Recenzja: M. Jakóbiec, Z daleka i z bliska
„Slavia Orientalis” 2010, nr 1, s. 99-101.
/
Tadeusz Klimowicz
/
Recenzja: Marian Jakóbiec, Z daleka i z bliska. Wspomnienia i pamiętniki w biografię zebrane i uporządkowane przez córkę Milicę Jakóbiec-Semkowową, redakcja naukowa i opracowanie biogramu Teresa Suleja, seria: Biografie Uczonych Wrocławskich, Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego, Wrocław 2009, stron 355.
/
XX wiek zaoferował mieszkańcom Mitteleuropy bogaty zestaw niebanalnych biografii i fascynujących ról życiowych. Jednak w supermarketach sieci „Los / Судьба/ Osud / Sudbina / Лёс/ Доля” nigdy nie ogłaszano promocji - więc i za te dobrowolne, i za te wymuszone wybory (nawet za trywialne epizody) zawsze płacono najwyższą cenę. Głową, karierą, przyszłością, eskapizmem, ale też uwikłaniem w brudną rzeczywistość, kolejnymi kompromisami, sumieniem, honorem, ideałami, dobrym imieniem, zdradą. Zawsze bez zniżki. Zawsze całą kwotę. Zawsze, co do grosza. Na szczęście nie wszyscy. Na szczęście byli też tacy, którzy z każdej transakcji z Losem wychodzili z twarzą.
Profesor Marian Jakóbiec (1910-1998) był dziecięciem tamtego - i po części jeszcze tego wcześniejszego - stulecia, a jego biografia może być odczytywana jako przypowieść o losach polskiego inteligenta: chłopskie pochodzenie (ojciec był wiejskim kołodziejem), głodne wojenne dzieciństwo lat 1914-1920 („[…] przeżyliśmy […] aż trzy [wojny]: austriacko-rosyjską, okrutną bratobójczą polsko-ukraińską i polsko-bolszewicką”, s. 136), pokonywanie kolejnych szczebli edukacji (wiejska szkoła w Hinowicach, gimnazjum w Brzeżanach, studia na Uniwersytecie Jana Kazimierza zakończone dyplomem „magistra filozofji w zakresie filologii polskiej”[1], doktorat), praca w Ossolineum (1930-1945), pierwsze slawistyczne peregrynacje (Praga, Belgrad), ślub, życie w okupowanym Lwowie, działalność konspiracyjna, narodziny córki, tragiczna śmierć ojca z rąk upowców („Już pół wieku minęło od tego czasu, a rana ciągle krwawi. I ciągle dręczy mnie pytanie: za co? Dlaczego? Zabili ojca w obecności i na oczach mojej nieszczęśliwej matki. Ojciec miał już 65 lat. Żył uczciwie, nikomu się nie narażał. Zginął tylko dlatego, że był Polakiem”, s. 75), opuszczenie radzieckiego, powojennego Lwowa i przyjazd do Krakowa, praca w dyplomacji (1945-1947, attaché do spraw prasy i kultury w ambasadzie polskiej w Belgradzie), objęcie Katedry Historii Literatury Rosyjskiej i Innych Literatur Słowiańskich na Uniwersytecie Wrocławskim i utworzenie pierwszego w Polsce rusycystycznego ośrodka naukowo-dydaktycznego (od 1969 roku noszącego nazwę Instytut Filologii Słowiańskiej), rozliczne obowiązki dydaktyczne i organizacyjne z typowymi dla tamtych czasów konsekwencjami (np.: „Dalej jestem zalatany i nieproduktywny. […]. Po południu posiedzenie Prezydium TPPR. Pijany palacz pobił gości w klubie. Okrwawiony przenocował na milicji. Wieczorem usmażyłem odezwę KU Frontu Narodowego w sprawie składania podpisów pod apelem wiedeńskim”, 12 IV 1955, s. 221; „Dzisiaj rano wróciłem z pogrzebu Bieruta[2]. Zmęczony, z potwornym bólem głowy. […]. Byłem wytypowany do warty honorowej”, 17 III 1956, s. 224; „W południe byłem w TPPR na posiedzeniu Komisji Kultury. Nudno”, 8 I 1959, s. 227) i do końca obecna w jego życiu praca naukowa.
Pozostawił też po sobie – jak wielu jego współczesnych, kierujących się podobnym wewnętrznym imperatywem[3]– pamiętniki i wspomnienia, których fragmenty opracowała i przygotowała do druku córka, Milica Jakóbiec-Semkowowa. Opublikowane w tomie Z daleka i z bliska teksty zostały podane w porządku chronologicznym (bo przecież „w biografię zebrane”) i podzielone na kilka części: Wspomnienia (dzieciństwo, młodość), Kartki z podróży (1934, 1936), Wspomnienia (koniec lat trzydziestych), Raporty dla BIP-u (1944), Dwa lata na bocznicy (1945-1947), Dzienniki domowe (1955-1956, 1959), Kartki z podróży (1959), Dzienniki domowe (1959, 1960-1962) i Dzienniki podróży (1961, 1967, 1969, 1977, 1985). Całość została przez Milicę Jakóbiec-Semkowową uzupełniona nie tylko – jak z reguły w tego rodzaju sytuacjach się praktykuje - o Wstęp i bardzo przydatne komentarze, ale też o rozdział Oporowskie początki ręką córki dopisane, taki kompozycyjny complément czy supplément wpleciony do fabuły ojca.
Pojawieniu się tego rodzaju publikacji (autobiografia, dzienniki, pamiętniki, wspomnienia) zawsze towarzyszą emocje – od bardzo umiarkowanych, letnich, gdy autorem jest wykładowca uniwersytecki (który na domiar wszystkiego nie napisał Lolity) do powszechnej histerii w przypadku hollywoodzkich celebrietes (chociażby w odczytywanej teraz na nowo autobiografii Roman by Roman) - i dyżurne pytanie: Czy nie ukazała się za wcześnie? Uważam, że (auto)biografia Z daleka i z bliska trafia do czytelnika w dobrym dla siebie czasie – gdy pamięć o Profesorze jest jeszcze żywa, a niegdysiejsze katedralne czy środowiskowe namiętności odchodzą powoli w niepamięć i są czytelne jedynie dla wąskiego grona odbiorców („Ożenił się Franio Sielicki. Dostał od nas kryształ z cukierkami. Bardzo zażenowany młodością swojej żony. Jest studentką III roku rusycystyki”, 25 IV 1959, s. 232; „[…] Leszek zrobił mi piekielną awanturę”, 1 X 1959, s. 256). Moje wątpliwości wzbudziło jedynie – teraz, przy powtórnej lekturze – przytoczenie kilku zdań z dziennika zapisanych 8 stycznia 1959 roku.
To oczywiste, że po tę książkę sięgną przede wszystkim slawiści, by z dobrze sobie znanym (chociażby wyłącznie z publikacji) narratorem zanurzyć się w jego świecie przedstawionym, już niekoniecznie tym podręcznikowym, monumentalnym, kanonicznym. W tym świecie czeka się na wielką miłość („Pociąga mnie życie, chcę żyć”, „Jak dotąd staram się trzymać na wodzy moje porywy i sentymenty. Czy znajdzie się taka, która w przyszłości bez reszty zaakceptuje moich rodziców takimi, jakimi oni są, czy przywiąże się do nich? Czy Ona ich bodaj zaakceptuje? Jak trudno to wszystko pogodzić!”, Notatki z lipca 1936, s. 116, 118), studenci niekiedy rozczarowują („Przeprowadziłem zebranie informacyjne pierwszego roku. […]. Przemówiłem bardzo ciepło i mobilizująco. Patrząc na martwe, tępe twarze, nietrudno było zawyrokować szczerby w tym zespole. Stopi się ta masa, jak się zdaje, prędzej niż w roku ubiegłym”, 1 X 1959, Dzienniki domowe, s. 256), w sklepach przez całe dziesięciolecia są puste półki („Kartki żywnościowe na miesiąc kwiecień wydano. Na Zusatze w marcu tłuszczu nie wydano”, Raporty dla BIP-u, s. 164; „Chwytają już porządne przymrozki, trwa susza, mięsa i tłuszczów zwierzęcych nie ma, ludzie chodzą wściekli”, 1 X 1959, Dzienniki domowe, s. 257), a normalność ma na imię Göteborg albo Badenweiler.
Ta książka zainteresuje też – jak sądzę - czytelników poszukujących zwierzeń świadków Historii, ciekawych losów humanisty zmagającego się z dwudziestym stuleciem, tropiących nieskażone postmodernistyczną ironią klimaty, kiedy życie traktowano serio, mężczyźni nigdy nie zdejmowali garniturów i krawatów i wszechwładnie panowała moda na dojrzałość (na przedwojennych i przedprzedwojennych zdjęciach dwudziestoletni panowie są starsi od dzisiejszych pięćdziesięciolatków). Jej ofiarą padły, nawiasem mówiąc, trzy moje koleżanki ze studiów (Halina, Maryla i Ela), które za sprawą błędnej informacji pod fotografią (nr 33) postarzały się o dziesięć lat. Zapewniam więc w ich i w swoim imieniu - tego poloneza poprowadził Pan Profesor („Ostatni, co tak poloneza wodził”) w 1969 roku.
I jeszcze drobne sprostowania: poznana przez autora w czasie konferencji Czechowowskiej w Badenweiler (w tekście, niestety, błędnie: Badenweiller) rusycystka francuska nie nazywa się de Froyard (s. 328), lecz de Proyart (Comtesse Jacqueline de Proyart de Baillescourt - obecnie professeur émérite de l'Université Bordeaux III - odegrała w swoim czasie ważną rolę w opublikowaniu Doktora Żywago i była, jak to określają Rosjanie, поверенной Pasternaka); znaną wszystkim (powiedziałbym nawet печально известную) rosyjską abrewiaturę ОВИР (Отдел виз и регистрации) należałby zapisać po polsku OWIR, a nie AWIR (s. 287) i chyba jednak rozszyfrować i skomentować w przypisie.
Nie mogę też ukrywać, że w Dziennikach podróży odnalazłem zdanie do mnie adresowane: „Wczoraj stuknęło mi 59 lat. To już naprawdę jesień” (s. 287).
Tak, Panie Profesorze, to już jesień!
[1]Właśnie tak: „filozofji”. Były to w zasadzie szeroko rozumiane studia slawistyczne. Praca magisterska nosiła tytuł Stanisław Brzozowski i Dostojewski, a na dyplomie znalazła się m. in. ocena z historii literatury rosyjskiej.
[2]W tym miejscu Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego uznało za stosowne umieścić w przypisie biogram Bolesława Bieruta (przy innych okazjach pojawiły się tego rodzaju informacje m. in. o Władysławie Gomułce czy Nikicie Chruszczowie). Początkowo zdumiony, zrozumiałem, że pojawiła się nowa kategoria czytelników, których pamięć nie została zamulona tymi nazwiskami. Może właśnie na tym polega szczęście funkcjonowania w przestrzeni popeerelowskiej.
[3]Mojej generacji raczej obcemu – już nie dziennikujemy i nie pamiętnikujemy, a jeszcze nie blogujemy i nie twitterujemy.
Komentarze
Prześlij komentarz