Zmierzch boga
Tadeusz Klimowicz /
Zmierzch boga
/ (Wiktor Pielewin, Miłość do trzech zuckerbrinów, tłum. Aleksander Janowski, Wydawnictwo Psychoskok, Konin 2017, ss. 332; Wiktor Pielewin, S.N.U.F.F., tłum. Aleksander Janowski, Wydawnictwo Psychoskok, Konin 2018, ss. 437).
Trudno zostać bogiem, ale jeszcze trudniej nim pozostać. Wiktor Pielewin (ur. 1962) został deifikowany w 1999 roku po ukazaniu się Generation „P” (wcześniej: Оmon Ra, Życie owadów, Mаły palec Buddy), postmodernistycznej kroniki narodzin nowej Rosji. Powieść zyskała niemal od razu status kultowej, a copywriter Wawilen Tatarski zastąpił chorążego Pieczorina i porucznika Mieriesjewa (Mariesjewa) na stanowisku bohatera naszych czasów. Lata dziewięćdziesiąte były dla Rosjan czasem Smuty. Optymiści wciąż wierzyli, że pokolenie dwudziestolatków, tytułowa generacja „P” – jak Pepsi (w walce z czerwonymi o nieskalaną konsumpcjonizmem duszę rosyjską zwycięstwo niebieskim zapewnił między innymi slogan reklamowy: „Новое поколение выбирает Pepsi”), otworzy Rosję na świat i poprowadzi do kapitalistycznego Edenu. Pesymiści natomiast nie wątpili, że urodzeni w latach siedemdziesiątych to loserzy, jeszcze jedno stracone, przegrane pokolenie, пропащеепоколение, потерянноепоколениеi Pielewinowskie „P” / „П” odczytywali – posługując się wulgaryzmem, ale ze szlachetnym rodowodem praindoeuropejskim – jako Пиз… (Sołżenicyn zaproponował w 1998 roku elegancki ekwiwalent semantyczny: Rosja w zapaści). Francuzi mieli więc swoją Génération perdue, Amerykanie – Lost Generation, a Rosjanie – Поколение П.
W latach dziewięćdziesiątych teksty Wiktora Olegowicza ukazywały się w wydawnictwach „Tiekst”, „Wagrius” (m.in. Generation „P”), w prestiżowym miesięczniku „Znamia”. Od 2003 roku (powieść Liczby w tomie DOP (nn). Dialektyka Okresu Przejściowego Znikąd do Nikąd) został twarzą okrytej złą sławą oficyny „Eksmo”. Znanej z niekompetencji (w 2003 roku opublikowała bez korekty Biblię seksu Paula Joannidesa w przekładzie – jak ktoś złośliwie skomentował - Google Translate), kreowania nostalgicznego kanonu (nie)poprawności politycznej, schlebiania sierotom po Stalinie (Beria. Najlepszy manager XX wieku, „Represje stalinowskie”. Wielkie kłamstwo XX wieku, Podręcznik stalinowca) oraz serii „Jedyny i niepowtarzalny. Wiktor Pielewin”.
Do Polski pierwsze powieści tego autora trafiły za sprawą oficyny W.A.B. na początku lat dwutysięcznych (nazywanych niekiedy zerowymi, the aughts) w przekładach Ewy Rojewskiej-Olejarczuk (z wyjątkiem Małego palca Buddy, którą przetłumaczyła Henryka Broniatowska), spotkały się z entuzjastycznym najczęściej przyjęciem i czytano je (tu cytuję internetowy głos ludu): „from cover to cover”. Z czasem poszerzyło się grono wydawców („Znak”, Wydawnictwo Literackie) i tłumaczy (Małgorzata Buchalik – Hełm grozy). Ostatnio do gry w Pielewina dołączył założony w 2011 roku Psychoskok, w którego ofercie odnalazłem utwory także innych pisarzy rosyjskich (najczęściej są to wznowienia książek sprzed wielu, wielu lat: 1876, 1913, 1926): Lwa Tołstoja, Płatonowa, Puszkina, Turgieniewa, Czechowa, Gogola, Dostojewskiego. W konińskim wydawnictwie („Tematyka wydawanych przez nas publikacji spełnia oczekiwania i wymagania wytrawnych Czytelników, jak i osób zaczynających swoją przygodę z literaturą. […]. Śmiało możemy też pokusić się o stwierdzenie, że każdy miłośnik książki odnajdzie utwór, obok którego nie przejdzie obojętnie”) ukazały się w ostatnim czasie dwa teksty autora Generacji „P” w przekładach Aleksandra Janowskiego: Miłość do trzech zuckerbrinów (2017) i S.N.U.F.F.(2018).
Psychoskok wydając Pielewina bez wątpienia zyskuje prestiżowo – wciąż jeszcze działa magia nazwiska pisarza, który, co tu kryć, najlepsze lata ma za sobą. Eksmo już zresztą zareagowało na spadek popularności „jedynego i niepowtarzalnego” drastycznie zmniejszając nakłady kolejnych książek: S.N.U.F.F. (2011) jeszcze zwyczajowe 150 000 egzemplarzy, ale późniejsza Miłość…(2014) tylko 70 000 egzemplarzy. Wprawdzie na rosyjskim rynku wydawniczym nawet ta ostatnia liczba jest dla większości autorów nieosiągalna, jednak coraz częściej rozlegają się głosy: „Patrzcie, przecież on jest nagi!”. W Polsce w roli Andersenowskiego „małego dziecka” wystąpił parę lat temu (po ukazaniu się przekładu Batmana Apollo w 2014 roku) Łukasz Najder: „O ile jednak ten Pielewin, powiedzmy, wczesny i średni był pisarzem więcej niż interesującym i ważnym, rozpracowującym w bystry sposób zagwozdki, dylematy i złudy naszej epoki – na dodatek wykładał swoje racje w wirtuozerskich formach beletrystycznych – o tyle gdzieś od Świętej księgi wilkołaka wzwyż traci on, moim zdaniem, naprawdę sporo ze swojego niegdysiejszego intelektualnego szwungu i narracyjnego kunsztu. Recepcja jego późnych dzieł, takich jak wspomniana już Święta księga wilkołaka oraz Hełm grozy, Empire V, T i Napój ananasowy dla pięknej damy, przekonuje, że nie jestem w tym swoim rozpoznaniu osamotniony. Tak, Pielewin zaczyna się powtarzać, mieli znowu te same wątki, konstatacje i diagnozy, w podobny sposób buduje swojego bohatera i przede wszystkim ogranicza się formalnie i treściowo. Nie likwiduje może od razu całego tego karnawału, ale wyraźnie skupia się na dwóch, trzech zabawach i atrakcjach. Tyle że nie wszyscy uważają owe atrakcje i zabawy za interesujące. Powieści Pielewina stają się bardziej dialogiczne, a mniej – fabularne, bardziej mętne, wypełnione ciężkawym materiałem filozoficznym (często wręcz parafilozoficznym), a mniej – obrazoburcze, przenikliwe. Pielewin nie tyle w nich opowiada, co naucza, wykłada, pozwala swoim postaciom tokować, polemizować i rozprawiać bez końca o buddyzmie, ezoteryce, orientalnych mitologiach, stworach i własnych – dość wydumanych, papierowych – koncepcjach i teoriach. Odbywa się to wszystko kosztem akcji, humoru, wartości literackiej i czytelniczej satysfakcji. No i gdzieś niknie ta groteskowa, śmieszno-straszna Rosja w momentach przełomu, o której z taką przyjemnością czytało się w jego pierwszych książkach. Zostaje Rosja jako tło, punkt odniesienia, obiekt aluzji”.
XXI wiek okazał się „niebezpieczną porą” („Tak teraz jest listopad…”) nie tylko dla Pielewina, ale także innych postmodernistów rosyjskich, którzy znaleźli się dziś w sytuacji aforyzmowanej przez Tołstoja („Wszystkie szczęśliwe rodziny podobne są do siebie, każda zaś nieszczęśliwa jest nieszczęśliwą po swojemu”) – Wiktor Jerofiejew od lat konsekwentnie realizując swoją strategię pisarską ucieka w eseistykę, prowokuje antyrosyjskością i od czasu do czasu pisze z myślą o odbiorcy zachodnim nową powieść, która w Rosji przechodzi bez większego echa (Akimudy, 2012, 7000 egz., pol. 2014; Różowa mysz, 2017, 4000 egz.); Władimir Sorokin na początku stulecia zamienił swój w pocie czoła wykreowany wizerunek skandalisty na pozę myśliciela tworzącego pretensjonalną trylogię lodową (Lód, Bro, 23 000, 2002-2005, wznowienie całości w 2018 roku - 2000 egz., pol. 2005-2007), utrzymane w kasandrycznych klimatach ponure, postapokaliptyczne wizje a to Rosji (na powrót carskiej) kolonizowanej przez Chińczyków (Dzień oprycznika, 2006, 15 000 egz., pol. 2008; Zamieć, 2010, 35 000 egz., pol. 2013), a to nieodległego Nowego Średniowiecza (Telluria, 2013, 20 000 egz.) czy też nowego świata po Drugiej Rewolucji Islamskiej widzianego oczami book’n’grillera (Manaraga, 2017, 20 000 egz.).
Wszyscy są wprawdzie nadal antyutopijni, intertekstualni (czasami uroczo przewrotni w cytowaniu klasyki, w Manaradze – Bradbury się kłania - na książkach się grilluje, np. szaszłyk z jesiotra na pierwszym wydaniu Idioty wartym 8700 funtów) i nadal skorzy do epatowania (koszarowa erotyka w Dniu oprycznika czy autobiograficzny ekshibicjonizm w Akimudach), ale też coraz częściej wtórni, autoepigońscy, fastfoodowi (chociaż jakiś bóg Dobrego Smaku chroni ich przed pomysłami na miarę projektu „Daria Doncowa” – 50 książek w ciągu czterech lat). Już nie piękni trzydziestoletni, ale szpetni siedmdziesięcioletni. Awator Jerofiejewa już nie napisze więc nowej Rosyjskiej piękności, klon Sorokina – nowej Kolejki, a postpostmodernista Pielewin - nowej Generacji „P”.
Narracja tego ostatniego sprowadza się do głoszenia strasznej prawdy na miarę ponowoczesnego Objawienia, którą do wymiarów jednego zdania sprowadziła niedostatecznie przestraszona Jekatierina Plusnina: „Żyjemy w jakimś globalnym matriksie jako dodatki do komputera”.
W powieści S.N.U.F.F.(„S.N.U.F.F. rozszyfrowywano następująco: Special Newsreel Universal Feature Film. W przybliżeniu dawało się to przetłumaczyć jako ‘specjalne wydanie wiadomości/uniwersalny film fabularny’ […]”, snuffy – to „religijne sacrum, misterium”) wizjoner Pielewin upchnął na ponad czterystu stronach gorzką opowieść o naszej przyszłości po „rozpadzie Ameryki i Chin”. Toczy się wojna dwóch światów, które dzieli przepaść cywilizacyjna. Dwieście dwudziesta pierwsza wojna ludzi - przebywających od czasu wojny jądrowej w trzydziestomilionowym, zawieszonym w przestrzeni Bizancjum (zamiennie zwanym Big Bizem) - z prymitywnymi, jak Tolkien tego chciał, Orkami (inaczej: Urkami) zamieszkującymi Urkainę. Tym barbarzyńskim krajem – gdzie dozwolona jest jedynie muzyka wojskowa, a „pidarasowa” jest zakazana - rządzi „[…] Rwan Durex, orkowy kagan i władca, wielki bohater siedmiu wojen”, który pojawia się w towarzystwie „chłopczyka-faworyta” i „połyskującej złotymi łańcuchami gumowej kobiety” („Kobiet kagan nie lubił, o czym wiedzieli wszyscy. To był po prostu symbol jego statusu, tolerancyjności i gotowości do dialogu międzykulturowego”). Święta ВIЙНА № 221 przebiega,jak wszystkie poprzednie, według dobrze znanego obu stronom scenariusza: dla ludzi to gra, widowisko, reality show z udziałem wszechobecnych kamer, dla Orków sprawa życia i śmierci; dla ludzi każda nowa bitwa, to kolejny odcinek niekończącego się serialu i dlatego nigdy nie dążą do unicestwienia wroga. Dzięki temu zwyczajowo też obie strony świętują zwycięstwo i rozpoczynają przygotowania do nowej wojny. W życiu codziennym szczęśliwsi są – tu Pielewin, mam nadzieję nie do końca serio, nawiązuje do motywu „szlachetnego dzikusa” (noble savage) – niezbyt rozgarnięci mieszkańcy Urkainy. Natomiast bizantyjczycy stali się ofiarami destrukcyjnej cywilizacji konsumpcyjnej (czytaj: zachodniej, jak u słowianofilów czy Dostojewskiego) propagującej hedonizm, liberalizm, tolerancję, swobodę obyczajową. W Big Bizie korzystając z haseł poprawności politycznej aktywnie działa stowarzyszenie GULAG (Gay, Lesbian, Animalist, Gloomy, „wszystkich pozostałych nietradycjonalistów umieszczono pod literą ‘U’, co oznacza ‘unspecified’, ‘unclassified’ lub ‘undesignated’ – jak kto woli”), a „podstarzałe feministki” doprowadziły do podniesienia age of consent do 46 lat („[…] w nadziei, że ktoś nadmiernie wyposzczony skusi się na ich przejrzałe wdzięki”), co wymusiło na większości heteroseksualnych mężczyzn zakup sury (czyli surrogate wife; najtańsza jest „gumowa lalka”, najdroższa - „samoregulująca się maszyna biosyntetyczna klasy premium 1”) i zostanie gloomy („Gloomiec, gloomak, kukłojeb, puparas – nazywajcie mnie, jak chcecie”).
To się musi(ało) źle skończyć. Zmierzch Zachodu – Pielewin to Spengler „na skalę naszych czasów” – jest nieuchronny. Sura Kaja (spojleruję sobie w najlepsze) porzuciła swojego właściciela, Damiana-Landu Demilolę Karpowa (narratora i głownego bahatera powieści) dla młodego Orka Gryma, a jego rodacy podjęli próbę wysadzenia Bizancjum: „Trwa ewakuacja. Nie zdążymy w pozostałym czasie przetransportować na dół naszych krytycznych technologii. Oznacza to, że wkrótce będziemy walczyli z Orkami jak równy z równym. Dla mego pokolenia pocisków powinno wystarczyć. Potem nas po prostu pożrą”.
Morał. Despotia, nawet w groteskowym wydaniu urkaińskim, ma przed sobą przyszłość: „Big Biz zniknie. Orklandia natomiast… Orkowie mają jeszcze przed sobą jeszcze wiele stuleci, jeśli nie tysiącleci. Konspirologia eschatologiczna jest obecnie w modzie… Ich Urkaina na tyle jest odrażająca, że poważne niebezpieczeństwo jej raczej nie zagraża. Problemy się zaczną, kiedy zechce być lepsza”.
Nie wiem, czy S.N.U.F.F. wart jest mszy i czy warto pisać (a tym bardziej czytać) kilkusetstronicową powieść dla dwóch bon motów: „Co to jednak znaczy ‘być Rosjaninem’? […]. Jeździć niemieckim samochodem, oglądać azjatyckie porno, wierzyć w żydowskiego Boga, cytować francuskich dyskursmeisterów, dumnie dystansować się od ‘złodziei we władzy’ – i cały czas usiłować coś ukraść, chociażby w postaci cyfrowej. Jednym słowem, pępek świata i uniwersalna synteza wszystkich kultur”; „Historia ludzkości […] jest historią masowej dezinformacji”.
Podobne wątpliwości towarzyszą lekturze Miłości do trzech zuckerbrinów. Tam też odnalazłem pomysł w stylu starego (to znaczy młodego, dawnego), dobrego, poczciwego Pielewina: ВОРУВОР / WAR ON WAR, ale to rodzynek w zakalcowatej opowieści o everymanie, który z woli bogów został jasnowidzącym Kiklopem (swój dar mógł „[…] wykorzystywać wyłącznie do likwidacji światowej nierównowagi”) i o Kieszy, który był trollem. Onirycznej (w założeniu), psychodelicznej (w zamierzeniu) antyutopii (jeszcze jednej) opartej na fabule nawiązuje do popularnej w swoim czasie serii gier komputerowych Angry Birds. „Ta dziwna książka – kokietuje Pielewin w Wyjaśnieniach i usprawiedliwieniach - zawiera trzy powieści (jedną nieproporcjonalnie długą) oraz tekst objaśniający, łączący je w jednolitą całość. Materiał wiążący (nazwałem go Kiklopem) można potraktować jako dodatkowe opowiadanie, w pełni dokumentalne, chociaż przyznaję, że w takim charakterze nie nadaje się do niczego – zawiera długi i szczegółowy wstęp i zakończenie, lecz prawie brakuje w nim części narracyjnej. Zamiast niej, czytelnik napotka kilka stronic moich chwiejnych rozmyślań zalatujących popularnym żargonem naukowym, czyli popnauką”. Podobnie jak w przypadku poprzedniej powieści takich wyjaśnień wymaga również tytuł – zuckerbrin (pomijam banalne Miłość do trzech..., bo to kojarzy każde dziecko: pomarańczy Gozziego) jest słowem utworzonym od dwóch nazwisk: ojca Facebooka Marka Zuckerberga i współtwórcy wyszukiwarki Google Sergeya Brina. W powieści zuckerbriny mają wiele znaczeń – to nadzorcy, strażnicy sieci; to złe duchy, sukuby; to „wszechwidzące siły po tamtej stronie desktopu i Facestopu”, itd., itd.
Na domiar złego Pielewin został – mówiąc Gombrowiczem – upupiony przez polskiego wydawcę i jestem bardzo ciekaw, czy to był pomysł Pana Tłumacza czy Pani Redaktor. W każdym razie uznano, że czytelnik przekładu Miłości do trzech zuckerbrinów nie dorósł do obcowania z tekstem postmodernisty rosyjskiego i zasługuje na intelektualne wsparcie. Adresatem tekstu rosyjskiego jest wtajemniczony homo legens, tekstu polskiego – mugolowaty homo zapiens: „od czasów Biesów Dostojewskiego” (tu i w następnych cytatach wytłuszczam tekst, którego nie ma w oryginale), „Partia UDAR słynnego boksera Witalija Kliczko”, „historia Rodiona Raskolnikowa w Zbrodni i karze Dostojewskiego”, „u słynnych autorówIlfa i Pietrowa od Złotego cielca” (tak przy okazji: Złotego cielęcia), „upuszcza na jezdnię butelkę z olejem słonecznikowym, jak słynna Annuszka w Mistrzu i Małgorzacie Bułhakowa”.
Dawniej również dopuszczano się gwałtów na tłumaczonym utworze, ale najczęściej w imię Wielkiej Sprawy (taki zabieg nazywano „spolszczeniem”, „opracowaniem”). Władysław Ludwik Anczyc, na przykład, zastosował tę strategię dla dobra „dziatwy”, o czym lojalnie poinformował w Przedmowie do powieści Daniela Defoe (PrzypadkiRobinsona Kruzoe. Podług najlepszych źródeł dla dzieci polskichopracował Wł.L. Anczyc. Z 10-ciu rycinami, i licznemi drzeworytami w texcie. Warszawa. Nakład Gebethnera i Wolffa. 1868): „Robinson tłumaczony jest na języki wszystkich narodów cywilizowanych. W Niemczech nawet włączono go do książek elementarnych dla szkół niższych. Wszędzie atoli oryginał uległ znacznym zmianom, stosownie do ducha miejscowego. Nie kierowaliśmy się wcale zarozumiałością, odstępując, o ile potrzeba wymagała, od oryginału, ale chęcią przysłużenia się dziatwie naszej książeczką zajmującą i użyteczną, a odpowiednią postępowi wiadomości”.
Może więc Psychoskok – wprawdzie implicite, nie artykułując tego wprost – podjął się, niczym Gebethner i Wolffsto pięćdziesiąt lat wcześniej, edukowania społeczeństwa. Pielewin bowiem z tradycyjną dla siebie dezynwolturą całkowicie zignorował misyjność literatury i Aleksander Janowski zmuszony był teraz uporządkować entropię postmodernistyczną: „FUCK THE SYSTEM! (pieprz ten system)”, „ZAPROPONOWAĆ PANU KUPRIANOWOWI (rosyjski muzyk rockowy)”, „Gugin, recytując swój wiersz, myśli czy redaktor nie obrazi się o ‘tartarasa’, interpretując go jako zakamuflowanego ‘pederasa’ (tak się wyraził Chruszczow na wystawie rosyjskiego malarstwa nowoczesnego)”, „- Can I kiss you? – spytał (Czy mogę Cię pocałować?) (W USA kosmetyczka, na przykład, zanim zacznie kremować klientce twarz, spyta najpierw, czy może ją dotknąć. Podobnie pielęgniarka przed zmierzeniem ciśnienia itp. – przyp. tłum.)”, „- Are you sure? (Jesteś pewna?) – spytał Kiesza, kończąc prawnie obowiązującą w takich okolicznościach formułę. (W celu uniknięcia późniejszego oskarżenia o gwałt – przyp. tłum.)”, „Chwila była wspaniała i się zatrzymała (trawestacja wypowiedzi Fausta w sztuce Goethego – przyp. tłum.)”, „nasz nowy wspaniały świat (tytuł słynnej książki Aldousa Huxley’a - przyp. tłum.)”, „z jednej strony Czarny Kwadrat (słynny obraz Kazimierza Malewicza – przyp. tłum.)”, „Nie każdy jednak wie, że równie nieprzywidywalna jest i nasza przeszłość (ciągłe manipulacje z wykładnią historyczną w Rosji – przyp. tłum.)”, „Zakładała, że w świecie istnieje pięćdziesiąt odcieni szarości (nawiązanie do słynnego tytułu powieści E. James – przyp. tłum.)”, „nie chcieli mieć problemów ani z Bogiem, ani z cesarzem (nawiązanie do biblijnego ‘Oddajcie więc Cezarowi, co należy do Cezara, a Bogu to, co należy do Boga’, Mt 22, 21 – przyp. tłum.)”, „To była suka Agenda (po angielsku ‘porządek dzienny posiedzenia’ – przyp. tłum.)”, „W takim razie nie proś mnie o jabłka… ha, ha, ha… (aluzja do kuszenia biblijnej Ewy jabłkiem – przyp. tłum.)”, „Ani razu nie czułem pokusy, by spojrzeć hardo w oczy gościowi naszej stolicy (chodzi o mieszkańców dawnych azjatyckich republik sowieckich masowo poszukujacych zatrudnienia w Moskwie – przyp. tłum.)”, „niczego właściwie nie czynią dla obrony gay and pussy rights in Russia – praw gejów i lesbijek w Rosji– a tylko dwulicowo gadają”, „Niech tylko LOVEBOOK (księga miłości) się załaduje”; „Do Kieszy doleciało melodyjne beczenie: - Mi – mi – mi! Mi – mi – mi. (ang., zapis fonetyczny ja – ja – ja)”; „Lucid Dream or Nightmare? (Klarowny sen czy koszmar?)”, „’Konia w galopie powstrzyma… do chaty płonącej wejdzie’ (fragment wiersza Niekrasowa o kobiecie rosyjskiej w przekazie tłum.)”, „Czas na ‘Jasia Wędrowniczka’ (Johnnie Walker)” – zabawna historia: tłumacz tłumaczący swoje tłumaczenie (a wystarczyłoby: „Można chlapnąć ‘Black Label’” / „Mожно накатить «БлэкЛейбл»”).
Niestety, niektóre „przyp. tłum.” są na dodatek nieprecyzyjne, bałamutne: „wystraszyłby się sam Szarikow (potwór z powieści Bułhakowa Psie serce – przyp. tłum.)” - jaki tam potwór, zwyczajny uczłowieczony pies z OPOWIADANIA Bułhakowa; „Pieredełkino (podmoskiewska wieś z Domem Pracy Twórczej dla pisarzy)” – w Polsce przyjęto pisownię: Pieriediełkino, to nie jest wieś, ale podmoskiewskie wówczas osiedle („дачный поселок”), gdzie w latach trzydziestych wybudowano 50 jednopiętrowych drewnianych dacz dla pisarzy; W Mistrzu i Małgorzacie pojawia się w rozdziale piątym jako Pieriełygino; „prowadził permanentny sracz z banderlogami” – rosyjski срачnie ma nic wspólnego ze sraczem, to jedna z form uprawiania trollingu (ataki ad personam, wulgaryzmy); w Runecie do najpopularniejszych należą obecnie Chochłosracz (tam zapewne udzielał się Kiesza), Bulbasracz i Russosracz; w Internecie natrafiłem na określenie „sraczka” („napad sraczki u trolla”); „last but not least (w końcu)” – poprawnie (według Słownika języka polskiego): „ostatni co do kolejności, ale nie co do znaczenia; ostatni, lecz nie najmniej ważny”; „w rozsypującej się ze starości broszurze drukowanej w 1915 roku na papierze kredowym, niebieskimi czcionkami z twardymi znakami (zlikwidowanymi po reformie pisowni po Rewolucji Październikowej – przyp. tłum.)” - to nie twardy znak został jeszcze jedną ofiarą przewrotu bolszewickiego (ma się dobrze, jest obecnie 28 literą alfabetu), ale jat’ (tak jest u Pielewina), fita oraz i (zostało tylko и); zrezygnowano jedynie z pisania twardego znaku na końcu wyrazów; „Janukowycz zgięty pod brzemieniem czapki Monomacha (symbol władzy carów – przyp. tłum.)” – czapka Monomacha rzeczywiście należy do insygniów carów (a wcześniej wielkich książąt moskiewskich), ale narrator przywołuje tu znaną wszystkim Rosjanom replikę z Borysa Godunowa Puszkina „O, jakże ciężkie obowiązki moje!” („Ох, тяжела ты, шапка Мономаха!”, tłum. Seweryn Pollak), która jest dziś często cytowana przy różnych okazjach (niekiedy ironicznie lub autoironicznie); „Wchodząc na bocznicę” („Забравшись на ветку”) – skoro jednym z bohaterów powieści jest troll, a nie młody aspirant Miloš z Kostomlatów, to oczywiste, iż klucz do właściwego określenia ukryty jest w Internecie (wątek, temat na forum), a nie na torach; cytat z wiersza Gumilowa (który w publikacji konińskiej występuje też jako – nie wiedzieć dlaczego – Gumilew) zaopatrzony został w niebanalne wyjaśnienie: „streścił – A. J.” (wolałbym tradycyjną formułkę „przekład filologiczny – A. J.”). W jednym przypadku zabito w tłumaczeniu piękno Pielewinowskiej metafory: „nazwała nowy projekt Gugina ‘rosyjską ideą liberalną odlaną w granicie’” - to brzmi sensownie, ale u Pielewina idea jest odlana „w granacie” („в гранате”) i granatu dotyczy pointa narratora. I jeszcze zdanie nienajlepiej świadczące o jakości korekty albo o nieograniczonych możliwościach języka polskiego: „Hollywoodzki thriller z tego scenariusza raczej nie powstanie - nawet przygody dzielnicowego hydraulika wydają się ciekawsze w porównaniu”.
Natomiast sam pomysł z umieszczeniem komentarzy tłumacza w tekście Pielewina - zamiast na dole strony w przypisie - jest tak szalony, tak ekscentryczny, że wzbudził mój postmodernistyczny podziw i jestem skłonny dostrzec w nim wyraźne ślady zauroczenia „swoistą operacją poznawczą” (Wojciech Skalmowski) – dekonstrukcją, dominującą od kilku dziesięcioleci we współczesnej myśli humanistycznej. To właśnie Jacques Derrida sformułował – jak pisze Justyna Pisarska – koncepcję dotyczącą „możliwości transgresji przypisów. Jak zauważył francuski filozof, ich zwyczajowe umiejscowienie, czy to na dole strony czy w końcowej części książki, ma charakter hierarchiczny. Dotyczy to zarówno przestrzeni, jak i sfery symbolicznej. Podporządkowanie przypisów tekstowi głównemu powoduje jednoczesne podporząkowanie ich autora autorowi tekstu głównego. Paradoksalnie sytuacja taka może dać autorowi przypisu niezależność, pewną wolność, a w konsekwencji może spowodować odwrócenie ustalonej hierarchii. Tym samym przypisy tłumacza stanowią najbardziej transparentny ślad jego subiektywizmu i swobody, są miejscem, gdzie może przemówić własnym głosem”.
W Miłości do trzech zuckerbrinów autor przekładu nie tylko „przemawia własnym głosem”, ale niczym Wielki Brat narzuca go czytelnikowi i jest całkowicie pochłonięty wyjaśnianiem. Przypomina mi pułkownika Fryderyka Krausa z Przygód dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej, który „gdy coś opowiadał, to mówił o rzeczach wszystkim dobrze znanych, a jeszcze pytał przy tym słuchaczy, czy dobrze rozumieją najbardziej elementarne pojęcia.
- A więc okno, panowie. Wiecie, co to jest okno?
Albo na przykład:
- Droga, która po obu stronach ma rowy, nazywa się szosą. Tak, panowie. Wiecie, co to jest rów? Rów to wykop, nad którym pracuje sporo ludzi. Jest to zagłębienie. Tak. Kopie się rydlami. Wiecie, co to jest rydel?
Miał manię objaśniania wszystkiego, a czynił to z takim zapałem, jak jaki wynalazca opowiadający o swoim dziele.
- Książka, proszę panów, to pewna ilość rozmaicie pociętych ćwiartek papieru różnego formatu, który jest zadrukowany, ułożony, zeszyty i zlepiony. Tak. Wiecie, panowie, co to jest klej? Klejem się lepi” (tłum. Paweł Hulka-Laskowski).
Nawiasem mówiąc, jaka szkoda, że jedyne zasługujące na komentarz Aleksandra Janowskiego zdanie, w którym autor Miłości…popełnił błąd, zostało potulnie przetłumaczone: „Spójrzmy na Dyskretny urok burżuazji Buñuela, gdzie uczestnicy eleganckiego przyjęcia siedzą przy stole z opuszczonym spodniami na stylowych sedesach, a na jedzenie wychodzą do ukrytych kabinek”. Jest to oczywiście (oczywiście dla wszystkich kochających twórczość hiszpańskiego reżysera) scena z Widma wolności.
Opublikowany rok później S.N.U.F.F. jest już znacznie lepiej zredagowany (przede wszystkim uwagi tłumacza wyodrębniono z Pielewinowskiego tekstu i umieszczono na na dole strony), ale w komentarzach wciąż pojawiają się banalne błędy: staroruski epos (załóżmy, że to nie osiemnastowieczna mistyfikacja) nosi tytuł Słowo o wyprawie Igora (a nie Słowo o pułku Igora); „светская болтовня” – to nie „świecka konwersacja”, ale „światowa paplanina”, jak W poszukiwaniu straconego czasu w przekładzie Tadeusza Boya-Żeleńskiego (analogicznie: „светская жизнь” – nie „świeckie”, lecz „światowe życie”); „ukraińskim przysmakiem narodowym” są zdaniem tłumacza „solone arbuzy” (tymczasem: соленый арбуз = kiszony arbuz).
Na stronach S.N.U.F.F. kontynuowana jest walka z językiem angielskim zaśmiecającym zdaniem konińskiego wydawnictwa tekst oryginału (Oczywiście popieram, Polacy nie gęsi i dlatego powinni czytać książki wydane wyłącznie w języku polskim przez polskich wydawców). Niekiedy, podobnie jak w wydanej rok wcześniej powieści angielskie słowa i zwroty są tłumaczone (przy okazji dowiadujemy się, jak Przeskok ocenia grupę docelową, target, konsumującą prozę Pielewina: „Tych wielkich party73nigdy nie polubił” - „73. (Ang.) przyjęć”); niekiedy, język angielski w ogóle znika z przekładu: Janowski – „wiek przyzwolenia”, Pielewin -„consent age”; Janowski - „– To mój węglowodorowy tatuś”, Pielewin- „- Он мой carbohydrate parent”. W Miłości…motto powieści i tytuł jednego z rozdziałów (Needless and pins) przytoczono po angielsku (bez tłumaczenia na język rosyjski), w przekładzie Aleksandra Janowskiego wyłącznie po polsku (Igły i szpile). Moim zdaniem, jest to postępowanie karygodne, ingerujące w strukturę Pielewinowskiego tekstu, wypaczające intencje autora.
Historia translatologii zna wiele podobnych, czasami nawet bardziej kontrowersyjnych – co nie jest żadnym usprawiedliwieniem dla Przeskoku – prób dekonstrukcji oryginału. Wszyscy (no, może prawie wszyscy) pamiętamy pierwsze zdanie Wojny i pokoju (tłumacz powieści Pielewina dodałby: „słynnego pisarza rosyjskiego Lwa Tołstoja”): „– Eh bien, mon prince” (przypomnę, że konwersacja w salonie Anny Scherer toczy się w języku francuskim) - tu nastepuje zwykle odsyłacz i na dole pojawia się tłumaczenie na rosyjski (nb. dokonane przez samego Tołstoja: „Ну, князь…”), włoski, etc., ale w niektórych polskich edycjach zniknął język francuski i powieść zaczyna się od kwestii: „I cóż, książę?”, którą komentuje narrator: „Tymi słowami przemawiała po francusku w lipcu 1805 roku Anna Pawłowna Scherer …” (Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 2008, ale w wydaniu piwowskim z 1970 roku – przekład Andrzeja Stawara - pani Anna mówi po francusku). W podobnej sytuacji znalazł się czytelnik angielski: „Well, Prince…”, który o parę zdań później niż odbiorca polski i przy innej okazji zorientuje się być może, że rozmowa toczy się po francusku („All her invitations without exception, written in French…”). Jak łatwo przewidzieć, najbardziej niezwykłe doświadczenie stało się udziałem niejednej paryżanki czy marsylczyka, którzy La Guerre et la Paix czytali w swoim ojczystym języku i notka tłumacza („En français dans le texte. Note du traducteur”) wyjaśniała językowe okoliczności rozmowy w modnym salonie petersburskim, czyli monsieur Maigret albo monsieur Simenon czyta sobie spokojnie chef-d'œuvre, którego autorem jest Comte Léon Tolstoïi zastanawia się nad celowością informacji zamieszczonej w przypisie: czyta pan po francusku, ponieważ Anna Pavlovna Schéreri jej goście rozmawiali po francusku.
S.N.U.F.F. kończy kwestia wypowiedziana przez Karpowa: „Mam nadzieję, Manitu, że dobrze wykonałem swą pracę”. To zapewne westchnienie samego Pielewina, ale przeoczone przez Manitu.
To nie jest dobra literatura.
Wiem, że takie kategoryczne stwierdzenia są ryzykowne, że tak łatwo popaść przy tej okazji w śmieszność. W 1861 roku wystawiono w Petersburgu wczesny obraz Édouarda Maneta Nimfa i satyr. Miejscowy krytyk oczywiście dworował z dzieła impresjonisty, że jest najsłabsze spośród wystawionych prac, że fatalnie świadczy o warsztacie artysty, że nimfa wygląda jak rozkładające się od pięciu dni zwłoki (padlina!). Przy okazji sarkastycznie skomentował zaproponowaną przez jakiegoś tam nikomu nieznanego Francuza cenę za obraz - 1000 rubli srebrem. Tym rozbawionym recenzentem był – jak wiele na to wskazuje (wydawany przez Michaiła Dostojewskiego miesięcznik „Wriemia” opublikował relację z wystawy bez podania nazwiska autora) - Fiodor Dostojewski. Historia sztuki (także historia literatury) zna wiele podobnych przypadków niedocenienia geniusza i tworzonych przez niego arcydzieł. To uczy wydających jednoznacznie sformułowane sądy pokory.
Więc ja jeszcze raz o Pielewinie z lat dziesiątych. Asekuracyjnie. Na wypadek, gdyby został noblistą za rok, czy dwa. To jest być może dobra literatura, ale ja za nią nie nadążam. A na muchomorowy upgrade – który odświeża umysł i czyni go ostrym jak brzytwa - à la Wawilen Tatarski („jego myśli nabrały takiej swobody i siły, że nie był w stanie ich kontrolować”) nie jestem gotowy.
A Wiktor Olegowicz pozostaje niezmiennie w twórczym transie. W 2017 roku ukazała się jego piętnasta już powieść - iPhuck 10 (55 000 egz.), której akcja toczy się w Rosji w drugiej połowie obecnego stulecia. Podobno to najlepszy Pielewin ostatniego dziesięciolecia. W 2018 roku pojawiła się w zwyczajowym ostatnio nakładzie powieść nr 16 - Тайные виды на гору Фудзи / Tajne [Sekretne] widoki na górę Fudżi (start-up „Fuji experiences” sprzedaje szczęście).
Parę lat temu, przy okazji wydania Batmana Apollo, pisarz złożył wzruszający hołd: „Moim przyjaciołom i rówieśnikom, pokoleniu rosyjskich wampirów, urodzonych w latach 1750–2000 – wszystkim, którzy weszli w to życie jak do sympatycznego nocnego klubu, nie wiedząc, że noc, która nas przyhołubiła, dobiega już kresu” (tłum. E. Rojewska-Olejarczuk).
To było podzwonne dla postmodernizmu rosyjskiego.
Komentarze
Prześlij komentarz