji prywatnej jedynie antycypowały kolejne stadia wtajemniczenia w immoralistycznej szkole życia imienia Friedricha Nietzschego, jako że „poza dobrem i złem” pozostawały coraz częściej, łamiące tabu obyczajowe, publiczne wystąpienia Briusowa. Nie miało przy tym dla niego żadnego znaczenia, czy jest to spotkanie twórców o zbliżonej orientacji estetycznej („Przyjdzie i czaruje [...], proszą, by recytował wiersze; podnosi się - składając na piersi ręce, z oczyma kota egipskiego, z uśmiechem prawie delikatnym, drgającą bladą twarzą - żeby wykrzyczeć delikatnie i smutno, jak zabawia się pieszczotą z kozą i jak jest poniewierany trup trędowatego”[12]), czy autobiografia przeznaczona do publikacji w poważnym podręczniku akademickim, w której zajął się - pomijam jako nieistotny w tych rozważaniach problem szczerości - snuciem opowieści o swojej inicjacji seksualnej: „Wychowany wśród kobiet długi czas pozostawałem niewinny jak dziewczynka [...]. Może właśnie dlatego, kiedy otworzył się przede mną ‘świat namiętności’, pogrążyłem się weń ze szczególną pasją. Miałem 12-13 lat, kiedy poznałem ‘sprzedajną miłość’ i zajrzałem w sferę kawiarnianych kabaretów i ‘wesołych domów’”[13]. Takie szokujące wynurzenia i towarzyszące im często równie prowokujące zachowanie sprawiły, że Briusow nawet w kręgach artystycznych cieszył się złą sławą i uchodził za człowieka, który „[...] starał się wszelkimi środkami wywołać u siebie podrażniające doznania, przesiąknięte najbardziej wyszukanymi truciznami duchowego i moralnego rozkładu, dążył do jasnowidzenia w zmysłowości przy pomocy kokainy, morfiny i ‘upadków w otchłanie’ rozmaitych dewiacji erotycznych do nekrofilii włącznie”[14](Wiaczesław Iwanow).
Ale był też inny Walerij Jakowlewicz, zapamiętany przez współczesnych - między innymi Andrieja Biełego, Maksimiliana Wołoszyna - jako człowiek w surducie: „W szczelnie zapiętym surducie wysoki, zgrabny brunet, niczym sprężysty łuk wygięty przez strzałę lub Mefistofeles, przebrany w nasz ubiór, pochylił się nad słuchawką telefoniczną. Zdrowa, kpiąca, chłodna twarz z czarną, spiczastą brodą - twarz, która bywa blada jak śmierć, to ruchliwa, to wykuta z metalu. Zimna twarz, kryjąca porywy buntu i delikatności. Czerwone wargi są zaciśnięte, dokładnie podkreślone rzęsy i brwi. Szlachetne, wysokie czoło, to pogodne, to pokryte drobnymi zmarszczkami, które sprawiają, że twarz zaczyna się wydawać ni to posępną, ni to rozkapryszoną. I nagle dziecięcy uśmiech obnaża zęby oślepiającej białości. Raz jest drapieżną panterą, raz domowym kotkiem”[15], „Stał oparty o ścianę z opuszczonymi oczyma; przysłuchiwał się; blada, o wystających kościach policzkowych, obramowana ciemną bródką twarz ze wspaniałymi, czarnymi, dużymi oczyma, bardzo smutnymi, od razu przypomniała mi młodego Briusowa; i zdumiała jego chudość; zdumiało połączenie pewności siebie i wstydliwej nieśmiałości wszystkich ruchów, to zdecydowanie gwałtownych, to powolnych; wyraźnie przyciśnięty do ściany przypominał panterę czającą się przed ogromnym skokiem; był w szczelnie zapiętym surducie; kiedy podnosił głowę, przekładał długą rękę, chwytając się za klapę surduta, to oczy zaczynały błądzić nad tłoczącą się publicznością, niekiedy jego wargi gwałtownie drgały, obnażając rząd oślepiająco białych zębów, a twarz pozostawała surowa”[16], „był szczelnie opięty w surdut”, „szyja sterczała drewniano i prosto”[17], „surowa figura w czarnym surducie”[18]. Czarny surdut, który przewijał się przez wszystkie opisy był postrzegany przez współczesnych jako rekwizyt o Czechowowskiej symbolice, gdzie Briusow odgrywa rolę „człowieka w futerale”. Jeszcze za życia poety zrodziła się o nim opinia, jako artyście-wyrobniku, który nie tworzy w boskim natchnieniu (czy w profetycznym szale), lecz w pocie czoła niczym „rzemieślnik”, „niewolnik poezji”[19]. Mówiono o nim „matematyk”[20]oraz ukuto teorię, iż „był nie Mozartem, lecz Salierim”[21].
To ten drugi Briusow w 1910 roku zamieszkał na ulicy Pierwszej Mieszczańskiej i z dyskretną ostentacją deklarował przywiązanie do świata wartości mieszczańskich. Zaproszony przez niego (był to rok 1911 lub 1912) Igor Siewierianin - wówczas u progu swojej wielkiej egofuturystycznej sławy - pisał po latach we wspomnieniach (1927): „Rozmawiając, przeszliśmy do pokoju stołowego, gdzie Joanna Matwiejewna nalewała herbatę. Briusow zaproponował nam gingera i piliśmy go zakąszając biszkoptem. Życzliwa twarz brzydkiej i milczącej żony Briusowa tchnęła domowym ciepłem i gościnnością”[22]. Ale ta „brzydka i milcząca żona” - dodam na marginesie - też miała swoje małe tajemnice, o których siedzący z nią przy samowarze nic nie wiedzieli. Była zafascynowana, podobnie jak siostra poety, Aleksandrem Dobrolubowem, który porzucił już wtedy literaturę, by zająć się poszukiwaniem Boga. Przez pewien czas widziała w nim swego guru, chciała odejść do dobrolubowców, w których programie - jak często w tego typu grupach bywa - istotną rolę odgrywał seks, a o życiu erotycznym wyznawczyń decydował założyciel i przywódca sekty. Zachował się jej list do nawróconego dekadenta: „Często myślę, Bracie, że możesz mi wskazać tę właściwą drogę, po której mogę i powinnam kroczyć... Mówiłeś, iż są siostry, bliskie Ci. Gdybym mogła, odeszłabym do nich, ale teraz jestem niegodna. Moje wołanie o pomoc do Ciebie, Bracie mój, - jest krzykiem rozpaczy...”[23].
Joanna i Walerij Briusowowie. https://tanja-tank.livejournal.com/43707.html
Próby mitologizacji biografii podejmowali wprawdzie także inni twórcy wyrośli w atmosferze przełomu wieków (np. Aleksiej Riemizow za pomocą wszystkich dostępnych środków próbował wykreować siebie na twórcę zapoznanego, dręczonego przez zły los i złych ludzi), ale prawdopodobnie jedynie Briusow próbował opisać mechanizmy towarzyszące jej funkcjonowaniu. Uczynił to między innymi w listach do Konstantina Balmonta (1905): „Twoje lata charakteryzowało jedno oblicze, moje - zmiana sobowtórów. Przy skrytości mojej duszy, przy moim zwyczaju wszędzie, przed wszystkimi nosić maski, przy moim wiecznym okłamywaniu wszystkich [...] - ta zmiana dokonuje się skrycie, niezauważalnie. Jedną, znoszoną maskę zamieniam na inną - wszystkim zdawało się, że jestem ten sam, a nikt nie zauważył, iż pod tą podobną maską już jest inna twarz, inny człowiek...”[24] i Kornieja Czukowskiego (1910): „Spoglądam na swą przeszłość historycznie, jeszcze raz ‘zmieniam skórę’ i mam zamiar pojawić się (jeśli nie umrę) w obrazie nowym i nieoczekiwanym”[25].
W wybranej przez tego poetę strategii życiowej najważniejsza była - gdzieś już z pogranicza obsesji - sama czynność zmieniania masek i kostiumów, zniechęcająca do podejmowania nawet próby ustalenia, czy był on mieszczuchem, na którym moda literacka wymusiła pochwałę wartości dekadenckich, czy dekadentem przywdziewającym kostium filistra, czy czarny surdut maskował, czy raczej demaskował jego prawdziwą osobowość. „Skąd wiemy, - pytał kilkadziesiąt lat później Erich Fromm - że to, o czym śnimy, jest nierealne, to zaś, czego doświadczamy w naszym życiu na jawie, jest realne? Trafnie wyraził to pewien chiński poeta: ‘Śniło mi się tej nocy, że byłem motylem, i teraz nie wiem, czy jestem człowiekiem, który śnił, że jest motylem, czy może motylem, który śni teraz, że jest człowiekiem’”[26].
Nie ulega natomiast żadnej wątpliwości, iż dekadenci mieli wypisane na sztandarach hasła walki płci, a cechą konstytutywną obowiązującego wówczas modelu zachowań było instrumentalne traktowanie partnera. Walerij Briusow deklarował, jak wiadomo, przynależność do tej formacji artystycznej, która wywołała w Rosji rewolucję obyczajową, formacji, która odrzuciła wciąż żywą dziewiętnastowieczną tradycją stylistyczną mówienia i pisania o erotyce i której obce już były wielokropki pruderii (np. książę Jewgienij Trubieckoj pisał 29 maja 1909 roku do Margarity Morozowej: „[...] Mocno, mocno całuję rączki i........”[27]). To właśnie on był autorem jednego z bardziej znanych manifestów dekadentyzmu, takiej rosyjskiej mutacji Confiteor, w którym semantycznym ekwiwalentem „chuci” została „strast’” („namiętność”). „Namiętność - pisał - to przede wszystkim tajemnica. Miłość - to uczucie jak szereg innych uczuć wzniosłych i niskich, siostra nienawiści i przyjaźni, poczucia honoru i żądzy władzy. Namiętność nie zna swego rodowodu, nie ma sobie podobnych. Miłość - to lokalna, ziemska osobliwość, to asygnata posiadająca swoją określoną, ale jednak przez ludzi ustaloną wartość. Wartość namiętności nie zależy od nas i nic nie możemy w niej zmienić. Namiętność jest wyżej od nas dlatego, dlaczego niebo jest wyżejod ziemi, która jest w nim. Miłość można prześledzić do końca, jak każdy ludzki, choćby bezwolny twór. Namiętność w samej już swojej istocie jest zagadką; korzenie jej sięgają poza świat ludzi, poza to, co ziemskie, nasze. Kiedy namiętność włada nami, jesteśmy blisko tych wiecznych granic, którymi jest otoczone nasze ‘błękitne więzienie’, nasz sferyczny, płynący przez czas wszechświat. Namiętność jest tym punktem, gdzie świat ziemski styka się z tamtymi bytami, zawsze zamkniętymi, ale zaopatrzonymi w drzwi”[28].
Te słowa padły na podatny grunt. Nigdy przedtem (może poza romantyzmem), ani też nigdy potem nie doprowadzono do takiej perfekcji umiejętności wyrażania uczuć w listach. Epistolografia miłosna przeżywała swoje najlepsze lata. „Listy poetów do kobiet ukochanych - pisał Stanisław Cat-Mackiewicz - są doskonałą próbą ich talentu. Poeta, który by nie tęsknił, nie kochał kobiety, tak samo mało wzbudza zaufania, jak ślepy malarz, kulawy szybkobiegacz, niemy śpiewak, sepleniący deklamator czy wałach występujący w charakterze reproduktora rasy końskiej”[29]. Briusow był tego świadom i względy Ludmiły Wilkiny zdobył być może właśnie tym wyznaniem poczynionym we wrześniu 1902 roku: „Nigdy nie odczuwałem dostatecznie mocno, ‘na poważnie’ - nie kochałem, nie nienawidziłem, nie cierpiałem. Jestem obok, zawsze jako widz, nawet wtedy, kiedy innym wydaję się aktorem. Znam wszystkie gesty ludzi zakochanych, obrażających się, nienawidzących i naśladuję ich, albowiem inaczej nie pozwolonoby mi żyć na świecie (już próbowałem), ale w istocie, w głębi duszy nikogo nie kocham, nikogo nie byłoby mi żal i na nikogo na świecie się nie gniewam”[30]. Pisujący do Wilkiny romantyczno-nostalgiczne listy poeta (ich romans przypada na lata 1902-1904), nie oszczędzał jej oczywiście w Dziennikach: „Ludmiła naśladuje Zinoczkę [Gippius - T. K.], leży sobie przy kominku. Recytowałem jej znów Grobowiec. Wypowiadała dekadenckie słowa i kokietowała po dekadencku”[31].
Nawiasem mówiąc, siedem lat później (23 września 1909) w liście do innej kobiety, posługując się innym kodem artystycznym (adresatką była żona), Walerij Briusow wciąż pisał o swojej niezaspokojonej ciekawości świata. Tym razem w jego wydaniu paryskim: „Z moich listów zrozumiałaś, że spędzam czas ‘niezupełnie dobrze’. Tak też, według Twojej terminologii, jest. Ale pragnę bardzo gorąco Ciebie przekonać, że jest mi to wprost ‘niezbędne’ w życiu. W tym wszystkim, o czym pisałem w wierszach i prozie często zbliżałem się do problemów wszystkiego mrocznego w życiu i w duszy. I to mroczne znałem dotąd w zasadzie tylko z domysłów oraz jego żałosnych odbić u nas w Moskwie. Tutaj mam okazję w samym, że tak powiem, ogniu ‘zła’ stanąć z nim twarzą w twarz. Czuję się jak Dante schodzący do Piekła i, oczywiście, jak Dante mam nadzieję, iż wyjdę z Piekła do Raju i wyniosę na ziemię nieśmiertelną pieśń. Nie martw się o mnie. Mam wystarczająco silną wolę, by się oprzeć każdej pokusie. A zresztą w tym wszystkim, co tu widzę, nie dostrzegam żadnej pokusy. Odczuwam tylko ciekawość. Wiesz, na przykład, jak daleki jestem od fascynacji pięknymi mężczyznami. Ale kawiarnia homoseksualistów [...] wzbudza moją bezgraniczną ciekawość. Spędziłem tam wieczór do późnej nocy, obserwując zniewieściałych młodzieńców i męskie kobiety, słuchając ich rozmów, przypatrując się ich zwyczajom. Pójdę tam raz jeszcze. Tam też jest miejsce schadzek morfinistów [...]”[32]. To ostatnie wyznanie było dla niego najważniejsze. Już był narkomanem[33] i już wiedział jak życie przekładać na literaturę.
Tak jak całe zastępy wyedukowanych na Przybyszewskim pań, które w Rosji (ale też w Polsce, Norwegii, Niemczech i wszędzie tam, gdzie pobierano korepetycje z dekadentyzmu) na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku poszukiwały spełnienia w sztuce, w miłości, w umieraniu. Była wśród nich ciesząca się zasłużoną reputacją femme fatale Nina Pietrowska, która paru twórcom moskiewskim dopisała najbarwniejsze akapity w ich dalekich przecież od mieszczańskiej szarości życiorysach.
„Nina ukrywała swoje lata - pisał znany poeta i eseista Władisław Chodasiewicz - Myślę, że urodziła się około 1880 roku. Poznałem ją w roku 1902 jako początkującą pisarkę. Była, zdaje się, córką urzędnika. Skończyła gimnazjum, potem kursy stomatologiczne. Była zaręczona z jednym, wyszła za innego. We wczesnej młodości przeżyła dramat, o którym nie lubiła wspominać. Nie lubiła w ogóle mówić o swej wczesnej młodości aż do początku ‘epoki literackiej’ w życiu. Własna przeszłość wydawała się Ninie uboga, żałosna. Znalazła siebie, obcując z symbolistami i dekadentami w kręgu ‘Skorpiona’ i ‘Gryfa’”[34]. Wyszła za mąż za Siergieja Sokołowa (1879-1936), moskiewskiego adwokata, dziennikarza, poetę, ale przede wszystkim założyciela wydawnictwa „Gryf”, konkurującego ze „Skorpionem” Siergieja Polakowa i Walerija Briusowa. Ale bycie żoną nie należało do tych najbardziej przez nią ulubionych ról życiowych. Kreowany przez nią mit wymagał innej przestrzeni kulturowej. „Znałem Ninę Pietrowską - wspomina Chodasiewicz - przez dwadzieścia sześć lat, widziałem ją w różnych sytuacjach - dobrą i złą, ustępliwą i upartą, tchórzliwą i odważną, posłuszną i krnąbrną, prawdomówną i kłamliwą. Jedno pozostawało niezmienne: i w dobroci, i w gniewie, i w prawdzie, i w kłamstwie - zawsze i we wszystkim Nina chciała się posuwać do końca, do ostatecznej granicy, osiągnąć pełnię i tego samego żądała od innych. ‘Wszystko lub nic’ mogłoby być jej dewizą. To właśnie ją zgubiło. Nie powstało to jednak w niej samo przez się, ale zostało jej zaszczepione przez epokę”[35].
Nie należała do kobiet o olśniewającej urodzie[36]. W opinii, już tu wielokrotnie przywoływanego, Chodasiewicza: „Nina Pietrowska ładna nie była. Ale w 1903 roku była młoda, a to dużo. [...]. Natychmiast stała się przedmiotem wielu miłości. Pierwszy zakochał się w niej, który się kochał we wszystkich bez wyjątku. Zaproponował jej miłość szybką i spalającą. Niepodobna było odmówić: działała tu i połechtana próżność (poeta stawał się znany), i obawa, by nie wyglądać na panienkę z prowincji, a przede wszystkim - przyswajana już nauka o ‘mgnieniach’. Nadeszła pora, by zacząć ‘przeżywać’. Nina wmówiła sobie, że także się kocha. Pierwszy romans błysnął i zgasł, pozostawiając w sercu przykry osad - coś w rodzaju kaca po przepiciu. Nina postanowiła ‘oczyścić duszę’, rzeczywiście trochę już splugawioną wyuzdaniem poety. Wyrzekła się ‘Grzechu’, przywdziała czarną suknię, kajała się. Było to jednak raczej ‘przeżywanie pokuty’ niż prawdziwa pokuta”[37]. Ten anonimowy poeta to oczywiście Konstantin Balmont[38]. Ale tak naprawdę, to Pietrowska zaistniała dzięki Andriejowi Biełemu.
Zafascynowany teurgiczną koncepcją sztuki i czernią skruszonej pokutnicy, zaproponował jej jesienią 1903 roku mistyczny związek dusz. Jednak już wkrótce przestał on być tylko duchowym i autor Złota w lazurze uskarżał się w jednym z listów: „[...] Zamiast marzeń o misterium, o byciu bratem i siostrą, pojawił się romans [...] i, co najważniejsze, odczuwało się niepowodzenie: przecież tak starałem się wyjaśnić Ninie Iwanownie, że między nami jest Chrystus; zgadzała się; a - potem nagle - ‘takie coś’. Moje porywy do misterium, do teurgii poniosły porażkę”[39]. I wtedy pojawił się Briusow. Mam wrażenie, że początkowo zabiegi o względy Pietrowskiej traktował jako jeszcze jeden rodzaj wyzwania w jego potyczkach estetyczno-artystycznych z Biełym. Wkrótce jednak rodzi się perfekcyjna w swoim dekadentyzmie miłość-namiętność.
„I wiem, i czuję, i widzę, że mogę pisać, że żadnych książek, żadnych badań mi nie trzeba. Żeby napisać Twoją powieść[40], wystarczy pamiętać Ciebie - wyznawał 8 lipca 1905 roku - wystarczy wierzyć Ci, kochać Ciebie. Bądź moją przewodniczką i tutaj, moją latarnią morską, moim nocnym ognikiem, jak w świecie Miłości. Miłość i twórczość prozatorska - to dla mnie dwa nowe światy. W jednym zaprowadziłaś mnie daleko, do baśniowych krain, do fantastycznych ziem, dokąd trafia się rzadko. Niech tak też będzie w tym drugim świecie”[41]. W innym liście (z lipca roku 1906) czytamy: „I nagle przyszłaś Ty, jak coś nowego, nieoczekiwanego, nieziszczalnego, o czym marzyłem dawno i co się nagle spełniło. Nadeszła miłość, o której tylko pisałem w wierszach, ale której nie zaznałem nigdy, nadeszła kobieta, o której tylko czytałem w książkach (u Twego Przybyszewskiego), ale nie widziałem nigdy...”[42]
Jedno jest teraz pewne: Pietrowska staje się muzą Briusowa, pierwowzorem powieściowej Renaty. Po latach Joanna, żona poety, usprawiedliwiała męża: „Ale nie samych szaleństw i próżnych niepokojów szukał Briusow, on chwilowo się zaplątał w poszukiwaniach ‘żywego modelu’ dla bohaterki swego Ognistego anioła - Renaty”[43]. Nie spierajmy się z tolerancyjną wdową o trwanie owej chwili. Faktem jest jednak, że znużony zaborczą miłością Pietrowskiej autor Ognistego anioła poszukiwał nowych wrażeń i kolejnych podniet coraz częściej w innym towarzystwie. Wczorajsza muza nie może się z tym pogodzić. 14 kwietnia 1907 roku Briusow występuje w muzeum politechniki z odczytem. W przerwie podchodzi do niego Pietrowska, wyciąga browning i przystawia do piersi poety. Z jakichś jednak powodów (może niesprawna broń, może melodramatyczny chwyt) do oddania strzału nie doszło i stojący w pobliżu (m. in. Bieły) obezwładnili zdesperowaną napastniczkę. Pistolet zaś, który nb.swego czasu poeta sam jej ofiarował, zwrócono Briusowowi[44]. Ten pistolet jeszcze wypali, ale - jak w dobrze skonstruowanej sztuce - w następnym akcie. Po tym geście rozpaczy Pietrowska sprawiała wrażenie pogodzonej z losem. Zapomnienia szukała w kartach, w alkoholu, a od wiosny 1908 roku także w morfinie[45]. Według Chodasiewicza - choć wersja ta nie wydaje mi się zbyt prawdopodobna - to właśnie ona podsunęła narkotyk wiarołomnemu kochankowi i „[...] to była jej prawdziwa, choć nieświadoma zemsta”[46]. Pod koniec 1908 roku Nina Pietrowska podejmuje dramatyczną walkę o zatrzymanie Briusowa przy sobie. Jedzie do Kolonii - miasta, w którym rozgrywa się akcja Ognistego anioła- i tam odbywa wędrówkę śladami bohaterki powieści. Pisze stamtąd do mężczyzny swego życia: „Czułam się sama na całym świecie - zapomniana, porzucona Renata. Leżałam na podłodze katedry, jak tamta Renata, którą stworzyłeś, a potem zapomniałeś i przestałeś kochać. [...] Na płytach kolońskiej katedry przeżyłam całe nasze życie minuta po minucie. [...]. A w ciemnych sklepieniach drgały fale organów, jak prawdziwa pieśń pogrzebowa po Renacie”[47]. Odtąd niemal wszystkie swoje listy podpisuje „Renata”, a już w latach dziesiątych przechodzi na katolicyzm i na chrzcie przyjmuje oczywiście to właśnie imię. Może więc miał racje Oscar Wilde twierdząc, że „[...] życie znacznie więcej naśladuje sztukę niż sztuka życie”[48].
Pietrowska wykorzystywała każdą okazję do podjęcia wątków osobistych. W 1906 roku w piśmie „Zołotoje runo” (nr 2) zamieściła recenzję wystawionego wówczas w Teatrze Małym dramatu Stanisława Przybyszewskiego Dla szczęścia, w której z ostentacyjną szczerością pisała nie o scenicznym trójkącie (Helena, Olga, Mlicki), ale o sobie, Joannie i Briusowie. Mlickiemu-Briusowowi miała za złe, że „zamiast tego, aby całkowicie oddać się szaleństwu słodkiej rozkoszy pożądania, zamiast tego, aby włożyć wieniec i być półbogiem na uczcie swego promiennego marzenia, ogarnięty smutkiem i wyrzutami sumienia z powodu Heleny, której nie kocha, opada z sił [...]”[49], Helenę-Joannę zaliczyła do kobiet, które są „[...] nieśmiertelne, jak płaskość! [...] Nie jest im dane doświadczyć rozkoszy ukrzyżowania, pożądliwie pokornej męki w imię Miłości. Są silne swoją miernotą; jak czepliwe chwasty oplatają słabą duszę i prowadzą do haniebnych układów pomiędzy obowiązkiem a Miłością”[50] i jedynie Olga (Nina) „śmiała i zdecydowana kobieta wymaga od innych takiej miłości, jakiej świat i ludzie jeszcze nie poznali i nie zaakceptowali”[51].
Jednak ani morfina, ani pielgrzymka do Kolonii, ani wcielenie się w Renatę nie były w stanie rozpalić dawnej namiętności kochanego mężczyzny. Podjęła więc Pietrowska działania, które zasługują nie tylko na analizę literaturoznawczą (na nią zresztą w najmniejszym stopniu), ale także, a może przede wszystkim, psychologiczno-psychiatryczno-psychoanalityczną. Otóż ta niewolnica namiętności pisze dziesięć opowiadań (Ona przyjdzie, Kłamstwo, Niewolnik, Wiosną, Ja i pies, Włóczęga, Północna bajka, Widma, Jesień, Miłość. Kartki z notesu), które wydaje u eks-męża (Sokołow opuścił ją w 1907 roku dla aktorki Lidii Ryndiny) w „Gryfie”, w zbiorku noszącym pretensjonalny tytuł Sanctus Amor[52]. We wszystkich tekstach narracja jest pierwszoosobowa, a opowiadaczem jest mężczyzna. Jego imię nigdy nie pada, ale wszystkie szczegóły wskazują nie na Siergieja Auslendera[53], któremu autorka zadedykowała swój tomik, ale na Briusowa (jego ulubiony czarny surdut, trwające dziesięć lat małżeństwo, itd.). Bohater-narrator Pietrowskiej przeżył wielką miłość, ale ukochana odeszła i pozostaje mu tylko powrót do żony: „Na stole resztki smutnej kolacji i wygasły samowar. Żona dzisiaj nie doczekała się mnie. ‘Wróciłeś’ - pyta przez ścianę. Nie rozpoznaję głosu. Ale to ona. Któż by jeszcze! Wszystko skończone. Wróciłem! Teraz, teraz...” (Kłamstwo), „Spotyka mnie żona. W sypialni dwa łóżka zsunięte razem. Tak było dziesięć lat temu, tak będzie zawsze. Siedzimy blisko siebie, rozebrani, w białych koszulach. Wstydzę się swego półnagiego ciała. Chciałbym być w zapiętym czarnym surducie [...]. Patrzę na blisko pochyloną [...] szyję żony [...]. Powoli, powoli zacisnąć palce na [...] białej szyi, długo patrzeć w zmartwiałe ze strachu oczy [...]” (Niewolnik). Prozie życia małżeńskiego („Zobaczę znajome ściany, pedantycznie ustawione rzędy książek na wysokich półkach, moje zapomniane biurko” Niewolnik) przeciwstawione zostają chwile, minuty, godziny, noce spędzone w towarzystwie nieznajomej (Pietrowskiej oczywiście): „Siedzimy blisko siebie, przywarliśmy do siebie. Powoli zlewają się chłodniejące usta. Odczuwamy potrzebę mówienia szeptem:
- Oddałaś by mi się z radością?
‘Tak’
- Czekałaś na mnie?
‘Tak’
- Jesteś moja?
‘Tak’” (Kłamstwo),
„- Jestem twój, weź moje życie, moją duszę. Jestem twój na zawsze” (Niewolnik), „Uklęknąłem przed nią i odpowiedziałem. - Tamta miłość, o której mówisz - to cud i czuję, że dotknął już mojej duszy. Oto jestem przed tobą. Weź mnie, prowadź, ucz” (Włóczęga).
To oczywiście Ona nie zgadza się na potraktowanie ich związku jako czegoś więcej niż przelotnego romansu i to oczywiście On wyczekuje na nią całymi wieczorami („Przyszła, kiedy przestałem już czekać. [...]. Stoimy pod latarnią. Widzę jej twarz. Straszną twarz kobiety, która przestała kochać” - Ja i pies; nb. pies wabi się Loki, a w sporze z Biełym Briusow oponentowi wyznaczył rolę Baldura, a sobie Lokiego), aż wreszcie na skraju rozpaczy zabija ją, a sam przygotowuje się do popełnienia samobójstwa (Miłość. Kartki z notesu).
Trudno prozę Pietrowskiej określić mianem nowatorskiej. Jest to klasyczny przykład operującej nastrojami literatury dekadenckiej, z całym nieodzownym jej sztafażem: jesiennymi krajobrazami, smutną miłością, samotnością, wyalienowaniem i fatalistycznym odczuwaniem przemijania czasu. Jak na sztukę początku wieku dwudziestego przystało opiewa ona pesymizm bez prozakowego łyku nadziei, życie bez marzeń, miłość bez wzajemności, sen bez snów i kuszącą swoim zapachem śmierć-wybawicielkę: „W jeden z takich wieczorów za ogromnym gładkim szkłem kwiaciarni pojawia się pierwsza tuberoza - delikatna, bladozielona łodyga, wymęczona i wątła, dwa-trzy rozwinięte trupio blade kwiatki. W gęsto upajającym zapachu tkwi słodka trucizna rozkładu i śmierci. Być może tak pachnie w pokoju czyjejś martwej narzeczonej i tak samo jak długie białe pąki, wilgotno-chłodne i ciężkie są nieruchome palce złożonych rąk. Zawsze pojawiają się jesienią - te straszne słodkie kwiaty. Ich zapach to jedna z nut jej melodii, jeden z dźwięków jej pogrzebowej pieśni, którą śpiewają wieczorne dzwony, bladozłote zachody i nie wiadomo za czym tęskniące dusze ludzkie” (Jesień). Warto przypomnieć, że ten kwiat często był przywoływany także przez twórców młodopolskich i, jak pisze Ireneusz Sikora, najczęściej był traktowany „[...] jako florystyczny znak przemijania i śmierci: [...] motyw ten symbolizował tragiczne połączenie świata młodości i świata śmierci [...]”[54].
Psycholog nazwałby tom Sanctus Amor – jak wcześniej opowiadanie Apolinarii Susłowej - klinicznym przypadkiem kompensacji (co oznacza „w psychologii indywidualnej Adlera nieświadome dążenie do wyrównania poczucia niższej wartości, wywołanego realnymi lub urojonymi brakami, przez przezwyciężanie owych braków”[55]), dla historyka literatury jest on kolejną próbą realizacji wyznawanego wówczas powszechnie modelu sztuki. „[...] Wiele w tej literaturze było - pisze Agnieszka Baranowska - sztuczności, póz, mody, chęci epatowania filistra. Ale gdzieniegdzie stały za tym autentyczne tragedie ludzkie. Sugestywność pokoleniowych wizji była tak silna, że nie tylko życie wkraczało do literatury prawem przenoszenia autobiograficznych przeżyć na karty książek, lecz i literatura brutalnie potrafiła niszczyć ludzkie istnienia. Aby stwierdzić te zależności, aby dotrzeć - ponad modny krzyk pokolenia - do świadomości ludzi, którzy wtedy tworzyli swoje dzieła, trzeba sięgnąć nie tylko do książek. Literatura tego okresu wydaje się szczególnie silnie związana z życiem jej twórców, z ich biografiami. Czyta się ją inaczej, jeśli zna się konkretne warunki, w jakich powstała: kto ją pisał, gdzie, w jakim środowisku rodzinnym”[56].
Walerij Briusow całkowicie jednak zignorował zaproszenie Pietrowskiej do wyruszenia w pełną nostalgicznych wspomnień podróż sentymentalną w nadziei na reanimację uczuć, do wspólnego zanurzenia się w niegdysiejszych klimatach, przebrzmiałych dla niego słowach, pustych gestach i jej książkę potraktował wyłącznie jako fakt literacki. Pisze do niej w grudniu 1908 roku list, w którym nie znajdziemy już wyznań i zaklęć miłosnych. Jest tam natomiast wiele zdawkowej uprzejmości: „Z pełną otwartością i z pełnym obiektywizmem mogę Ci powiedzieć, że tutaj, w literaturze, masz przed sobą przyszłość i tu jest Twoje życie. Wiesz, że nie zawsze wysoko cenię to, co zrobiłaś do tej pory. Twoją książkę, po uczniowsku, oceniam na ‘trzy plus’, Twoje recenzje na ‘trzy minus’. Ale znam lepiej niż inni wszystkie Twoje możliwości. Masz duszę niezależną; oryginalne, własne spojrzenie na wszystko; masz ostry, dokładny, wyrobiony zmysł obserwacji; czujesz styl. Rozmowa z Tobą jest zawsze interesująca; Twoje sądy są samodzielne i głębokie; Twój styl należy do Ciebie [...]. Trzeba pracować, i to dużo, bardzo dużo: stwierdzam to z całą odpowiedzialnością”[57].
A tak naprawdę, to autor Ognistego anioła nie miał zapewne zbyt wiele czasu na lekturę grafomańskich, co tu kryć, opowiadań. W jego Dziennikach (jesień 1907 - wiosna 1908) znalazł się natomiast zapis mówiący o nowym zauroczeniu: „Spotkanie, i znajomość, i zbliżenie z W. F. Komissarżewską. Ostre dni i godziny. Jej przyjazdy do Moskwy. Przekład Peleasa i Melisandy. Później w Petersburgu na premierze. Klapa sztuki. Wspaniała noc”[58].
Komissarżewska była kobietą po przejściach. W 1883 roku została żoną malarza hrabiego Władimira Murawiowa, ale już po dwóch latach zawalił się jej świat, kiedy okazało się, że młodsza siostra Nadieżda nie dość, że jest kochanką hrabiego, to zaszła z nim w ciążę. W odpowiedzi młoda mężatka podjęła nieudaną próba samobójstwa i równie nieskuteczną - uzyskania rozwodu.
Wiera Komissarżewska, jak żadna inna kobieta w życiu Briusowa, była świadoma wszystkich reguł gry - wiedziała jak modernistyczną miłość wywołać, jak ją pielęgnować (ale też zabijać) i jak ją wyrażać w listach: „Będę czekać. Wcześniej od Pana usłyszę nadejście godziny, kiedy Pan męcząco-radośnie położy na moich wyciągniętych rękach utwór zgubionego przeze mnie. Wcześniej ode mnie usłyszy Pan nadejście godziny, kiedy pieśń urodzoną przez Pana - po nowemu piękną - przyniesie Panu mój głos. Jak pragnę przechylić Pańską głowę do tyłu tak, żeby pokazać Panu otchłań, jakiej Pan nie widział nigdy. Ślę mój oddech Pańskiej pracy. Niechaj otoczy pierwsze jej strony. Beatrisa”[59] (3 listopada 1907), „Nie wysłałam podziękowania w telegramie, nie posyłam go Panu w tym liście. Nie chcę pozbawiać Pana radości brania go z moich oczu, uśmiechu, ręki, ze mnie całej”[60] (14 listopada 1907), „Wydaje mi się, że wariuję. Niech będzie, to, co było. Niech będzie, to, co będzie. Niech nie będzie, to, co jest”[61] (przełom 1907/1908), „Kochany, kochany, biedny, wołam, czekam, czekam, jestem wierna. Ja”[62] (10 stycznia 1908), „Delikatnie proszę Twoją pamięć nie pozbawiać Ciebie niczego. Kocham Twój rozsądek. Jestem tu”[63] (15 stycznia 1909), „Gdybym Ciebie nigdy nie widziała - właśnie do Ciebie, tylko do Ciebie napisałabym: teraz na całym świecie ktoś jeden jest mi potrzebny - Ty. Nie Ty - Twoje oczy, które wysłuchają mnie, bez słów. Przyjdziesz, usłyszysz słowo i odejdziesz. Ty, poeto, zrozumiesz wielkość tej chwili dla mnie, dla najważniejszego we mnie. Czekam”[64] (17 stycznia 1909), „Powinieneś zadać nowy ból moim ranom. Powinieneś sobie wziąć mój uśmiech”[65] (18 stycznia 1909). Do tych wszystkich listów Komissarżewska dołączyła dekadenckie post scriptum - swoją nagłą i absurdalną śmierć w Taszkiencie. I pewnie tylko ortodoksi nowej sztuki mogli mieć jej za złe, że nie było to tak cenione w ich kręgach samobójstwo.
Mniej więcej w tym samym czasie życie dopisywało również ostatnie rozdziały dziejów związku Walerija i Niny. On stara się być uprzejmy, życzliwy i współczujący. Jak zawsze. „Wydaje mi się - pisze o niej w liście do Piotra Struwego (1911) - że zasługuje na poparcie i może zostać dobrą pisarką [...]”[66]. Były to jednak już tylko pobożne życzenia, wypowiedziane zresztą bardzo nie w porę i nie przez najwłaściwszą osobę. Według późniejszej już, nieco obłudnej, opinii Biełego, Pietrowska była „rozdwojona we wszystkim, chora, udręczona nieszczęśliwym życiem, o wyraźnej psychopatii, była - smutna, delikatna, dobra, podatna na słowa, które się wokół niej słyszało, prawie do szaleństwa przeżywała wszystko, co sączono do jej uszu, z tak ogromną siłą, że żyła wyłącznie słowami innych, zamieniwszy życie w malignę i abrakadabrę [...]”[67] i dalej: „Latami się z nią męczyli, ratując ją: ja, Briusow, wielu innych: Batiuszkow, Sokołow, Ellis, Pietrowski, Chodasiewicz, Muni, wydawca gazety J.; biedna, biedna - uratować jej już nie można było; nie wybawcy byli jej potrzebni, ale dobry psychiatra. Etapy dysocjacji jej osobowości: najpierw korowód z niepotrzebnych jej wielbicieli; potem marzenia, potem suchoty, które zaleczono; potem okres pijaństwa, potem natrętna idea: jej, powiada, miejsce jest wśród prostytutek, w których widziała niewinne ofiary; za tym wszystkim - niszcząca ją namiętność do morfiny”[68].
Wspomniany wyżej Chodasiewicz dodaje: „Na jesieni 1909 roku zachorowała od morfiny i była bliska śmierci. Kiedy trochę przyszła do siebie, zdecydowano, że wyjedzie za granicę ‘na zesłanie’ - jak powiedziała”[69]. Decyzję tę, wyjaśnijmy, podjęli wspólnie Sokołow (a więc eks-mąż) i Briusow. Do wyjazdu doszło 9 listopada 1911 roku. Wśród żegnających znalazł się również nieoceniony Chodasiewicz: „Nina siedziała już w przedziale obok Briusowa. Na podłodze stała odkorkowana butelka koniaku. (To był, można powiedzieć, ‘narodowy’ napój symbolizmu moskiewskiego). Pili prosto z butelki, płacząc i obejmując się [...]. Nina i Briusow wiedzieli, że rozstają się na wieki”[70].
Pietrowska umarła właśnie wtedy, w 1911 roku, w tym listopadowym pociągu, bo to wszystko, co nastąpiło później było już tylko drwiną okrutnego, po dekadencku okrutnego losu. Autorka Sanctus Amor przebywa kolejno we Włoszech, Niemczech, zagląda do Warszawy i Paryża. Tam właśnie podejmuje, nieudaną jeszcze, próbę samobójstwa: w 1913 roku wyskakuje z okna hotelu. Skończyło się to złamaniem nogi i w rezultacie trwałym kalectwem (źle zrośnięta kość). Wybuch wojny sprawia, że pozostaje praktycznie bez środków do życia. Lata 1914-1922 - to nędzna wegetacja we Włoszech, utrzymywanie się z jałmużny, żebraniny, prostytucji. Jesienią 1922 roku przyjeżdża do Berlina. Któraś z dawnych znajomych spotkała ją tam dwa lata później: „Zastałam ją na krawędzi zguby, kiedy chcąc nie chcąc trzeba wybierać między powolną śmiercią głodową a szybką od trucizny. Udało mi się ją przekonać na razie, by zrezygnowała z samobójstwa i przyjęła moją pomoc, w zamian za którą napisze dla mnie wspomnienia”[71]. Demon samobójstwa nie porzucił jednak Pietrowskiej, o czym świadczą między innymi listy do Władisława Chodasiewicza: „Chyba dłużej nie wytrzymam” (26 lutego 1925), „Pan pewnie myśli, że umarłam? Jeszcze nie” (7 kwietnia 1925), „Przysięgam Panu, że innego wyjścia nie ma” (8 czerwca 1927), „Jeszcze trochę, a nie trzeba mi będzie żadnych posad, żadnej pracy” (12 września 1927), „Tym razem niedługo powinnam umrzeć”[72] (14 września 1927).
Jednak wcześniej zmarła na raka żołądka Nadia (13 stycznia 1928 r.), jej niepełnosprawna siostra, którą opiekowała się po śmierci matki. Nina natychmiast udała się do kostnicy szpitalnej i tam agrafką nakłuwała najpierw ciało zmarłej, a następnie swoją rękę. Miała nadzieję, że w ten sposób przeniesie trupi jad. Ręka podobno spuchła, ale eksperyment się nie powiódł.
I wreszcie stało się. W Paryżu. W nocy z 22 na 23 lutego 1928 roku. Włączony gaz szczęśliwie doprowadził biedną Renatę do upragnionego celu.
Nadieżda Grigoriewna Lwowa dotarła tam piętnaście lat wcześniej. Dobrze ją znający Ilja Erenburg pisał we wspomnieniach: „Lwow był drobnym urzędnikiem pocztowym, mieszkał przy Miasnickiej w mieszkaniu służbowym; sądził, że jego córki spokojnie wyjdą za mąż, córki jednak wolały pracę w podziemiu. Kiedy Nadię Lwową aresztowano, nie miała jeszcze siedemnastu lat i zgodnie z prawem wypuszczono ją za poręczeniem ojca. Odpowiedziała pułkownikowi żandarmerii: ‘Jeżeli mnie wypuścicie, będę nadal robiła to samo’. Nadia lubiła wiersze, próbowała czytać mi Błoka, Balmonta, Briusowa. [...]. Wykpiwałem zachwyty Nadi. Mówiłem, że wiersze to bzdury, że ‘trzeba wziąć się w garść’. Mimo umiłowania poezji Nadia jednak doskonale się wywiązywała ze wszystkich zleceń organizacji podziemnej. Była to miła dziewczyna, skromna, o naiwnych oczach i gładko zaczesanych ciemnoblond włosach. Starsza siostra, Marusia, traktowała ją z szacunkiem. Nadia chodziła do gimnazjum elżbietańskiego, mając szesnaście lat dostała promocję do ósmej klasy i skończyła szkołę ze złotym medalem. Myślałem sobie często - oto naprawdę silny charakter...”[73]. Erenburg wyjechał za granicę w 1908 r., a pierwsze wiersze Lwowej pojawiły się dwa lata później.
Historycy rosyjscy (czy raczej: radzieccy) okres po stłumieniu rewolucji 1905 roku zwykli nazywać „latami reakcji”. Jednak w przypadku tej poetki znacznie bardziej istotne znaczenie miały zmiany zachodzące w niej samej. Przypomina ona bohaterkę (a może wręcz jest jej pierwowzorem) opowiadania Briusowa Kwiat płonny (1912): „Było to w roku 1906, założyliśmy ‘zbrodnicze stowarzyszenie mające na celu obalenie panującego rządu’. Sądzono nas nawet całkiem niedawno. Ale uniewinniono. Z powodu młodego wieku. Uznano, że działaliśmy w sposób nieprzemyślany. Zresztą dawno już machnęłam ręką na idee rewolucyjne. Przekonałam się o słuszności starej sentencji, że każdy naród ma taki rząd, na jaki zasługuje. Nie rząd trzeba zmienić, lecz naród” (tłum. R. Śliwowski).
O wierszach Lwowej można by w zasadzie powiedzieć to samo, co o opowiadaniach Pietrowskiej, że zyskują na wartości, zaczynają żyć dopiero po ich usytuowaniu na płaszczyźnie biograficznej. Na parę miesięcy przed śmiercią, w maju 1913 roku, pisze Lwowa znamienny artykuł, w którym konstatuje upadek współczesnej poezji rosyjskiej i proponuje swoją receptę na zmianę tego stanu rzeczy: „I jedynym ratunkiem wydaje się nam wniesienie do poezji pierwiastka kobiecego - przy czym istotę tego ‘kobiecego’ jako opozycyjnego do ‘męskiego’ - widzimy w żywiołowości, bezpośredniości postrzegania i przeżywania, - odbioru życia poprzez uczucie, a nie rozum, czy dokładniej mówiąc - najpierw poprzez uczucie, a potem - rozum”[74]. Jej wiersze, zebrane w tomie Stara bajka[75], ujrzały światło dzienne jesienią roku 1913. Spośród słów-kluczy tego zbiorku wymienić tu można: „na próżno”, „zmierzch”, „zmęczenie”, „ból”, „cierpienie”, „maligna”:
Czekałam darmo mojej wiosny!
A wokół śniegi leżą — obojętne, martwe.
(N. Lwowa, Czekałam darmo mojej wiosny!.., tłum. P. Fast)
I życie zdaje mi się tak nieznośne,
Że w wieczór taki — jasny i radosny,
Zawołać chcę do niego: „starczy!”
(N. Lwowa, Wiesienniej radost’ju dyszu ustało..., tłum. P. Fast)
Kornie przyjmę wszystko, co mi dajesz:
Męki szczęścia, ból i kiedy kłamiesz.
(N. Lwowa, Kornie przyjmę wszystko, co mi dajesz…, tłum. P. Fast)
W malignie kwiaty płoną,
Kochane słowo drży,
A serce, jak szalone,
Stuka: nie ty! nie ty!
(N. Lwowa, W malignie kwiaty płoną..., tłum. P. Fast)
Briusow pisze w tym czasie:
Pora przyznać: młodość przeszła; już czterdziestka
(W. Briusow, Latem 1912 roku, tłum. P. Fast)
Poznaje jednak Lwową i przestaje liczyć upływające tygodnie. Ona poetycko rejestruje:
Kiedym już iść do domu chciała,
Widzę niemłody człowiek z pana,
Skroń prawie cała osiwiała -
Po prostu byłam zdruzgotana...[76]
„Zdruzgotana”, ale też wciągnięta w wir dekadenckiej namiętności. Teraz ona zostaje muzą Briusowa i teraz ona otrzymuje w prezencie - ten odebrany Pietrowskiej - browning. W jednym z listów Lwowa pisała: „[...] Proszę tylko o to, co mi już zostało obiecane. A swoje obietnice należy spełniać (Twoje wczorajsze słowa). Przyślij mi swój rewolwer. Wszystkie te ‘możliwości’, kt[óre] mam, są bardzo bolesne. Nie chcę więcej bólu. I nie chcę mieć wykrzywionej, sinej twarzy. Niech zostanie spokojna i piękna. To moja ostatnia prośba, a takiej, jak się wydaje, nie wolno odmawiać. Wyobraź sobie, że jeśli starczy mi sił, aby nacisnąć spust, to i wypić proszek. Wybaw mnie od ostatnich cierpień”[77]. Przekonała. Była pojętniejszą uczennicą od swojej poprzedniczki: 24 listopada 1913 roku podarunek został przez nią wykorzystany zgodnie z intencjami ofiarodawcy. W artykule-nekrologu czytamy: „Nieoczekiwanie dla swych znajomych, w pełni sił, radośnie odnajdując swoją własna drogę, w przededniu rozkwitu swego talentu - podniosła na siebie rękę. Wzmianki gazetowe opowiadające o ostatnich jej godzinach, pełne są strasznego tragizmu. Cały wieczór telefonowała do swych przyjaciół, mówiąc każdemu z nich, że prosi przyjechać do niej ‘w bardzo ważnej sprawie’ - i nikt nie zareagował, nikt nie przyjechał. Po wystrzale, kiedy wbiegli do niej sąsiedzi, miała jeszcze dość sił, by wyjść im naprzeciw i poprosić o zatelefonowanie do znanego poety B., powtarzając numer jego telefonu. Kiedy przyjechał, próbowała coś mu powiedzieć, ale było za późno: nastąpiło ostatnie starcie ze śmiercią. Zmarła pozostawiła list adresowany do wspomnianego B.”[78] W pożegnalnym liście pisała: „I nie mam już [sił?] śmiać się i mówić Ci bez końca, że kocham Ciebie, że będzie Ci ze mną zupełnie dobrze, że nie chcę ‘przekroczyć’ tych dni, o których piszesz, że pragnę być z Tobą. Jak chcesz, ‘znajomą, przyjacielem, kochanką, sługą’ - jakie straszne słowa odnalazłeś. Kocham Ciebie i kim zechcesz, tym będę. Ale nie będę ‘nikim’, nie chcę i nie mogę być. No podaj mi rękę, odpowiedz mi prędzej - przecież nie mogę długo czekać (nie bój się, to nie groźba: to jest po prostu prawda). Podaj mi dłoń, bądź ze mną, jeśli zdążysz przyjść, przyjdź do mnie. A moją miłość - i moje życie wziąć powinieneś. Czy Ty rzeczywiście nie czujesz [słowo nieczytelne] tego. Ostatni raz - błagam, jeśli zdążysz, przyjdź. N.”[79].
Pogrzeb Lwowej odbył się 27 listopada 1913 r. „Tłumaczyła w owym czasie - wspominał po latach Ilja Erenburg - wiersz Julesa Laforgue’a, który pisał o nieznośnej nudzie dni niedzielnych; w jednym z jego wierszy pensjonarka z niewiadomego powodu skacze z nabrzeża do rzeki. [...]. Nie znałem jeszcze Briusowa, kiedy dostałem od niego list, w którym opisywał mi swoją rozpacz po samobójczej śmierci Nadi. Nie dziwiło mnie, że Nadia mówiła mu o mnie, ale pozostało dla mnie zagadką, dlaczego sławny poeta, którego uważałem za swego mistrza, uznał za stosowne tłumaczyć się przede mną”[80].
Briusow nie uczestniczył w pogrzebie. Po samobójstwie młodej poetki podobno w stanie szoku opuścił Moskwę i udał się do Petersburga. Stamtąd pisał (26 listopada) do wtajemniczonej w fatalnie zakończony romans Anny Szestiorkiny, swojej dawnej kochanki: „W te dni, sam na sam ze sobą, na swoim Sądzie Ostatecznym, rozważam całe swoje życie, wszystkie swoje uczynki i wszystkie zamierzenia. Wkrótce zostanie ogłoszony wyrok”[81]. Odwiedził też wówczas Mierieżkowskich, co zostało oczywiście zanotowane we wspomnieniach Zinaidy Gippius: „Briusow tak wszedł, tak spojrzał, taką twarz miał, że od razu zrozumieliśmy: to jest zupełnie inny Briusow. To jest prawdziwy, żywy człowiek. I to człowiek pogrążony w najgłębszej rozpaczy. Właśnie dlatego, że tego dnia widzieliśmy Briusowa ludzkiego i cierpiącego, i odczuwaliśmy jego bliskość, i staraliśmy się mu pomóc jak umieliśmy, nie chciałabym opowiadać o tym spotkaniu. Tylko je odnotowuję. Czy był Briusow tak winny, jak to odczuwał? Nie, oczywiście. Ale był przybityswoją winą, śmiercią tej dziewczyny... może przybity śmiercią w ogóle po raz pierwszy. Dramat był zaiste miłosny: kochała, wierzyła w jego miłość. Kiedy się przekonała, że Briusow, jeśli kocha, to nie ją - umarła”[82].
Kilkanaście dni później, 15 grudnia, już w Rydze autor Ognistego anioła pisze tekst, który nazwał Prawda o śmierci N. G. Lwowej (Moja spowiedź): „Już od początku 1913 r. N. źle znosiła nasz ukrywany (względnie) związek. Znów bywaliśmy razem w teatrach i miejscach publicznych, ale N. pragnęła, żebym został jej mężem. Żądała, abym porzucił żonę. Najpierw odmówiłem. Nalegała. Widziałem, że się męczy i sam się męczyłem. Niekiedy ustępowałem przed jej żądaniami, ale po przemyśleniu znów odmawiałem. Wydawało mi się rzeczą nieuczciwą rzucić kobietę (moją żonę), z którą przeżyłem 17 lat, która dzieliła ze mną wszystkie niedogodności życia, która mnie kochała i którą kochałem. Oprócz tego, jeślibym ją porzucił, to ległoby to ciężkim kamieniem na moim sumieniu i tak nie mógłbym być szczęśliwy. Możliwe też, że żona nie zniosłaby mojego postępku i zabiłaby się. Wszystko to wyjaśniłem N. Wszystko zrozumiała i zgodziła się, że nie mogę i nie powinienem decydować się na ten krok. Jednak nie przestała się zadręczać powstałą sytuacją. Latem wyjechałem z żoną za granicę. To ciężko się odbiło na N. Jesienią 1913 r. ponowiła swoje żądania. Odczuwając całą beznadziejność, sięgnąłem po morfinę. N. nie widząc wyjścia, znalazła je w śmierci”[83].
Briusow tym razem chyba rzeczywiście był zaskoczony biegiem wypadków i wśród sonetów poświęconych kobietom swego życia zamieścił też Nadię (1916):
Dlaczego ku łożnicy świętej, miłej
Pędziłem w śnie mym złym, niezwykłym?
I nagle — huknął w nocnej ciszy wystrzał
I ciało dziecka krwią się rozświeciło.
(W. Briusow, Nadia, tłum. P. Fast)
Najczęściej samobójstwo Lwowej tłumaczono jej romantyczną naturą, pisano, że „dusza Lwowej jest duszą pokrewną marzycielce Tatianie [z Eugeniusza Oniegina Aleksandra Puszkina - T. K.] i dziewczynom Turgieniewa, jest w niej coś wiejskiego, równinnego, coś ze starej Turgieniewowskiej Rusi [...]”[84]. Cały zatem dramat sprowadzono do zderzenia „czystej duszy” z „targowiskiem namiętności”. Nie można oczywiście tej wersji odrzucić, ale bardziej prawdopodobna jest inna. Autorka Starej bajkibyła dekadentką, jej miłość była dekadencka i taka też musiała być śmierć.
11 stycznia 1914 roku Aleksandr Lwow, brat tragicznie zmarłej poetki, napisał - chropowaty, daleki od stylistycznej doskonałości - list do Walerija Briusowa:
„Łaskawy Panie Waleriju Jakowlewiczu!
Pięćdziesiąt dni temu zmarła Nadia.
Minął czas, który pozwolił Panu, jak sądzę, dostatecznie się uspokoić.
Uwzględniając to, proszę Pana o wyjaśnienie okoliczności, którą uważam za podstawową i główną przyczynę śmierci Nadi (fakt przekazania przez Pana rewolweru Nadi, mimo danego mi przez Pana słowa honoru Briusowa, że po znanym Panu wypadku ta broń w rękach Nadi nigdy więcej się nie znajdzie), wyjaśnienie bez niedomówień i wykrętów.
Postawię pytanie wprost: ‘Czy czuje się Pan winnym moralnie i fizycznie za samobójstwo Nadi, przekazując człowiekowi, już opanowanemu przez określony nastrój (nastrój, o którym Pan wiedział więcej niż ktokolwiek inny), wygodnego, niestrasznego, automatycznie działającego środka wywołującego śmierć?’
Jak Pan widzi, postawiłem pytanie wprost i mam czelność sądzić, iż otrzymam równie szczerą, jeśli zechce Pan, osobistą odpowiedź. Termin odpowiedzi na ten list wyznaczam tygodniowy, tzn. do 18 stycznia 1914 roku.
Inżynier-elektryk
A. Lwow”[85]
Briusow odpowiedział 27 lutego. Wcześniej zresztą nie mógł - przebywał na leczeniu od połowy grudnia do końca stycznia w sanatorium nieopodal Rygi. Tam, gdzie napisał swoją spowiedź. Wojna pomogła mu zabić wyrzuty sumienia. Udzielił więc sam sobie rozgrzeszenia i wyruszył na front (oczywiście nie na pierwszą linię) jako korespondent pisma „Russkije wiedomosti”.
Po Pietrowskiej i Lwowej były inne, swą namiętnością i swą śmiercią poświadczające wciąż jeszcze niesłabnącą atrakcyjność dawno przebrzmiałych wydawałoby się słów, gestów i niewygasły magnetyzm podstarzałego don Juana. Kobiety nadające materialny, fizyczny wymiar metafizyce ulotnych idei głoszonych przez Mistrza. On sądził, że wystarczy maska poety przeklętego - który niczym u Andrzeja Bursy „cierpi za miliony / od 10 do 13.20”, kilka magicznych sztuczek i parę rekwizytów (narkotyki). One wierzyły w dekadencką iluminację. On podglądał życie, one śmiertelnie na życie chorowały. Jego kaskaderki. Także ta ostatnia.
W 1920 roku Adelina Jefron (znana bardziej jako Adelina Adalis) osiadła w Moskwie i wkrótce nawiązała romans z człowiekiem w mocno już wytartym surducie, który na dowód swych uczuć dedykował jej wiersze i chętnie posługiwał się mottem zaczerpniętym z jej liryki. Po śmierci Briusowa (zabiły go niemoc twórcza i podróże do Baudelaire’owskich sztucznych rajów) przychodziła do sali, w której wystawiono trumnę i recytowała wiersze zmarłego, bo - o czym wspomniała w liście do innej poetki, Marii Szkapskiej - Iwan Rukawisznikow zapewnił ją, że nieboszczyk słyszy jeszcze przez czterdzieści dni po zgonie. W latach dwudziestych przeżywała ciężkie chwile (być może spowodowane śmiercią swojego kochanka i idola), wpadła w depresję. W jednym z listów żaliła się: „Powiesiłabym się, tylko ta inteligencka nieudolność - węzła nie potrafię prawidłowo zawiązać”[86].
A Joanna Matwiejewna dołączyła do grona wdów, którym reszta życia upłynęła pod znakiem kreowania kultu zmarłego męża.
I żyła długo i szczęśliwie, bo Walerij Jakowlewicz już na zawsze na-leżał tylko do niej.
[1]I. Żeriebkina, Strast’. Żenskoje tieło i żenskaja sieksualnost’ w Rossiji, Sankt-Pietierburg 2001, s. 19. Autorką cytowanego tekstu jest N. Pietrowska.
[2]W. Briusow, Iż mojej żyzni. Moja junost’. Pamiati,Moskwa 1927, s. 76.
[3]W. Briusow, Dniewniki (1891-1910), Moskwa 1927, s. 12. Na marginesie warto dodać, że opublikowano jedynie fragmenty dzienników. Wydawnictwo w trosce o dobre imię twórcy, który zaakceptował przejęcie władzy przez bolszewików i wstąpił do partii komunistycznej, zrezygnowało z publikacji fragmentów, gdzie mówi się m. in. o kłopotliwych następstwach intensywnego życia erotycznego. Nie pamiętano, iż pewien rodzaj chorób zadomowił się na dobre w kręgach europejskiej cyganerii epoki fin de siècle’ui w jakimś stopniu zapewne nobilitował artystę. Przypadłości Briusowa nie były zatem ani czymś wyjątkowym, ani też deprecjonującym jego spuściznę artystyczną. Natomiast Joanna Briusowa nie była zbyt surowym cenzorem mężowskich rękopisów. Świadomość towarzyszki życia Wielkiego Człowieka zwykle brała w niej górę nad uczuciami nie oszczędzanej przez los kobiety i żony.
[4]K. Moczulskij, Andriej Biełyj, Pariż 1955, s. 55. Szerzej o tym zjawisku pisałem we wcześniejszych swoich pracach: Mędrzec, mag, prorok, hipnotyzer, grafoman (Briusow w poezji rosyjskiej i radzieckiej), „Slavica Wratislaviensia” XXXI, 1984; Z problemów arlekinady i maskarady w symbolizmie rosyjskim (Briusow), „Slavica Wratislaviensia” XXXVI, 1985; Motywy twórczości Walerija Briusowa, Wrocław 1988; Briusowowskie miscellanea, „Slavica Wratislaviensia” LIII, 1990.
[5]J. Z. Brudnicki, Kaskaderzy literatury [w:] Kaskaderzy literatury, pod red. E. Kolbusa, Łódź 1986, s. 7.
[6]Ibid., s. 8.
[7]D. Talnikow, Litieraturnyje zamietki, „Sowriemiennyj mir” 1915, nr 9, s. 132.
[8]R. König,Potęga i urok mody, tłum. J. Szymańska, Warszawa 1979, s. 41.
[9]W. Briusow, Pis’mo I. Jasinskomu, „Nowyj mir” 1932, nr 2, s. 197.
[10]Cyt. wg: I. Briusowa, Matieriały k biografii Walerija Briusowa [w:] W. Briusow, Izbrannyje stichi, Moskwa-Leningrad 1933, s. 132. Z listu do (prawdopodobnie) Konstantina Balmonta.
[11]W. Briusow, Pis’mo k A. Biełomu, „Litieraturnyj kritik” 1939, nr 10-11, s. 237. W liście zostały wymienione czasopisma „Nowyj put’” i „Litieraturnyj archiw”. Znany symbolista Wiaczesław Iwanow pytany w roku 1921 o Briusowa, odpowiedział: „Tak, byłem przez jakiś czas w nim zakochany, niejednokrotnie całowałem jego oczy, a oczy miał czarne, śliczne, niekiedy genialne”. M. Altman, Iz biesied s poetom Wiaczesławom Iwanowiczem Iwanowym (Baku, 1921 g.), „Uczonyje zapiski Tartuskogo uniwiersitieta”, trudy po russkoj i sławianskoj fiłołogii, wyp. 209, 1968, s. 305.
[12]A. Biełyj, Naczało wieka, Moskwa-Leningrad 1933, s. 146.
[13]W. Briusow, Awtobiografija[w:] Russkaja litieratura XX wieka (1890-1910), t. I, pod ried. S. Wiengierowa, Moskwa 1914, s. 104.
[14]O. Deszart, Wwiedienije[w:] W. Iwanow, Sobranije soczinienij, t. I, Briussiel 1971, s. 78.
[15]Walerij Briusow w awtobiograficzeskich zapisiach, pis’mach, wospominanijach sowriemiennikow i otzywach kritiki, sost. N. Aszukin, Moskwa 1929, s. 225.
[16]Ibid., s. 128-129.
[17]Ibid., s. 168.
[18]Ibid., s. 203.
[19]J. Ajchienwald, Walerij Briusow [w:] tenże, Siłuety russkich pisatielej, t. III, Bierlin 1923, s. 128, 137.
[20]Jest to opinia Aleksandra Błoka przytoczona przez Andrieja Biełego w pracy: Wospominanija o A. A. Błokie, „Epopieja” 1922, nr 1, s. 262.
[21]R. Rajt, „Tylko wspomnienia...”, tłum. S. Pollak [w:] Majakowski we wspomnieniach swoich współczesnych, Warszawa 1966, s. 182.
[22]I. Siewierianin, Iz knigi wospominanij „Usnuwszyje wiosny” [w:] tenże, Stichotworienija i poemy. 1918-1941, Moskwa 1990, s. 388.
[23]Cyt. wg: J. Iwanowa, Walerij Briusow i Aleksandr Dobrolubow, „Izwiestija AN SSSR”, sierija litieratury i jazyka, 1981, nr 3, s. 264.
[24]Cyt. wg: I. Briusowa, op. cit., s. 137.
[25]Cyt. wg: K. Czukowskij, Riepin. Gor’kij. Majakowskij. Briusow, Moskwa 1940, s. 206.
[26]E. Fromm, Zapomniany język, tłum. J. Marzęcki, Warszawa 1977, s. 27.
[27]„Nasza lubow’ nużna Rossiji...’ Pieriepiska J. N. Trubieckogo i M. K. Morozowoj, wst. stat’ja, sostawlenije, publikacyja i kommientarii A. Nosowa, „Nowyj mir” 1993, nr 9, s. 181.
[28]W. Briusow, Wiechi. 1. Strast’, „Wiesy” 1904, nr 8, s. 23.
[29]Cyt. wg: J. Marx, Od Tetmajera do Boya (O poezji miłosnej Młodej Polski), „Poezja” 1986, nr 7-8, s. 29.
[30]W. Briusow, Pis’ma k L. N. Wilkinoj [w:] Jeżegodnik Rukopisnogo otdieła Puszkinskogo Doma na 1973 god, Leningrad 1976.
[31]W. Briusow, Dniewniki…, op. cit., s. 125. Zapis pochodzi z listopada 1902 r. Briusow recytował przypuszczalnie wiersz W grobowcu, w którym pojawia się motyw miłości nekrofilskiej. Dodam na marginesie, że nie tylko kokietowano, ale też umierano „po dekadencku”: Lidia Zinowiewa-Annibał (1866-1907, żona Wiaczesława Iwanowa; pospieszyła z pomocą chłopskim dzieciom i zaraziła się szkarlatyną) położyła się przed śmiercią na mężu, objęła go i zmarła na nim w pozycji imitującej akt seksualny. Zob.: I. Żeriebkina, op. cit.
[32]Cyt. wg: A. Ławrow, Briusow w Pariże (osien’ 1909 goda) [w:] Wzaimoswiazi russkoj i zarubieżnych litieratur, ried. M. Aleksiejew, Leningrad 1983, s. 313.
[33]Zob. m. in. opinię żony przytoczoną przez Nikołaja Aszukina (Zamietki o widiennom i słyszannom. 1914-1933, „Nowoje litieraturnoje obozrienije” 33, 1998, s. 247).
[34]W. Chodasiewicz, Koniec Renaty, tłum. W. Bieńkowska, „Literatura na Świecie” 1986, nr 3, s. 281.
[35]Ibid., s. 282.
[36]Taką ja właśnie zapamiętał Johannes von Guenther (1886-1973), niemiecki poeta i tłumacz, przebywający w owym czasie w Moskwie. Zob.: S. Grieczyszkin, A. Ławrow, Biograficzeskije istoczniki romana Briusowa „Ogniennyj angieł”, „Wiener Slawistischer Almanach” 1978, t. 1, s. 101.
[37]W. Chodasiewicz, op. cit., s. 284.
[38]W dzienniku W. Briusowa (26-31 października 1903) czytamy: „Nina Pietrowska pogrążyła się w mistyce. Balmont żalił się, że pozbawiła go swoich ‘względów’”. Cyt. wg: N. Bogomołow, Kommientarii[w:] W. Chodasiewicz, Niekropol,Moskwa 1996, s. 275.
[39]Cyt. wg: S. Grieczyszkin, A. Ławrow, W. Briusow. Pieriepiska s Andriejem Biełym. 1902-1912[w:] Litieraturnoje nasledstwo, t. 85, Moskwa 1976, s. 334. O romansie N. Pietrowskiej z A. Biełym szerzej pisze W. Chodasiewicz w tomie wspomnień Niekropol (op. cit.).
[40]W oryginale gra słów: roman oznacza zarówno powieść, jak i romans.
[41]Cyt. wg: S. Grieczyszkin, A. Ławrow, O rabotie Briusowa nad romanom „Ogniennyj angieł” [w:] Briusowskije cztienija 1971 goda, ried. K. Ajwazian, Jeriewan 1973, s. 123. Ich korespondencja została zebrana w tomie: Walerij Briusow – Nina Pietrowskaja. Pieriepiska. 1904-1913, Moskwa 2004.
[42]Cyt. wg: N. Aszukin i dr., Primieczanija[w:] W. Briusow, Sobranije soczinienij w siemi tomach, t. I, Moskwa 1973, s. 619.
[43]I. Briusowa, op. cit., s. 137.
[44]Według innych wersji: 1) z odczytem występował Bieły i to jego próbowała zabić Pietrowska; 2) z odczytem występował Bieły, ale Pietrowska próbowała zabić Briusowa; 3) z odczytem występował Bieły, Pietrowska próbowała zabić Briusowa, ale to on sam (bez pomocy Biełego) wyrwał jej rewolwer; 4) z odczytem występował Bieły, a Pietrowska nie była zdecydowana – najpierw skierowała broń w kierunku Biełego (który zwierzył się później Irinie Odojewcewej: „A ja nie drgnąłem”), a następnie Briusowa. Pewne więc jest, że był rewolwer, że byli Bieły, Briusow, Pietrowska oraz że pamięć ludzka jest bardzo krucha.
[45]Zob. m. in.: N. Aszukin, Zamietki..., op. cit., 31, 1998.
[46]W. Chodasiewicz, Koniec...,op. cit., s. 288.
[47]Cyt. wg: S. Grieczyszkin, A. Ławrow, Biograficzeskije..., op. cit., t. 2, s. 84.
[48]O. Wilde, Zanik kłamstwa. Dialog [w:] Moderniści o sztuce, wybór i opr. E. Grabska, Warszawa 1971, s. 176.
[49]Cyt. wg: A. Moskwin, Recepcja twórczości Stanisława Przybyszewskiego w Rosji do roku 1917, maszynopis rozprawy doktorskiej, Warszawa 1998, s. 75.
[50]Cyt. wg: ibid.
[51]Cyt. wg: ibid.
[52]N. Pietrowskaja, Sanctus Amor, Moskwa 1908. Wszystkie cytaty na podstawie tego wydania. Zob.: Modernizm i feminizm. Postacie kobiece w literaturze polskiej i obcej, pod red. E. Łoch, Lublin 2001.
[53]Dla Pietrowskiej istniały dwie kategorie mężczyzn: na wielką miłość i na przelotny romans. Tych ostatnich – nie ukrywając swojej pogardy - nazywała Przechodniami. Wśród nich znalazł się początkujący pisarz, kuzyn Michaiła Kuzmina, Siergiej Auslender (1888-1943). Wiosną 1908 roku Nina zabrała tego dwudziestolatka ze sobą do Florencji, by skonsumować go w śródziemnomorskiej scenerii. Rozczarowana - podwójnie rozczarowana – skarżyła się Briusowowi (a to przecież on miał cierpieć), że „chłopczyk jest po prostu nudny” i na dodatek okazał się „typem pederastycznym” (list z 25 marca / 7 kwietnia 1908 r.; cyt. wg: Iz pieriepiski N. I. Pietrowskoj, publikacyja R. Szczerbakowa i J. Murawiowoj, „Minuwszeje. Istoriczeskij almanach” 14, Moskwa-S.-Pietierburg 1993, s. 384). Po powrocie przedstawiała go znajomym (np. Władisławowi Chodasiewiczowi) jako „całkowitego impotenta”.
[54]I. Sikora, „Asfodele - liany - tuberozy...” O młodopolskiej florystyce poetyckiej, „Poezja” 1986, nr 7-8, s. 140. Zob. też interesującą pracę Olgi Kuszliny Strastocwiet, ili Pietierburgskije podokonniki, Sankt-Pietierburg 2001.
[55]K. Klimasiński, Kompensacja [w:] Słownik psychologiczny, pod red. W. Szewczuka, Warszawa 1979, s. 119.
[56]A. Baranowska, Kraj modernistycznego cierpienia, Warszawa 1981, s. 10-11.
[57]Cyt. wg: J. Krasowskij, N. I. Pietrowskaja. Iz „Wospominanij” [w:]Litieraturnoje..., op. cit., s. 773.
[58]W. Briusow, Dniewniki…, op. cit., s. 139.
[59]Cyt. wg: J. Rybakowa, W. F. Komissarżewskaja i W. J. Briusow [w:] O Komissarżewskoj. Zabytoje i nowoje. Wospominanija. Stat’ji. Pis’ma, Moskwa 1965, s. 120.
[60]Wiera Fiodorowna Komissarżewskaja. Pis’ma aktrisy. Wospominanija o niej. Matieriały, ried. A. Altszuller, Leningrad-Moskwa 1964, s. 169.
[61]Cyt. wg: J. Rybakowa, Komissarżewskaja, Leningrad 1971, s. 171.
[62]Cyt. wg: J. Rybakowa, W. F. Komissarżewskaja i W. J. Briusow, op. cit., s. 125.
[63]Ibid., s. 129.
[64]Ibid.
[65]Ibid.
[66]Rukopisnyj otdieł Puszkinskogo Doma, Archiw W. J. Briusowa, fond 444, nr 44.
[67]A. Biełyj, Naczało..., op. cit., s. 276.
[68]Ibid., s. 278.
[69]W. Chodasiewicz, Koniec..., op. cit., s. 288.
[70]Cyt. wg: S. Grieczyszkin, A. Ławrow, Biograficzeskije..., op. cit., t. 2, s. 86.
[71]Cyt. wg: ibid., s. 89.
[72]Wszystkie cytaty wg: W. Chodasiewicz, Koniec..., op. cit., s. 289.
[73]I. Erenburg, Ludzie, lata, życie. 1891-1917. Dzieciństwo i młodość, tłum. W. Komarnicka, Warszawa 1961, s. 48.
[74]N. Lwowa, Chołod utra (nieskolko słow o żenskom tworczestwie), „Żatwa” 1914, kn. V, s. 250.
[75]N. Lwowa, Staraja skazka, Moskwa 1913. Wszystkie cytaty na podstawie tego wydania.
[76]Cyt. wg: I. Erenburg, op. cit., s. 49.
[77]Cyt.wg: A. Ławrow, Wokrug gibieli Nadieżdy Lwowoj, „De Visu” 1993, 2, s. 11.
[78]L. Ziłow, Pamiati N. G. Lwowoj, „Put’” 1913, nr 12, s. 36.
[79]Cyt. wg: A. Ławrow, Wokrug...,op. cit., s. 11.
[80]I. Erenburg, op. cit., s. 49.
[81]Cyt. wg: A. Ławrow, Wokrug..., op. cit., s. 6.
[82]Z. Gippius, Odierżymyj (O Briusowie) [w:] tejże, Żywyje lica, Moskwa 2002, s. 61-62.
[83]Cyt. wg: A. Ławrow, Wokrug..., op. cit., s. 10.
[84]A. Gizietti, Tri duszy, „Jeżemiesiacznyj żurnał” 1915, nr 12, s. 150.
[85]Cyt. wg: A. Ławrow, Wokrug...,op. cit., s. 8-9.
[86]Cyt. wg: O. Kuszlina, Adelina Adalis [w:] Sto poetess sieriebrianogo wieka. Antołogija, sostawitieli i awtory biograficzeskich statiej: M. Gasparow, O. Kuszlina, T. Nikolskaja, Sankt-Pietierburg 1996, s. 18.
Komentarze
Prześlij komentarz