Żenada
Tadeusz Klimowicz
/
Żenada
***
Wznawiany co jakiś czas przez PWN Słownik Języka Polskiego sygnalizuje już od dobrych kilkudziesięciu lat, że „żenada” („uczucie skrępowania, zakłopotanie, zawstydzenie, zażenowanie”) jest słowem przestarzałym i wartym przywoływania jedynie w wyrażeniu potocznym: „Bez żenady”.
A jednak to uczucie – którego powinienem się wstydzić, gdyż démodé jest – dopadło mnie ostatnio trzykrotnie.
1.
Po pierwsze, gdy - wiedziony niezdrową akademicką ciekawością – położyłem obok siebie rosyjskie (Bułgakowskaja encykłopiedija) i polskie (Bułhakow. Leksykon życia i twórczości, Wydawnictwo Trio, Warszawa 2003) wydanie książki Borisa Sokołowa.
Wydana w 1996 roku „encyklopedia” nie wzbudziła mego entuzjazmu, o czym pisałem już w swoim czasie (Bułhakow wiecznie żywy, „Zeszyty Literackie” 67, 1999). Teraz więc niczego nie przeczuwając – bo niby jakież emocje może wywoływać tłumaczenie przeciętnej pracy naukowej – postanowiłem przeczytać informacje dotyczące żon autora Mistrza i Małgorzaty. Zacząłem od hasła Łappa Tatiana Nikołajewa i na nim poprzestałem, gdyż dwa jego fragmenty zniesmaczyły mnie i wpędziły w ten niemodny tytułowy stan:
1a – rosyjski Sokołow (Encykłopiedija, tłum. i podkr. moje): „26 kwietnia 1913 r. Ł. wyszła za mąż za Bułhakowa. Jeszcze przed ślubem zaszła w ciążę i dokonała aborcji. Po zawarciu małżeństwa porzuciła naukę”.
1b – polski Sokołow (Leksykon): „26 kwietnia 1913 wyszła za mąż za Bułhakowa. Po ślubie porzuciła naukę”.
2a - rosyjski Sokołow (Encykłopiedija, tłum. i podkr. moje): „Latem 1916 r. razem z mężem pojechała na front, gdzie pracowała jako siostra miłosierdzia w szpitalach w Kamieńcu Podolskim i w Czernowcach, a we wrześniu przeniosła się do wsi Nikolskoje (powiat syczewski, gubernia smoleńska), gdzie Bułhakow został zatrudniony jako lekarz ziemski. W tym czasie Ł. przerwała ciążę po raz drugi, głównie z powodu morfinizmu męża. We wrześniu 1917 r. wyjechała z nim do Wiaźmy”.
2b – polski Sokołow (Leksykon): „Latem 1916 wraz z mężem pojechała na front, była siostrą miłosierdzia w szpitalach wojskowych w Kamieńcu Podolskim i Czerniowcach. We wrześniu przybyła do miejscowości Nikolskoje w powiecie syczewskim, w guberni smoleńskiej, gdzie Bułhakow był lekarzem. We wrześniu 1917 wraz z mężem wyjechała do Wiaźmy”.
Zaciekawiony – to jest najmniej odpowiednie określenie, ale wszystkie inne są nieparlamentarne – przeczytałem pierwsze zdanie noty Od wydawcy: „Leksykon życia i twórczości Michaiła Bułhakowa wydajemy, za zgodą autora, w formie skróconej”. To nie jest przekonujące alibi i to nie jest wystarczające usprawiedliwienie, ponieważ prawie każde dziecko wie, że ingerencję w tekst oryginału (pracy naukowej zwłaszcza) należy odpowiednio zaznaczyć. Zwykle w takich sytuacjach posługujemy się kwadratowym nawiasem i wielokropkiem: […]. A zatem cytowany wyżej fragment należałoby tak zapisać: „26 kwietnia 1913 wyszła za mąż za Bułhakowa. […]. Po ślubie porzuciła naukę”.
To nie jedyne, niestety, uchybienie formalne Wydawnictwa Trio. Kolejne odkryłem na stronie tytułowej – nie podano tam, wbrew dobrym zwyczajom, nazwiska tłumacza. Odnalazłem je dopiero pośród danych dotyczących praw autorskich: „© Copyright for the Polish translation by Alicja Wołodźko-Butkiewicz, Iwona Krycka, Jolanta Skruda, Warszawa 2002”.
Bardzo wysoko oceniam działalność naukowo-translatoryczną prof. Alicji Wołodźko-Butkiewicz oraz dr Jolanty Skrundy (nie Skrudy, jak chce tego wydawca), więc musiałem zrezygnować z najprostszego wyjaśnienia przyczyn tajemniczego zniknięcia paru wyżej przytoczonych zdań. Nieznanego tłumacza podejrzewałbym o marną znajomość języka rosyjskiego – historia zna takie przykłady - i wynikające stąd kłopoty z właściwym przekładem na język polski jakiegoś słowa (np. „abort”); ale niekwestionowany dorobek obu wspomnianych pań, które miałem zaszczyt poznać, natychmiast podważył moją – przyznaję - naiwną teorię.
Dopiero wtedy zrozumiałem istotę strategii wydawnictwa - tak naprawdę celem Trio nie było przetłumaczenie książki Sokołowa (stąd lekceważące zepchnięcie trzech pań na petitowy margines), ale jej spolszczenie. Wtedy wszystko ma swój sens. Wtedy pozostawione w Leksykonie zdanie: „Ł[appa] T[atiana] N[ikołajewna] była wówczas w ciąży” - pozbawione obecnej w tekście rosyjskim aborcyjnej pointy i tym samym sugerujące porodowy happy end – nie dla wszystkich zabrzmi bałamutnie.
Przeczytałem kilka entuzjastycznych recenzji polskiej wersji Encykłopiedii i dlatego głęboko wierzę w to, że w ślad za jego pierwszym wydaniem pojawi się następne. Już więc teraz – kierowany odruchem serca - chciałbym zasugerować kilka prostych kosmetycznych zmian w haśle Łappa Tatiana Nikołajewa. Przede wszystkim więc, korzystając z bezdennej uprzejmości autora i nabytego bagażu doświadczeń w kształtowaniu „formy skróconej”, należałoby zrezygnować z jeszcze innych określeń, które wodzą prostodusznego czytelnika na Bułhakowowskie manowce: „pierwsza żona”, „rozwiedli się”, „druga i trzecia żona pisarza”. Po takim – przepraszam - zabiegu praca tylko zyska. Stylistycznie i pod każdym innym względem.
Aha, zapomniałbym: „Książka została opublikowana dzięki pomocy finansowej Ministerstwa Edukacji Narodowej i Sportu”.
I jeszcze bym zapomniał: O, „biedny Yoryku!” (mówiący Józefem Paszkowskim). O, biedny Sokołowie! (zdubbingowany przez Wydawnictwo Trio).
2.
Po drugie, gdy nie oparłem się hipnotyzującej czerwieni i czerni okładki polskiego wydania hagiografii Josepha Pearce’a Sołżenicyn. Dusza na wygnaniu (tłum. Wojciech Fladziński, Prószyński i S-ka, Warszawa 2004).
Dzięki Internetowi wiedziałem już wcześniej, że „napisana w 1999 roku książka trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony”, więc teraz – przygotowany na intelektualny dreszczyk emocji - zanurzyłem się w jej mroczną otchłań i nie zawiodłem się. Przez kilka godzin obcowałem bowiem z nieznaną mi wcześniej odmianą badań naukowych. To było bliskie spotkanie trzeciego stopnia z cywilizacją fastfoodową (wariant: Fast Book).
Okazało się, że proces powstania kilkusetstronicowej rozprawy humanistycznej nie musi trwać latami; że autor nie musi być osobą kompetentną; że do napisania książki o Sołżenicynie niepotrzebna jest znajomość Rosji i języka rosyjskiego. Wystarczy, jak się okazuje, być „specjalistą” od wytarzania biografii, które gotowe jest wydawać jakieś tam wydawnictwo. Potrzebny jest Wilde i Pearce w wyznaczonym czasie dostarcza stosowną liczbę arkuszy na zadany temat, potrzebny jest Tolkien i Pearce w wyznaczonym czasie dostarcza stosowną liczbę arkuszy na zadany temat, potrzebny jest Sołżenicyn i Pearce odgrzewa w kuchence mikrofalowej Duszę na wygnaniu. Jestem pewien, że gdyby poproszono go o dostarczenie za rok monografii poświęconej Mikołajowi Rejowi, to Pearce w wyznaczonym czasie dostarczyłby stosowną liczbę arkuszy z chwytającym za serce tytułem.
Jego przepis na biografię jeszcze żyjącego twórcy jest żenująco prosty: nawiązujesz kontakt z pisarzem i jego rodziną; bezkrytycznie wysłuchujesz ich opowieści; czytasz dwie lub trzy monografie jemu poświęcone i przystępujesz do napisania swojej.
A w niej najważniejsze są podziękowania, więc umieszczasz je na początku książki (jeszcze przed Wstępem). Musi być ich dużo (im więcej osób uszczęśliwisz, tym lepiej) i muszą brzmieć pompatycznie. Nie martw się o to, że u paru czytelników mogą wywołać niestrawności: „Przede wszystkim muszę wyrazić wdzięczność bohaterowi tej książki. Bez pełnej i wspaniałomyślnej współpracy ze strony Aleksandra Sołżenicyna zaplątałbym się w gęstwinie drugorzędnych źródeł i moje wysiłki spełzłyby na niczym” (Malutki!); „Dziękuję mu również za zgodę na cytowanie fragmentów jego utworów” (A to ci historia!); „Podczas wizyty w Rosji doświadczyłem serdecznej gościnności Natalii Sołżenicynem i rozsmakowałem się w tradycyjnej rosyjskiej kuchni” (Kiedy tam dotrze Leszek Pułka?); „Jestem też wdzięczny synowi Sołżenicynów, Jermołajowi, nie tylko za wyczerpujące i żmudne tłumaczenie symultaniczne podczas wywiadu, który przeprowadziłem z jego ojcem, ale również za to, że później zgodził się być moim przewodnikiem podczas zaimprowizowanej wycieczki po Moskwie” (No cóż można tu powiedzieć o tym, że Sołżenicyn, który 20 lat spędził w Stanach Zjednoczonych, nie zna angielskiego); inny syn Sołżenicyna, Ignat „[…] zawsze spełniał moje prośby, odpowiadając na nie telefonicznie, faksem, za pośrednictwem poczty elektronicznej, a od czasu do czasu listownie” (A gdzie podziękowania dla matki Whitney Houston?).
Gdy już złożysz hołd kilkunastu, czy kilkudziesięciu osobom, to z czystym sercem przystępujesz do lukrowania biografii swego ukochanego pisarza. Pamiętaj o wyborze właściwego stylu – twoje słowa muszą wzruszać farmera ze stanu Vermont, striptizerkę z Las Vegas i rusycystę z Wrocławia (przyznaję: czytając płakałem): „Tu biło serce Rosji, tej prawdziwej, znanej z literatury i folkloru”, „Podczas składania podpisów w rejestrze ślubów Natalia zanurzyła starą obsadkę w kałamarzu tak zamaszyście, że kiedy je [?] wyjmowała, zawadziła stalówką o brzeg kałamarza i pióro wyleciało jej z dłoni. Przekoziołkowawszy w powietrzu, wylądowało na czole Sołżenicyna, zostawiając duży kleks. […]. Pod tak złowróżbnymi auspicjami młodzi stali się mężem i żoną”, „Pierwszego dnia po aresztowaniu, opuszczony i otępiały, zapewne wypatrywał rozpaczliwie ostatniego promyka nadziei”.
Nie martw się, że jakiś malkontent zarzuci ci ignorancję – jesteś przecież tylko naukowym Watsonem piszącym hagiografię Wielkiego Człowieka. Tak naprawdę, to trzeba tylko pamiętać, że w Związku Radzieckim źle się działo. Zobacz, jak robi to Pearce. Gdy wspomina o przywróceniu Sołżenicynowi w 1990 roku obywatelstwa (jakoś zapomina dodać: „radzieckiego”), to dodaje, że tego samego dnia „przywrócono [je] również dwudziestu dwóm innym ofiarom komunistycznych prześladowań, między innymi Wiktorowi Korcznojowi, arcymistrzowi szachowemu […]”. Nie przejmuj się, że jakiś prostak zapyta, a jakież to represje stały się udziałem Korcznoja? W dumnym milczeniu okaż mu swą intelektualną wyższość. I jeszcze raz zobacz, jak robi to Pearce. „Często gościła [Natalia Swietłowa] u Nadieżdy Jakowlewny Mandelsztam, przedstawicielki zaledwie kilkuosobowej grupy pisarzy, mogących uchodzić za światowej klasy talenty w powojennej Rosji”. To co, że nie znasz innych pisarzy poza Sołżenicynem (jeśli kiedyś wydawnictwo poprosi cię o napisanie biografii Pasternaka, Achmatowej, Brodskiego czy Wieniedikta Jerofiejewa – to wtedy ich poznasz) i całą swoją wiedzę o literaturze rosyjskiej zawdzięczasz rodzinie Sołżenicynów (i razem z nią dyskredytujesz krytyków Mistrza). Nie przejmuj się opiniami, że jesteś rozpaczliwie jednowymiarowy, że chcesz, by tobą manipulowano, bo tak jest wygodniej i zwalnia z samodzielnego myślenia. Jesteś przecież tylko bystrym facetem do wynajęcia, a nie hamletyzującym intelektualistą, jak Wiktor Jerofiejew czy Tatiana Tołstoj, która w rozmowie z Anną Żebrowską powiedziała: „Nie dowierzam klasyfikacjom Sołżenicyna, który wszędzie węszy podłość i niesprawiedliwie traktuje oddanych mu ludzi. […]. Znam wiele przykładów małości Sołżenicyna jako człowieka. Bizantyjski powrót proroka do Rosji zakończył się klęską: nikt się z nim nie liczy, nie ma żadnego autorytetu. […]. Sołżenicyn jest fanatykiem własnych koncepcji” („Wysokie Obcasy” 23 kwietnia 2005, nr 16).
Poczucie żenady jest ci obce, więc twój maszynopis trafia do wydawcy. Wszyscy są zadowoleni i nawet nie jesteś specjalnie zaskoczony, że biografia zostanie przetłumaczona. Właśnie to przydarzyło się Pearce’wi.
Polska oficyna właściwie odczytała intencje autora i zamieściła na okładce zdjęcie Sołżenicyna, w którym zawarta została cała jego wielkość i wyjątkowość. Nie wiem tylko, dlaczego przypomniał mi się, napisany wiele lat temu, esej Rolanda Barthesa Fotogenika wyborcza, gdzie nieżyjący już semiotyk analizował konsekwencje płynące z takiego a nie innego ustawienia polityka przed obiektywem. Ktoś tak sfotografowany jak Sołżenicyn („od dołu”), może być postrzegany jako bufon.
Wypada tylko wyrazić żal, że w tak mądrze napisanej i pięknie po polsku wydanej biografii znalazły się dwa błędy. Ten sam pan pojawia na jednej i tej samej stronie (96) jako Somow i Simow. Natomiast Natalia Rieszetowska „postanowiła całkowicie przebudować swoje życie” i „zamieszkać bez ślubu” z panem S. – jak mniemam - nie w roku 1942, ale zapewne w 1952.
3.
Po trzecie, gdy 9 maja 2005 roku o wpół do ósmej wieczorem we Wrocławiu padło kilka zdań i jakiś dobry bóg rusycystów pozwolił mi uczestniczyć w narodzinach jeszcze jednego qui pro quo.
Pod koniec 2001 roku „Ogoniok” (nr 48) zamieścił tekst Wiktora Jerofiejewa Jerofiejew contra Jerofiejew, który przetłumaczyłem i ze stosownym uczonym komentarzem zamieściłem w „Odrze” (2002, nr 10). Autor Rosyjskiej piękności (czyli Wiktor Władimirowicz Jerofiejew, albo inaczej: W. W. Jerofiejew) pisze tam o metafizyce wspólnego nazwiska i o swoim funkcjonowaniu w matriksie, który już wygenerował autora poematu Moskwa-Pietuszki (czyli Wieniedikta Wasiljewicza Jerofiejewa, albo inaczej: W. W. Jerofiejewa).
Wiosną tego roku Jerofiejew (Wiktor, ma się rozumieć) promował we Wrocławiu polskie wydanie Dobrego Stalina. Po spotkaniu z czytelnikami przyjął moje zaproszenie i w kilkanaście osób zasiedliśmy do slawistycznego stołu. Było ciepło, miło, twórczo i inspirująco, ale po jakimś czasie ktoś z obecnych mocno zniesmaczony moją niewiedzą zwrócił uwagę, że nie można w nieskończoność Wiktora Wieniediktowicza nazywać Wiktorem Władimirowiczem. „No, bo przecież – to kategoryczne stwierdzenie było już adresowane do autora Rosyjskiej piękności - jest pan oczywiście synem Wieniedikta”. Zapadła cisza. Zastygliśmy, jak aktorzy w ostatniej scenie Rewizora - ręce zamarły w pół drogi do ust, nieprzeżuty kawior utknął w przełykach, błyskotliwe bon moty pozostały na końcach języków. Ukradkiem spoglądaliśmy na W. W. J., który po dłuższej chwili milczenia małodusznie wyparł się W. W. J jako ojca, sugerując, że ośmio- czy dziewięcioletni Wieniczka miałby określone kłopoty z podjęciem czynności prokreacyjnych.
Jestem ciekaw, jak Jerofiejew-młodszy ten wrocławski epizod literacko przetrawi, bo nie mam najmniejszych wątpliwości, że to zrobi. Jest przecież postmodernistą.
***
Komentarze
Prześlij komentarz