Od Putina-1 do Putina-2. Krótki kurs historii putinizmu

„Przegląd Polityczny” 124, 2014, s. 47-60.





/
Tadeusz Klimowicz
/

Od Putina-1 do Putina-2. Krótki kurs historii putinizmu 

/

Dedykuję Damie z parasolką, Pani Tani Kommunar

(Plac Maneżowy, Moskwa, 8 lutego 2014 r.)





Fot.: twitter/egor_mq

/

31 grudnia 1999 roku - jak na eastern przystało: w samo południe -  znienawidzony przez większość Rosjan prezydent Boris Jelcyn złożył dymisję i namaścił na swego następcę premiera Władimira Putina. Już dzień wcześniej niemal wszystkie gazety opublikowały programowy artykuł delfina Rosja na przełomie tysiącleci, w którym znalazło się bardzo ważne i poruszające zapewnienie: „Jestem przeciwny odradzaniu się w Rosji pod jakąkolwiek postacią ideologii państwowej, oficjalnej. W demokratycznej Rosji nie powinno się zmuszać obywateli do jednomyślności. Każde umowa społeczna powinna być oparta jedynie na zasadzie dobrowolności”. Zamiast „ideologii państwowej” Władimir Władimirowicz zaproponował rodakom odkurzony po liftingu inny brand, czyli „nową ideę rosyjską” opartą na czterech fundamentalnych wartościach: patriotyzmie, mocarstwowości, propaństwowości oraz solidarności społecznej. 

Nie wiem, czy kremlowski ghostwriter zaglądał do Rosyjskiej idei (1946) Nikołaja Bierdiajewa, ale mam przeczucie graniczące z pewnością, że przeczytał wydaną na początku 1999 roku Generation „P” Wiktora Pielewina. W tej kultowej już dziś – i profetycznej, jak się okazuje – powieści gangster Wowczyk (jedno z możliwych zdrobnień imienia Władimir) Mały składa copywriterowi (a wkrótce już creatorowi) Wawilenowi Tatarskiemu propozycję nie do odrzucenia:

My dawniej mieliśmy prawosławie, samodzierżawie i ludowość. Potem był ten cały komunizm. A teraz, kiedy się skończył, w ogóle nie ma żadnej idei oprócz pieniędzy. A przecież za pieniędzmi nie mogą stać po prostu pieniądze, co nie? Bo tak to ni cholery nie wiadomo, czemu jedni są na przedzie, a inni na końcu. […]. I kiedy nasze rosyjskie dolce krążą gdzieś na Karaibach […], to tak naprawdę nie wiadomo, dlaczego to są akurat rosyjskie dolce. Brakuje nam narodowej toż-sa-moś-ci… […]. Kumasz? Czeczeni ją mają, a my nie. Dlatego inni traktują nas jak gówno. Tak że potrzebna jest wyraźna i jasna rosyjska idea, żeby człowiek mógł każdemu skurwielowi z jakiegoś Harvardu zwyczajnie powiedzieć – sraty-taty, dupa w kraty, tak na nas patrzeć nie wolno. Zresztą sami też powinniśmy wiedzieć, skąd nasz ród. […]. Zadanie jest proste. […]. Napisz mi rosyjską ideę na jakieś mniej więcej pięć stron. I wersję skróconą na stroniczkę. Żeby tam było wszystko wyłożone wyraźnie, bez mętnego kitu. I żebym każdemu zagranicznemu popaprańcowi-biznesmenowi czy innej piosenkarce mógł to wbić do łba. Żeby sobie nie myśleli, że myśmy tu w Rosji po prostu nakradli forsy i zaciągnęli żelazną kurtynę. Żeby te kurwy poczuły taką siłę ducha, jak w czterdziestym piątym[1]pod Stalingradem, jasne?” (tłum. E. Rojewska-Olejarczuk).

Tatarski, jak wiemy, nie poradził sobie ze zdefiniowaniem rosyjskiej idei narodowej na poziomie języka sloganów reklamowych, ale na szczęście dla niego Wowczyk zginął z rąk Czeczenów, a Putin-1 do swojej deklaracji na razie nie wracał. 

Jak zauważył członek Rosyjskiej Akademii Nauk (Oddział Uralski w Jekaterynburgu) Wiktor Martianow, autor niezwykle interesujących prac z zakresu filozofii politycznej, orędzia prezydenta z lat 2000-2006 były pozbawione usystematyzowanego kodu ideologicznego. Ta odideologizowana retoryka sprawiła, że wystąpienia następcy Jelcyna nie zawierały zarezerwowanych na tego rodzaju okazje sformułowań o charakterze fundamentalnym („po co żyjemy”, „jak będziemy żyć”) i sprowadzały się jedynie do „sytuacyjnego pragmatyzmu”, „technologicznego populizmu” („podwojenie PKB”, „podwyższenie płac”, „obniżenie inflacji”). Zabrakło więc w nich „projekcji ideologicznej”, wyznaczenia nowych celów, także tych ocierających się o utopię, ale zwykle obecnych i nawet usprawiedliwionych w uroczystych – najczęściej noworocznych – orędziach głowy państwa. Putin-1, kierując się „pragmatyzmem ideologicznym”, posługiwał się równie chętnie „retoryką liberalną, konserwatywną, paternalistyczną, patriotyczną” (http://www.politex.info/content/view/322/30/). Natomiast konsekwentnie ani słowem nie wspominał o opozycji, co sprawiało (powinno było sprawiać) wrażenie, że jej nie ma i że „kraj znów demonstruje jedność partii i bezpartyjnych”. „Teksty wystąpień prezydenta – pisze jekaterynburski badacz - wskazują również na to, że elity nie wykreowały nowych symboli narodowych. Takie symbole, jak wolność, demokracja, rynek, konkurencja okazały się zbyt abstrakcyjne dla masowego adresata, aby się stać jedną z ostoi legitymizujących realizowany kurs polityczny. Jednocześnie aktywne wypieranie starych symboli zamienia się w niezdarną rezygnację z rosyjskiej historii okresu radzieckiego, utrwalając jej pęknięcie. W efekcie elita polityczna znajduje się w stworzonej po części przez siebie samą próżni pojęciowej – symbolicznej i historycznej”.

Jednak mimo wszystko horror vacui był, moim zdaniem, stale obecny w rosyjskim dyskursie publicznym przełomu stuleci (czy patetyczniej: tysiącleci). Towarzyszył on ekipie Jelcyna podejmującej nieporadne i niekonsekwentne próby westernizacji Rosji, które miały doprowadzić do stworzenia poradzieckiego „modelu tożsamości zbiorowej”[2](określenie Kevina Platta) zrodzonego z doświadczeń demokracji zachodnich i uczącego społeczeństwo oddychania posttotalitarną wolnością. Towarzyszył też ekipie Putina-1 wyczuwającej jednak znacznie lepiej od poprzedników nastroje społeczne. 

Na początek przywrócono melodię hymnu radzieckiego (do premierowego wykonania - z nowym tekstem starego tekściarza Siergieja Michałkowa doszło w sylwestrową północ z 2000 na 2001 rok) oraz uznano, że społeczeństwo nie jest otwarte – mówiąc Bachtinem – na polifoniczność, dialogiczność i cudze słowo. Nie było to może spostrzeżenie szczególnie odkrywcze, ale stało się jednym z mitów założycielskich ideologii putinizmu. Już znacznie wcześniej prawosławni myśliciele rosyjscy, między innymi Dostojewski, wielokrotnie wskazywali na to, że „absolutna wolność” prowadzi do nihilizmu i anarchizmu. Dla tradycyjnej, bizantyjsko-prawosławnej świadomości Rosjan charakterystyczne było, jak zauważa Jegorow, „[…] niepodważalne uprzywilejowanie tylko jednego stanowiska, jednej idei, jednej cerkwi. Prawdziwa cerkiew jest tylko jedna, wszystko pozostałe jest wrogie, obce […]. Następne ogniwo tego łańcucha to zdecydowana walka ze wszystkimi wrogimi ideami i zasadami, wykarczowanie wszelkich odchyleń we własnym środowisku i odbiór każdego ‘obcego’ jako niebezpiecznego agitatora, propagującego nie całkiem nasze wartości”. Gorbaczowowska pieriestrojka i Jelcynowski kapitalizm przyniosły nowe rozczarowania, nową falę frustracji. Wolność utożsamiono teraz z anarchią w życiu publicznym, kojarzono z „bezpowrotnie utraconą leworęcznością”, z pojawieniem się nowych Ruskich, z nieregularnie wypłacanymi pensjami i emeryturami, z obniżeniem stopy życiowej, z pustymi półkami w sklepach. Niedawny bon mot pewnego polityka polskiego wygłoszony po amerykańskiej premierze filmu Wałęsa. Człowiek z nadziei - „Wprawdzie walczyłem o demokrację, ale w praktyce jej nie trawię” – uznałaby za swój większość Rosjan. „Ucieczka od wolności” (nie naszej, obcej, zachodniej) oznaczała dla nich powrót do wolności (naszej, swojej, rosyjskiej). „Człowiek rosyjski z samej natury - pisał w 1951 roku emigracyjny filozof rosyjski Iwan Iljin (1883-1954, mieszkał początkowo w Czechosłowacji, następnie w Niemczech, które dzięki pomocy Siergieja Rachmaninowa opuścił w 1938 roku i znalazł schronienie w Szwajcarii, gdzie też zmarł) – jest człowiekiem wolnym. Jego wolność przejawia się w tej organicznej naturalności i prostocie, w tej improwizatorskiej lekkości i bezpośredniości, która odróżnia wschodniego Słowianina od narodów zachodnich w ogóle i nawet od niektórych Słowian z Zachodu. Ta wewnętrzna wolność wyraża się we wszystkim: w powolnej płynności i śpiewności mowy rosyjskiej, w rosyjskim sposobie poruszania się, w rosyjskim ubiorze i tańcu, w rosyjskich potrawach i w rosyjskich obyczajach. Rosjanie żyli i wzrastali na bezkresnych przestrzeniach i do nieograniczoności dążyli” (tłum. A. de Lazari).

Rosja końca XX stulecia – a więc Rosja ogarnięta kryzysem gospodarczym, Rosja  pogrążona w traumie i melancholii po zaskakującej dla wielu agonii imperium (jak mantrę powtarzano za Limonowem: Mieliśmy Wielką Epokę) - oczekiwała na nadejście Wielkiego Inkwizytora z opowieści („legendy”) Iwana Karamazowa, który znów powie do Chrystusa: „U nas […] wszyscy będą szczęśliwi i nikt nie zechce ani buntować się, ani też tępić się nawzajem, jak to ma miejsce wszędzie, gdzie panuje Twoja wolność. Już my ich przekonamy, że tylko wtedy staną się wolnymi, kiedy wyrzekną się własnej wolności na naszą korzyść i nam całkowicie ulegną. A co, będziemy w tym mieli rację czy też nie? Sami się przecież przekonają, że mamy słuszność, pamiętać bowiem będą o tym, do jakiego strasznego zniewolenia oraz destrukcji doprowadzała ich Twoja wolność. […]. Zrozumieją wówczas i docenią to, co znaczy raz na zawsze pozbyć się wolności, poddać się czyjejś władzy. Dopóki ludzie tego nie zrozumieją, będą nieszczęśliwi” (F. Dostojewski, Bracia Karamazow, tłum. R. Łużny). 

Prymusami w szkole Wielkiego Inkwizytora byliby z całą pewnością Iwan IV Groźny i Piotr I Wielki, którzy – jak on – nie cofnęli się przed niczym, by swych poddanych uczynić szczęśliwymi, nie hamletyzowali i nie przeżywali wątpliwości, wahań, rozterek. (Świadomie pomijam tu ich słowa i gesty wpisujące się w „teatralizację zachowań publicznych”, np. cyklicznie powtarzane – na życzenie publiczności? - ekspiacyjne spektakle samobiczowania pierwszego cara Wszechrusi). Obaj, głęboko utrwaleni w świadomości społecznej, stali się najbardziej kontrowersyjnymi bohaterami mitologii narodowej. Przez cały niemal wiek dziewiętnasty w kręgach inteligencji moskiewsko-petersburskiej toczył się spór o to, czy reformy Iwana IV i Piotra I były warte tej ceny, jaką zapłaciło za nie społeczeństwo. Kilkadziesiąt lat później pewien inteligent radziecki pochodzenia gruzińskiego, Iosif Wissarionowicz, takich wątpliwości już nie miał i uczynił Iwana Wasiliewicza i Piotra Aleksiejewicza swoimi idolami (choć, co tu kryć, bliższy jego sercu był ten pierwszy, któremu wprawdzie zarzucał nadmierną miękkość w tropieniu spisków bojarów, ale cenił jako twórcę formacji opryczników, takich szesnastowiecznych enkawudzistów). Dzięki nim  Stalin lepiej sobie radził z bólem egzystencjonalnym, nocnymi zmorami, dylematem wagonika (The trolley problem) i innymi niemodnymi bredniami moralno-etycznymi. 

W Rosji czasów rodzącego się putinizmu Iwan i Piotr byli raczej démodé – pierwszego zgubiła ksenofobia (źle widziana nawet w moskiewskim wydaniu political correctness), drugiego ksenofilia (nigdy tam niebudząca entuzjazmu, również na początku obecnego stulecia i, jak piszą Jerzy Faryno i Andrzej de Lazari, „dla wielu Rosjan kultura rosyjska, od jej genezy poczynając, nie ma nic wspólnego z kulturą zachodnią. Zachód to spuścizna cywilizacji rzymskiej, racjonalizm, liberalizm, spłycona wiara, umowa społeczna i zewnętrzne prawo. Rosja zaś – to odwieczna ostoja i prawda wiary. Polityczny i ekonomiczny liberalizm zachodnioeuropejski i amerykański jest sprzeczny z jej naturą, a wszelkie próby zaszczepienia go w Rosji mają prowadzić jedynie  do wypaczenia rosyjskości, oderwania jej od korzeni. Niegdyś Zachód usiłował zniszczyć Rosję przy pomocy socjalizmu i rewolucji – idei jakoby całkowicie obcych kulturze rosyjskiej, obecnie dąży do tych samych celów, propagując antyrosyjski liberalizm i zachodnią ideę państwa prawa”). 

Może niemodni, ale wciąż obecni. 

Iwan IV Groźny uczył obecnego prezydenta zasad prowadzenia wojny z oligarchami (polecam antyutopię Władimira Sorokina Dzień oprycznika) i karnawalizacji w polityce – Dmitrij Miedwiediew jako głowa państwa (2008-2012) odegrał taką samą rolę jak Symeon Bekbułatowicz (wcześniej, jeszcze jako Sain-Bułat Bekbułatowicz, był chanem), który carem został w 1575 roku i był nim przez jedenaście miesięcy. W tym czasie Iwan (który oficjalnie zrzekł się tronu) nazywał siebie „chołopem [poddanym, niewolnikiem] Iwaszką” i, czytamy w kronice, prowadził życie zwyczajne, „jak inni bojarzy” (cyt. za Rusłanem Skrynnikowem), zdawał codzienne relacje na Kremlu carowi Symeonowi, a ten, bo mądrym władcą był, „pokornie wysłuchiwał jego zaleceń”. Dzięki temu, gdy maskarada dobiegła końca, zachował życie (ale nie został premierem).

Natomiast Piotr I Wielki - miał swoje pięć minut przy okazji hucznych obchodów 300-lecia Sankt-Petersburga - nauczył prezydenta sztuki rozstań (czyli internetowo rzecz ujmując: „Jak zakończyć związek, gdy uczucie wygasło?”) i pomógł zrozumieć, że władca, jak każdy zwykły śmiertelnik, ma prawo do formalnego powrotu na singlową drogę życia. Rozwód panującego (tylko tak mogę „odpowiednie dać rzeczy słowo!”) w roku 2013 był pierwszym takim wydarzeniem w dziejach Rosji po 215 latach, gdy Piotr Aleksiejewicz odesłał swoją ukochaną jeszcze wczoraj małżonkę Eudoksję do klasztoru. (Nawiasem mówiąc, w 2010 roku zaczęto głośno mówić o skorzystaniu z tego sprawdzonego scenariusza). 

Jednak początek wieku upływał przede wszystkim pod znakiem prób wykreowania nowych mitów historycznych, propagujących i popularyzujących pracę u podstaw w wydaniu rosyjskim oraz afirmujących bardzo konserwatywny system wartości – Aleksandra III (1845-1894, panował w latach 1881-1894) i Piotra Stołypina (1862-1911, premier i minister spraw wewnętrznych w latach 1906-1911). Car w opinii kremlowskich i okołokremlowskich apologetów (np. Nikity Michałkowa w Cyruliku syberyjskim, 1998) ustabilizował politycznie i gospodarczo kraj po nieprzemyślanych reformach swego ojca, Aleksandra II, który zginął w zamachu samobójczym Ignacego Hryniewieckiego. A do tego wszystkiego był wiernym mężem i kochającym ojcem. Jedno nie ulega wątpliwości, Aleksander III – nacjonalista, obskurant, antysemita, twórca Ochrany (tajnej policji politycznej) - wraz ze swoimi mentorami Konstantinem Pobiedonoscewem i Konstantinem Leontiewem zamroził kraj. Po okresie reformacji zatriumfowała kontrreformacja, której znakiem firmowym stała się wspomniana wcześniej  dewiza: prawosławie, samodzierżawie i ludowość. Boom ekonomiczny rzeczywiście nastąpił (wzrost gospodarczy o 9%), ale już po jego śmierci. O jej powodach pisał w swoim czasie znany semiotyk ze szkoły tartuskiej Boris Jegorow: „Zbytnio nadużywał alkoholu (też rekord wśród carów rosyjskich!), pod koniec życia nękały go liczne choroby: puchlina wodna, zapalenie nerek (zdaje się, że to ostatnie było przyczyną zgonu). Carowa używała wszelkich środków, żeby powstrzymać go od picia alkoholu, ale on, mając dostęp do wódki dzięki wiernym sługom, nauczył się chować butelki, był też współtwórcą pomysłu płaskich karafek, które można było chować w kieszeniach i za cholewami butów”.

Tak się złożyło, że w wieku 49 lat zmarł również Stołypin (w wyniku ran odniesionych w zamachu, mojra Atropos objawiła się w Kijowie pod postacią tajnego współpracownika Ochrany – to się nazywa ironia losu - Dmitrija Bogrowa), polityk wielbiony nie tylko przez Aleksandra Sołżenicyna i Nikitę Michałkowa. Był podobno wspaniałym oratorem (do historii przeszły jego wystąpienia w Dumie wymierzone w radykalnie nastrojonych przeciwników monarchii: „Nie zastraszycie!”, „Wam potrzebne są wielkie wstrząsy, nam – wielka Rosja”), na pewno – bezwzględnym i okrutnym policjantem (ale też Rosja w latach 1905-1907 nie była krainą łagodności) oraz autorem fundamentalnych reform zastrzelonych, niestety, w teatrze kijowskim. Wiele racji miał autor Archipelagu Gułag wielokrotnie powtarzając, że gdyby wszystkie zamierzenia Piotra Stołypina zostały zrealizowane (zwłaszcza te dotyczące spraw agrarnych, zagospodarowania Syberii – w odpowiedzi na amerykańskie „Go West!” – „Go East! Go Nord!”) to bolszewicy nigdy nie doszliby do władzy. 

Wybór tych właśnie dwóch postaci – Aleksandra III i Stołypina - z nie tak znów odległej historii Rosji był oczywisty i zawierał bardzo czytelne przesłanie: Putin, jak jego wielcy poprzednicy, musi posprzątać Rosję (po Gorbaczowie i Jelcynie), wyciszyć złe emocje i przywrócić ludziom wiarę w wielkość imperium (Odstąpię jego copywriterom slogan: „Putinizm – to władza autorytarna plus paszporty zagraniczne”). Zaczęto nawet mówić – trywializując przy tym ideę sprzed stu lat - o nowej kolonizacji Syberii i do dziś straszy się moskwian planami przeniesienia stolicy do jednego z miast na Dalekim Wschodzie (np. Magadanu). Jednak wraz z rosnącymi cenami ropy i gazu malał entuzjazm prezydenta i jego otoczenia do żmudnej i niewdzięcznej pracy organicznej. 

Odświeżono więc ad hoc zawsze dobrze widziany i pożądany w Rosji mit dobrego cara, archetyp „mądrego ojca” (Hans Günther) – powielający ten stalinowski z końca lat dwudziestych. Z potrzeby chwili Władimir Władimirowicz wcielał się coraz częściej w postać na poły baśniowego kalifa Haruna ar-Raszida, znanego chociażby z Księgi tysiąca i jednej nocyale bywał też dobrą wróżką i złotą rybką spełniającą każde marzenie. W 2009 roku w Tuwie (południowosyberyjska republika autonomiczna granicząca z Mongolią) premier wręczył zegarek „malutkiemu synowi pastucha” i do tego dorzucił jeszcze scyzoryk. Kilka tygodni później w Tule (WWP przebywał tam z gospodarską wizytą w jakiejś fabryce) podszedł do niego Wiktor Zagajewski (to ważne: jest imię i jest nazwisko, sprawdzajcie cyniczni prześmiewcy) i poprosił o coś na pamiątkę - gość bez chwili zastanowienia, w odruchu serca, wręczył „wstrząśniętemu” ślusarzowi swego czarnego „Blancpaina” (a jednak media w Rosji są wolne: jedne podały wartość w funtach – 5500, inne w dolarach - 7000). Po powrocie do domu robotnik przekazał prezent synowi. „Dostałem zegarek – powiedział Dmitrij – ale ani ja, ani mój ojciec nie zamierzamy go nosić. Teraz jest relikwią rodzinną”. Rok później (sierpień 2010) Putin znalazł się na budowie Niżnie-Buriejskiej Elektrowni Wodnej (rosyjski Daleki Wschód, Amurskaja obłast’) i wrzucił – zgodnie ze zwyczajami energetyków - „na szczęście” (żeby zapora dobrze się miała) do świeżo wlewanego betonu zegarek. „Blancpain” ma się rozumieć. Czarny ma się rozumieć. Za 5500 funtów ma się rozumieć. Za 7000 dolarów ma się rozumieć też. Tak sobie myślę, że ma on je chyba pochowane w tej walizeczce z czerwonym przyciskiem.

Przy okazji dygresja (pierwsza) na plotkarskim marginesie. Miłość prezydenta / premiera / prezydenta do kosztownych zegarków jest powszechnie znana: w 2007 roku dziennikarze „GQ” wypatrzyli na jego ręce złoty zegarek „Patek Philippe” wart 51 000 funtów (aż strach pomyśleć, ile to dolarów) – w deklaracji majątkowej nie było o nim mowy i jeśli nie był tanią podróbką (wiem, bluźnię!), to jego wartość przewyższała ówczesny roczny dochód głowy państwa Federacji Rosyjskiej. W swoich uczuciach do metalowych przedmiotów służących do odmierzania upływającego bezpowrotnie czasu WWP nie jest odosobniony (np. dzielnie mu sekunduje patriarcha Moskiewski i całej Rusi Cyryl I, a fatalnie starzejący się aktor rosyjsko-czeczeński Żerar Depardje – dawniej znany jako Gerard Depardieu – został twarzą / ręką szwajcarskiej firmy „Cvstos”, która przygotowała ekskluzywną serię: Gerard Depardieu Edition „Proud to be Russian”). Ta zegarkowa pasja z jednego (mniejsza o to jakiego) powodu jest mi najzupełniej obca, ale wyposażony w empatię i wyobraźnię staram się ją zrozumieć. Bez wątpienia drogi chronometr może być symbolem prestiżu, snobistycznym gadgetem, lokatą kapitału, ale coś mi mówi, iż dla tych panów jest przede wszystkim fetyszem. I tego właśnie nie rozumiem. I tej symboliki, i tego kultu – niestety - nie ogarniam. 

Najważniejsze, że szary obywatel rozumie, ogarnia, docenia i szczerze współczuje Amerykanom, których prezydent przynosi wstyd krajowi obnosząc się z zegarkiem marki „Jorg Gray” (model „JG6500” za  320 dolarów, czyli jakieś pensy w przeliczeniu na funty) i to otrzymanym w prezencie od agentów Secret Service (nosi też inne – droższe, co starannie odnotowuje pewien pasjonat na stronie: http://www.onthedash.com/docs/obama/). O tym wszystkim – ale też o przeciekającym dachu, o marnej i niepłaconej na czas pensji, o kłopotach matki samotnie wychowującej gromadkę dzieci, o mężu nadużywającym - można osobiście opowiedzieć charyzmatycznemu Ukochanemu Przywódcy w czasie dorocznych kilkugodzinnych spotkań z narodem (radiowe i telewizyjne transmisje live). A on – i jestem tu daleki od ironii - pochyla się z troską nad każdym: dach naprawi, pensję podniesie, dyrektora zwolni, nieuczciwego urzędnika napiętnuje, znajdzie większe mieszkanie dla zrozpaczonej matki, alkoholika wytarmosi za uszy. W tym skorodowanym przez lata komunizmu i postkomunizmu społeczeństwie zamieszkującym chore państwo, takie terapeutyczne seanse dobroci i miłości umacniają wiarę w dobrego cara (bo to przecież bojarzy, oligarchowie, bezduszni biurokraci są źli). To między innymi dlatego w ostatnich wyborach prezydenckich (2012) Władimirowi Władimirowiczowi zaufało ponad 45 milionów obywateli Federacji Rosyjskiej.

            To wtedy – przy urnach w 2012 roku - doszło do narodzin nowego projektu politycznego: Putin-2. Z neoradziecką / neosowiecką narracją, z odkurzoną retoryką, z wypisanymi na sztandarach hasłami państwa policyjnego, z wszechobecną ideologią, która zawłaszczyła dyskurs publiczny i z jeszcze wprost niewyartykułowanymi, ale delikatnie zaznaczającymi swoją obecność hasłami rekonkwisty. Zapanowała pogoda dla twardogłowych. Odszedł wprawdzie jeszcze za czasów późnego Miedwiediewa Aleksiej Czadajew (ur. 1978) – ceniony na Kremlu pisarz-widmo, autor książki Putin. Jego ideologia (2006), twórca programu rządowego Strategia 2020 (2011), w latach 2010-2011 kierował wydziałem politycznym „Jedinej Rossiji”, w 2012 roku wystąpił z partii na znak protestu przeciwko zbyt miękkiej polityce zagranicznej (np. uważał, że Rosja powinna była bronić Kadafiego) – ale coraz donośniej rozlegał się głos zwolenników ancien régime’u. O ich guru, pisarzu i publicyście z licencją na zabijanie Aleksandrze Prochanowie (ur. 1938), świat się dowiedział w 1990 roku, kiedy zaczął wydawać „Dien’” – „organ nacjonalbolszewizmu” (określenie Andrzeja de Lazariego) i został jednym z sygnatariuszy Listu 74 (1990), w którym możemy przeczytać: „Rusofobia w środkach masowego przekazu ZSRR dzisiaj dogoniła i wyprzedziła zagraniczną, zaoceaniczną antyrosyjską propagandę. […]. Rosjanin bardzo często jest nazywany ‘wielkomocarstwowym szowinistą’ zagrażającym innym krajom i narodom. W tym celu kłamliwie, szyderczo opisywana jest historia Rosji, tak, że obrona Ojczyzny, święty heroizm rosyjskiego uczucia patriotycznego są traktowane jako ‘genetyczna’ agresywność, wrodzony militaryzm. […]. ‘Postępowa’ prasa, w tej liczbie i organy KC KPZR, rozpowszechnia bluźniercze pojęcie: ‘rosyjski faszyzm’”. Te działania propagandowe miały na celu, zdaniem autorów odezwy, „wzbudzić w samych Rosjanach poczucie winy, nasilić ich poczucie narodowego upokorzenia, zniszczyć do końca ich świadomość narodową, poddać w wątpliwość rosyjskie uczucie patriotyzmu w każdym jego przejawie”. Trzy lata później, po tragicznych wydarzeniach październikowych (nazywanych w zależności od wyznawanej opcji politycznej: „puczem październikowym”, „powstaniem październikowym”, „przewrotem Jelcynowskim”, „rozstrzelaniem Białego Domu”), gazeta redagowana przez Prochanowa (wzywała wówczas do „obalenia antynarodowego reżimu Jelcyna”) została zakazana, ale po miesiącu pojawiła się – wciąż nacjonalistyczna i antysemicka - pod nowym tytułem: „Zawtra. Gazieta Gosudarstwa Rossijskogo”. W 1997 roku ten piewca czasów niesłusznie minionych znalazł się w gronie założycieli Agencji Informacji Patriotycznej i nadal cierpiał za miliony. „Teraz Rosjanie nie mają już państwa, - tak jego ówczesne poglądy referował de Lazari - okupowani są przez ‘obcych’ i obcą, znieważającą ideę i wolę, wyrzucani są z historii. Rosjan […] planowo i bezkarnie zabija się. To Ameryka rękami swoich ‘najmitów’ mści się Rosji za jej niedawną wielkość. Zdaniem Prochanowa, nadszedł już najwyższy czas, aby połączyć ideę ‘czerwoną’ z ‘białą’ w ideologii narodowego pojednania i zbawienia, w sprzeciwie wobec ‘okupanta’. Prawda społeczna i piękno narodowe połączą patriotów, którzy przywrócą Rosjanom imperium”. Na szczęście na początku stulecia powiało optymizmem (objawienie się Putina-1 narodowi) i w roku 2006 najwyższy kapłan homosowietyzmu sformułował ku pokrzepieniu rosyjskich serc mistycyzującą doktrynę Piątego Imperium (taki też tytuł, Piąte Imperium, nosi wydana kilka czy kilkanaście miesięcy później jego powieść): Pierwszym - była Ruś Kijowska, Drugim – Rosja Rurykowiczów, Trzecim – Rosja Romanowów, Czwartym – ZSRR, a Piąte zostanie stworzone przez obecnego prezydenta. W zamyśle jej twórcy była to koncepcja historiozoficzna na miarę tej głoszonej pięć stuleci wcześniej przez ihumena Filoteusza (Moskwa – trzecim Rzymem) i jej przesłanie można by sprowadzić do znanego skądinąd hasła „Rosjo, ocknij się!”. Ale znany ironista-los zadrwił sobie z imperialnej sieroty i sprawił, że w tym samym czasie, w 2006 roku, światło dzienne ujrzał nowy tekst Wiktora Pielewina (nota bene to w jego Generation „P”pojawił się slogan: „Rossija, prosnis’!”). Błyskotliwy i postmodernistyczny. Czy może raczej: błyskotliwy, bo postmodernistyczny. Opowiadał o ludziach, wampirach, Chaldejczykach i o nowym, Piątym Imperium. A tak w zasadzie, to o współczesnej Rosji rządzonej przez wampiry. Była to powieść Empire V

Wybór był oczywisty: synowie czytali – Pielewina („Nowe pokolenie wybrało…”), ojcowie – Prochanowa i dlatego on, człowiek z ludzką twarzą, został mentorem na godziny Putina-2. Aleksandr Andriejewicz składa się przecież z samych zalet. Nie dość, że jest „imperialnym nacjonalistą rosyjskim” (tak siebie określa), kocha Czwarte i Piąte, współczuje „rozsypującej się Europie”, to jeszcze w wolnych chwilach jest zafascynowany prymitywizmem w sztuce (to dużo wyjaśnia) i kolekcjonuje motyle.No cóż! Jaka Rosja, taki Nabokov. 

A ta dzisiejsza coraz wyraźniej odwołuje się do tradycyjnych wartości tworzących „narodowy światopogląd” (B. Jegorow) - dierżawnosti (mocarstwowości), samodierżawija (samowładztwa), smirienija (cichości serca). Jak wiadomo, „w rosyjskiej świadomości nie wykształciła się do tej pory idea prawa niezależnego (tak od władzy państwowej, cerkiewnej, jak i np. od tzw. ‘interesów klasowych’, czy ‘interesów narodu’). Nie wykształcił się również fenomen obywatela, przyniesiony Zachodowi przez rewolucje burżuazyjne – obywatela równego innym wobec prawa […]. W świadomości rosyjskiej wciąż przewagę nad jednostką-obywatelem zyskuje podmiot kolektywny […]. Nacjonalizm rosyjski, tak zresztą jak i każdy inny, wciąż na dalszy plan spycha prawa jednostki-obywatela, a uwypukla prawa narodu kolektywu” (A. de Lazari). Towarzyszy temu proces sakralizacji władzy i dlatego prezydent jest dziś Najwyższym Kapłanem i Najwyższym Sędzią, który - kierując się duchem prawa, a nie literą (jak zwykli mawiać czekiści: „Dajcie mi człowieka, a paragraf się znajdzie” / „Był by czełowiek, a dieło najdiotsia”) - „za dobre wynagradza, a za złe karze”: Michaiła Chodorkowskiego zgubiła pycha, nie ukrywał swoich ambicji politycznych i stał się potencjalnym zagrożeniem dla WWP  (oficjalny powód uwięzienia: nieprawidłowości finansowe, unikanie płacenia podatków); Nadieżda Tołokonnikowa i Maria Alochina, członkinie grupy punkrockowej „Pussy Riot” (wzorującej się na „Bikini Kill”), trafiły do kolonii reedukacyjnej (IK, isprawitielnaja kołonija) z powodu blasfemii, ich czterdziestojednosekundowy performance - nazwały go punk modlitwą („Bogurodzico, Putina przegoń!”, „Czarna sutanna, złote pagony”, „Szef KGB ich najważniejszy święty / Protestujących konwojuje do aresztu”, „Patriarcha Gundiaj wierzy w Putina / Lepiej byś w Boga wierzył, swołocz”) - w niemal pustym soborze Chrystusa Zbawiciela złamał tabu nietykalności sojuszu tronu i ołtarza (oficjalny powód uwięzienia: „chuligaństwo motywowane nienawiścią religijną”). O dalszych losach skazanych też decydował bardzo osobisty imperatyw moralny prezydenta-demiurga. Mógł ułaskawić byłego współwłaściciela „Jukosu”, ale mógł też – bo okres kary zbliżał się ku końcowi – spowodować pojawienie się nowych zarzutów i doprowadzić do kolejnego wyroku skazującego. Mógł ogłosić amnestię, ale mógł jej nie ogłaszać. Mógł się zgodzić na wcześniejsze zwolnienie aktywistek ruchu feministycznego „Riot Grrrl”, ale mógł je wysłać do obozów o zaostrzonym rygorze. 

Natomiast na przychylność WWP zawsze mogą liczyć ludzie znani z cichości serca. Na przykład obecny minister obrony i jednocześnie przewodniczący Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego. 

Przy okazji dygresja (druga) na plotkarskim marginesie. Siergiej Kużugetowicz Szojgu (ur. 1955) ukończył politechnikę w Krasnojarsku (1977) jako inżynier budownictwa i przy okazji lejtnant (porucznik) rezerwy. Ze smutkiem muszę pominąć kilkanaście lat jego wytężonej pracy dla starej / nowej ojczyzny i wraz z bohaterem tej opowieści przenieść się do lat dziewięćdziesiątych, lat napoleońskich blitzkarier: w 1991 roku został on przewodniczącym Komitetu Państwowego RSFRR do spraw Sytuacji Nadzwyczajnych (trzy lata później tę instytucję przekształcono w ministerstwo), a to wiązało się oczywiście z przyszywaniem wciąż nowych generalskich gwiazdek na naramiennikach przedwczorajszego porucznika: generał-major (1993), generał-lejtnant (1995), generał-pułkownik (1998), generał armii (2003, w 2013 r. cztery gwiazdki zamieniono na jedną dużą, wiadomo: superstar). Po drodze został jeszcze Bohaterem Federacji Rosyjskiej (1999). Z oficjalnego oświadczenia majątkowego Szojgu wynika, że w 2011 roku jego dochody (jeszcze jako ministra do spraw…) wyniosły niecałe 5 milionów rubli (około pół miliona złotych; nawiasem mówiąc, dochody głównego bohatera mojej opowieści wyniosły w 2013 roku 3 672 208 rubli), dochody jego małżonki – ponad 78 milionów. Pani Irina jest prezesem kompanii „Ekspo-EM” zajmującej się „turystyką biznesową”. Najważniejszym klientem tej firmy było Ministerstwo do Spraw… kierowane przez pana Siergieja. Ich starsza córka, Julia, jest dyrektorem (dyrektorką) Centrum Nadzwyczajnej Pomocy Psychologicznej w Ministerstwie do Spraw… Młodsza córka podobno jeszcze studiuje, ale o pracę nie musi się martwić. Zakładam, że zrobi karierę już w Ministerstwie Obrony. Można by jeszcze długo ciągnąć opowieść o tej niezwykle utalentowanej i pracowitej rodzinie – o siostrach pana ministra, o jego zięciu. Tylko złośliwi malkontenci (ale na szczęście ich w Rosji już prawie nie ma) powiedzieliby coś o nepotyzmie. Którego zresztą – gołym okiem to widać - tu brak. Jest tylko cichość serca. 

I patriotyzm. A raczej rytualny patriotyzm urzędowy (kazionnyj), którego dość udaną definicję zaproponował jakiś internauta rosyjski: „Patriotyzm urzędowy różni się od prawdziwego, jak podróbka od oryginału. Patriotyzm urzędowy wyrasta ze ślepego uwielbienia przełożonych, a prawdziwy – z wierności swojej kulturze, narodowi. Patriotyzm urzędowy ogranicza się do czysto zewnętrznej atrybutyki, prawdziwy odwołuje się do głębi ducha ludzkiego. Patriotyzm urzędowy - to patriotyzm podległy, a prawdziwy - wolny i szczery. Patriotyzm urzędowy jest pompatyczny i kocha Ojczyznę za zwycięstwa, prawdziwy – jaka by nie była. Patriotyzm urzędowy jest pozbawiony krytycyzmu, a prawdziwemu krytyka nie jest obca, ale w tej krytyce nie zapomina o swojej miłości do Ojczyzny” (http://kuraev.ru/smf/index.php?topic=151991.10;imode).

Dziś już nikt nie pamięta cytowanej przeze mnie deklaracji WWP z 1999 roku i słów, które tam padły: „Jestem przeciwny odradzaniu się…”, „W demokratycznej Rosji…”. Nikt nie pamięta, ponieważ taki artykuł nigdy się nie ukazał. A jeśli nawet był, to zawierający oczywiście obietnicę wskrzeszenia ideologii państwowej i niczym nieskrępowanej jednomyślności w autorytarnej Rosji. Amnezja jest cnotą obywatelską w totalitaryzmie, a tym, którzy jej nie posiedli z pomocą spieszy Wielki Brat: „Z dnia na dzień i niemal z minuty na minutę uaktualniano przeszłość. Tak preparowana dokumentacja potwierdzała słuszność każdej partyjnej prognozy, pilnowano, by nie ostało się, choć jedno zdanie sprzeczne z potrzebą chwili. Całą historię przemieniono w palimpsest, zeskrobywany i zapisywany tak często, jak to uważano za konieczne. Gdy już raz dokonano zmian, nie sposób było udowodnić, że nastąpiła najmniejsza falsyfikacja” (G. Orwell, Rok 1984, tłum. T. Mirkowicz). Jest więc jedna prawda, jeden putinizm, „Jedna Rosja” i będzie jeden podręcznik do nauczania historii w szkołach średnich. Znany historyk amerykański Hayden White napisał kiedyś, że „każdy przedmiot badań historycznych może wytrzymać wiele tak samo prawdopodobnych opisów lub narracji”. Jak się okazuje, nie miał racji.

Dawno, dawno temu – w 2003 roku - Putin-1 podczas spotkania z nauczycielami oświadczył: „Powinniśmy […] wspierać poczucie dumy z naszej historii, z naszego kraju”. Rok później świat usłyszał o wzorcowym konspekcie Anżeły Karambułowej (http://festival.1september.ru/articles/210676/, w 2007 r.  zwyciężyła w konkursie „Najlepsi nauczyciele Rosji”) dla czwartoklasistów: „Kto stoi na czele państwa rosyjskiego? Uczniowie mają popatrzeć na portrety przywódców państwa i pomyśleć o tym, jak przyczynili się oni do jego rozwoju (Iwan IV, Piotr I, Putin W.W.). Uczniowie odpowiadają (Iwan IV był pierwszym carem rosyjskim, Piotr I był pierwszym imperatorem Rosji, Putin W.W. jest obecnym prezydentem Rosji)”. Minęło dziesięć lat i 19 lutego 2013 roku prezydent (wciąż ten sam, ale nie taki sam) polecił Ministerstwu Oświaty (we współpracy z Rosyjską Akademią Nauk, Rosyjskim Towarzystwem Historycznym i Rosyjskim Towarzystwem Wojskowo-Historycznym) przygotowanie nowego podręcznika historii dla szkół średnich. Głowa państwa podzielił się przy tej okazji swoimi trzema refleksjami: „Podręczniki dla szkół powinny być napisane dobrą ruszczyzną oraz pozbawione wewnętrznych sprzeczności i niejednoznacznych interpretacji”, „W poprzednim systemie [nauczania historii] trafiały się takie rzeczy, który można nazwać pluciem w twarz”. Na czele grupy roboczej stanął sam przewodniczący Towarzystwa Historycznego Siergiej Naryszkin (urodził się w 1954 r. w Leningradzie, znany od lat polityk, obecnie przewodniczący Dumy Państwowej). Niemal jednocześnie w Akademii Sztabu Generalnego podjęto prace nad stworzeniem podręcznika historii armii rosyjskiej. 

Tak zaczęła się kolejna wojna – wojna pamięci. Stoczono w niej – jak relacjonowały jedynie słuszne media – kilka „bitew o historię”: z „kolegami z Wspólnoty Niepodległych Państw” (np. kontrowersje wzbudził wiek dziewiętnasty, czas „formowania wielonarodowego państwa i przyłączenia do Rosji Azji Środkowej i Kaukazu. W niektórych krajach mówi się o okresie kolonialnym. Rosja nie zgadza się z taką oceną i radzi nie zapominać o pozytywnych efektach ekonomicznych tej inkorporacji”) i ze zdrajcami we własnych szeregach (np. na nieeleganckie komentarze pozwolił sobie profesor Boris Ilizarow z Instytutu Historii RAN: „To próba powrotu do jednomyślności. Stalin też zaczynał od szkolnego podręcznika”, „Naród jest wychowany na krwi przelanej w latach 20. i 30. Pamięć o nich jest wciąż żywa. Strach powraca błyskawicznie. Jeśli zechcą, zmuszą do uczenia się z jednego podręcznika, do myślenia tak, a nie inaczej. Powtarzać gotowe formuły znów zaczną wszyscy, z wyjątkiem zdesperowanej mniejszości, której głos nie ma większego znaczenia”). Na szczęście, to były głosy tej właśnie „zdesperowanej mniejszości”. Na szczęście w tej ogólnonarodowej dyskusji zawsze można było liczyć na niezawodnych „weteranów”. 

Przy okazji dygresja (trzecia) na stylistycznym marginesie, w której się tłumaczę z cudzysłowu. W 1956 roku utworzono z inicjatywy marszałka Żukowa Radziecki Komitet Weteranów Wojny, a pod koniec lat siedemdziesiątych „[…] zinstytucjonalizowana została kategoria ‘uczestnika Wielkiej Wojny Ojczyźnianej’. Postanowienie to nie było rezultatem nacisku weteranów na państwo, lecz inicjatywą odgórną, ukierunkowaną na stworzenie bazy społecznej coraz mniej pewnego swej siły reżimu komunistycznego. Od tego momentu – jak piszą Andrij i Tetiana Portnowowie (tłum. J. Marciniak) - osoby uprawnione do nazywania siebie weteranami, zmieniły się w dobrze zorganizowaną wspólnotę o określonym statusie — jedną z niezaprzeczalnych ostoi sowieckiego systemu politycznego”. Dzisiaj Ogólnorosyjska Organizacja Społeczna Weteranów Wojny i Służby Wojskowej utworzona w 1992 roku liczy ponad 3 miliony członków: kombatantów z okresu II wojny światowej, „weteranów służby wojskowej” (ta kategoria obejmuje ludzi, którzy mają za sobą co najmniej dwudziestoletni pobyt w armii lub zostali inwalidami w okresie odbywania służby wojskowej), „weteranów Ministerstwa Spraw Wewnętrznych”, „weteranów Federalnej Służby Bezpieczeństwa” (a więc też „weteranów” z NKWD czy KGB), „weteranów Służby Wywiadu Zagranicznego”, „weteranów Ministerstwa do spraw Sytuacji Nadzwyczajnych”, „żołnierzy-internacjonalistów” (czyli wszystkich tych, których – często nieoficjalnie, w ubraniach cywilnych lub w mundurach bez naszywek, jak słynne ostatnio „siły samoobrony Krymu” – wysyłano wspomagać reżimy proradzieckie m. in. w Korei, Algierii, Egipcie, Wietnamie, Angoli, Mozambiku, Etiopii, Afganistanie, Laosie). Tak więc we współczesnej Rosji veteranus nie musi być vetus, ani też old experienced soldier czy bývalý účastník války.Weteran to stan umysłu. 

To oczywiste, że spotkanie putinowskich historyków z tymi ludźmi przebiegało w atmosferze wzajemnego zrozumienia. „Spory wywołała, na przykład, ocena rewolucji 1917 roku – relacjonował Aleksandr Czubarian (dyrektor Instytutu Historii Powszechnej, współprzewodniczący Rosyjskiego Towarzystwa Historycznego). - Były różne propozycje. W pierwszym wariancie było napisane: ‘Przewrót październikowy’. Gdy omawialiśmy ten moment z weteranami [Najmłodsi uczestnicy przewrotu mieliby dziś po 115-120 lat – T.K.], to oni, oczywiście, się oburzyli. Dlatego wprowadziliśmy termin ‘Wielka Rewolucja 1917 roku’, która obejmuje i lutowe, i październikowe wydarzenia”. Podobna zgodność poglądów panowała również przy omawianiu innych kwestii, zwłaszcza wydarzenia, bez którego nie można sobie dzisiaj wyobrazić Wielkiej Radzieckiej / Rosyjskiej Narracji Historycznej i nie mam powodów, żeby nie wierzyć Michaiłowi Miagkowowi, dyrektorowi naukowemu Rosyjskiego Towarzystwa Wojskowo-Historycznego: „Doszliśmy do wniosku, że Wielka Wojna Ojczyźniana wciąż pozostaje w centrum uwagi naszego społeczeństwa. Nie pozostawia obojętnymi ani nas, ani uczniów, ani ich rodziców. W opisie wojny powinien dominować patos zwycięstwa, pozytywne nastawienie”. Dyrektor miał rację – tak myśli cała Rosja, myślący inaczej są najczęściej stygmatyzowani i skazani na anonimowe życie w runecie (właśnie tam znalezione: „Jesteśmy dumni z przeszłości, bo nie mamy przyszłości”). Bo to jest tak, że „na każdą rzecz można patrzeć z dwóch stron. Jest prawda czasów, o których mówimy, i prawda ekranu […]” (kwestia Reżysera z Misia Stanisława Barei). Putin, podobnie jak jego poprzednicy (Stalin, Breżniew) i miliony jego rodaków, postawił na tę drugą.

W opinii Wiktora Martianowa to intelektualny ślepy zaułek: „W czasach ZSRR wspólnota narodu radzieckiego została zbudowana wokół dwóch kluczowych wydarzeń, które przesądziły o losach nacji rosyjskiej: Wielkiej Rewolucji Październikowej i Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Teraz Rewolucja Październikowa straciła status jednego z najważniejszych symboli jednoczących naród. Ale odrzucając coś, trzeba zaproponować coś w zamian. Tak się nie stało. Okazało się, że historia z okresu przedradzieckiego nie zawiera zdarzeń, które mogłyby wypełnić symboliczną próżnię po odrzuceniu Rewolucji jako oficjalnego święta. W rezultacie nowej postradzieckiej elicie rosyjskiej nie pozostaje nic innego, jak sprowadzić symboliczne zjednoczenie narodu rosyjskiego do tylko jednego jedynego wydarzenia w bardzo bogatej historii Rosji - Wielkiej Wojny Ojczyźnianej (WWO). […]. Ostatnio, można bez trudu zauważyć, że WWO zaczyna odgrywać w historiografii współczesnej Rosji taką samą rolę, jak narodziny Chrystusa w chronologii chrześcijaństwa. […]. Wszystko, co tak lub inaczej jest związane z WWO zyskuje wymiar sakralny. Władza do niczego więcej nie może się odwołać w historii. Ale WWO nie rozwija się jako wydarzenie. Jego powielanie i trwająca przez okrągły rok eksploatacja jedynie zubaża to wydarzenie, zamienia je w symulakr”[3](http://lit.lib.ru/m/martxjanow_w_s/text_0170.shtml). Ale mimo wszystko WWO (nie żadna tam „druga wojna światowa”) wciąż jest obecna w rosyjskiej świadomości zbiorowej, w rosyjskiej pamięci zbiorowej i ma się dobrze. Pokolenie ojców żyje w cieniu tamtych czterech traumatycznych, niezabliźnionych lat, ale też w eschatologicznym przeczuciu nieuchronności kolejnego Armageddonu. Ostatnie dziesięciolecia są odczytywane jako dar od Losu, jako czas dziwnie przedłużającego się międzywojnia (to dlatego w sytuacjach biesiadnych, jak mantrę czy zaklęcie powtarza się toast: „Za pokój!”). Podobne nastroje Peter Sloterdijk - współczesny filozof i kulturoznawca niemiecki, autor Pogardy mas Krytyki cynicznego rozumu - określa mianem „kompleksu katastroficznego”. Dlatego z uczuciem ulgi, bo przecież najgorsza jest niepewność, znaczna część Rosjan odebrała wzrost napięcia w stosunkach rosyjsko-ukraińskich i w dalszej perspektywie rosyjsko-europejskich, rosyjsko-amerykańskich. Znów został uruchomiony dyżurny syndrom oblężonej twierdzy zgodnie z najlepszymi zasadami sztuki opisanymi w Podręczniku manipulacji Gregory’ego Hartley’a i  nastroje społeczne w dzisiejszej Rosji (jeszcze mogą je diagnozować wolni dziennikarze, np. Aleksiej Tarasow, http://www.novayagazeta.ru/society/62714.htmlprzypominają te w Niemczech na progu I wojny światowej: „Podstawowym symptomem psychopolitycznym jest tu zgęstnienie społecznej atmosfery, która wypełnia się schizoidalnymi napięciami i rozterkami, stając się w końcu nie do zniesienia. W takim klimacie dojrzewa gotowość do katastrofy; nazywam ją, w nawiązaniu do Ericha Fromma, kompleksem katastroficznym; który powoduje kolektywne zakłócenie witalności, kierując energię życia ku sympatii z tym, co katastroficzne, apokaliptyczne i spektakularnie brutalne. 

Historyk świadom jest, że dzieje polityczne nie są areną ludzkiego szczęścia. Jeśli ktoś zapytałby, w którym momencie naszego stulecia wybiła najszczęśliwsza godzina narodów europejskich, to odpowiedź sprawiłaby mu kłopot. Znaki i dokumenty mówią wszak same za siebie. W pierwszym rzędzie jesteśmy bezradni wobec fenomenu sierpnia roku 1914: to, co przeżywały wówczas przystępujące do wojny narody europejskie historycy charakteryzują wstydliwie jako ‘wojenną psychozę’. Jeśli przyjrzeć się bliżej, to chodziło o nieopisaną burzę afektów, jaka ogarnęła masy, o erupcję wielkiej radości i narodowego wzruszenia, o przyjemność znajdowaną w lęku i odurzenie przeznaczeniem. Były to nieporównywalne z niczym momenty patosu i życiowego wzruszenia; slogan epoki brzmiał ekstatycznie: ‘W końcu nadszedł czas!’. Masy odczuwały być może także i strach, ale przede wszystkim  ogarniało je odczucie początku czegoś, po czym obiecywano sobie ‘życie’. Rozbrzmiewały hasła ‘odmłodzenia się’, ‘sprawdzenia się’, ‘kąpieli oczyszczającej’, ‘kuracji uwalniającej organizm od brudów’. Pierwszy rok prowadziła wojnę armia złożona z samych ochotników, nikogo nie trzeba było zmuszać do pójścia na front. Wilhelmiańską młodzież kusiła katastrofa. Kiedy nadeszła, ludzie zaakceptowali ją i zrozumieli, że na to właśnie czekali” (P. Sloterdijk, Krytyka cynicznego rozumu, tłum. J. Zychowicz, posługując się przekładem rosyjskim dokonałem pewnych zmian).

Tegoroczna marcowa ulica rosyjska zapewne niewiele się różniła od tamtej lipcowo-sierpniowej niemieckiej. Połączyła je, granicząca z histerią, gorączka sobotniej nocy. W trwającym już prawie dwieście lat sporze ideowym o teraźniejszość i przyszłość Rosji okcydentaliści znów przegrali ze słowianofilami. Pod hasłami obrony Świętej Rusi („Święta Ruś – Rosja, Ukraina, Białoruś” / „Swiataja Rus’ – Rossija, Ukraina, Biełorus’”) demonstrował Krasnojarsk, demonstrowała Syberia, demonstrowała Rosja. Oratorzy-patrioci nawoływali do walki z „faszystami”, „banderowcami i ich mocodawcami na Zachodzie”, nie zapomniano o „wewnętrznych zdrajcach”, przypominano Brześć, Stalingrad, Sewastopol i inne rosyjskie Termopile. Nie sądzę, by w świetle prawa obowiązującego w Federacji Rosyjskiej były to „legalne zgromadzenia”, ale ich uczestników nikt, oczywiście, nie niepokoił. W tym samym czasie (8 lutego 2014 r.) zatrzymywano w Moskwie na Placu Maneżowym demonstrujących w obronie telewizji „Dożd’”. Był to rodzaj happeningu politycznego. W policyjnych sukach znaleźli się wszyscy spacerujący tam z otwartymi parasolami. W tym samym czasie (24 lutego 2014 r.) ogłaszano wyrok w „sprawie bagiennej” (Bołotnoje dieło; przed dwoma laty - 6 maja, w przeddzień inauguracji trzeciej prezydentury Putina - na Placu Bagiennym / Bołotnaja płoszczad’ doszło do pokojowych protestów, które nazwano „Marszem milionów”, odpowiednie władze wyraziły wcześniej zgodę na demonstrację). Na ławie oskarżonych (którym zarzucono użycie przemocy wobec omonowców oraz policjantów) zasiadło osiem osób i nikt z obecnych nie miał wątpliwości, że po Majdanie nie może być mowy o uniewinnieniu czy symbolicznych karach (np. grzywnach). Czarny scenariusz rzecz jasna się sprawdził. W trakcie odczytywania sentencji policja zatrzymała w pobliżu sądu ponad 400 osób żądających uwolnienia oskarżonych. 

Proces ograniczania swobód obywatelskich rozpoczął się jeszcze za czasów Putina-1. To z jego inicjatywy zmieniono obowiązującą w latach 1991-2005 ordynację wyborczą. Zrezygnowano, na przykład, z bezpośrednich wyborów gubernatorów – teraz  prezydent Federacji Rosyjskiej przedstawiał kilku kandydatów i lokalna Duma wybierała tego właściwego. Wprawdzie w 2012 roku Miedwiediew wystąpił z inicjatywą powrotu do poprzednio obowiązujących zasad, ale już rok później nowy / stary prezydent wniósł poprawki dopuszczające możliwość (na wniosek miejscowych władz – oczywiście, oczywiście) dokonania wyboru gubernatora przez tamtejszy parlament. Ta opcja cieszy się uzasadnioną popularnością na Kaukazie, którego nieuświadomieni mieszkańcy wykazują zbyt wiele zrozumienia dla kandydatów reprezentujących partię zielonych. 

 Rosję Putina-2 ogarnęła już prawdziwa „epidemia bezprawnych zakazów i masowej hipokryzji” (Andriej Kolesnikow), taka political correctness à rebours. Świadczą o tym inicjatywy ustawodawcze, akty prawne i orzeczenia sądowe.W ostatnim czasie Ilia Ponomariow („opozycyjna” „Sprawiedliwa Rosja”) wniósł pod rozpatrzenie Dumy projekt ustawy, w której mówi się o karach za „propagandę rusofobii”. Pod tym pojęciem, jak tłumaczy parlamentarzysta, kryje się rozpowszechnianie „negatywnej informacji” przyczyniającej się do „kształtowania negatywnego nastawienia do Rosji albo do Rosjan, a także do języka rosyjskiego, kultury, państwowości”. Dotyczy to – przekonywał - wyłącznie wystąpień o charakterze publicznym, poglądy wyrażane prywatnie nadal nie będą ścigane przez prawo  (http://top.rbc.ru/politics/14/03/2014/911292.shtml). Naprawdę ludzki pan o stalinowskiej wyobraźni, którego zainspirowały najwidoczniej dwudziestowieczne antyutopie. Ciekawe, jak zostaną potraktowane portale społecznościowe, blogi, itd. Trójka innych parlamentarzystów (Aleksandr Sidiakin i Andriej Krasow z „Jednej Rosji” oraz Igor Zotow ze „Sprawiedliwej Rosji”) zaproponowała surowsze kary (do 5 lat pozbawienia wolności) dla organizatorów i uczestników nielegalnych protestów, demonstracji, pikiet, itp. W porównaniu z Ponomariowem to jacyś zgnili liberałowie.

Wprawdzie życie w kraju rządzonym autorytarnie może być – o czym przekonywał Wielki Inkwizytor – nieskomplikowane, ale wymaga lat tresury społecznej  i samodyscypliny. Więc na wszelki wypadek… 

Przy okazji dygresja (czwarta i ostatnia) na politycznie poprawnościowym marginesie, albo Podręczny katalog myśli, słów i czynów dozwolonych i zakazanych w Rosji Putina-2 (Poradnik dla aborygenów i voyagerów).

Comme il faut:

Kochać Prezydenta i publicznie swoje uczucia okazywać.

Pewna internautka („vox populi, vox Dei”), pani Tamara Stołbuszynska, wyrzuciła z siebie w uniesieniu mistycznym 18 marca 2014 roku, o godzinie 17.41: „Szanowny Prezydencie!!!!!!!!!!! Jest Pan najlepszy.. najmądrzejszy.. najbardziej dalekowzroczny… dziękuję Panu za Krym!!!!!!!!!!!!!!!! dziękuję, że Pan podniósł Rosję z kolan!!!!!!!!! Dziękuję, że Pan jest!!!!!!!!!!!!!! Niech Bóg doda Panu sił.. zdrowia i sukcesów!!!!!!!! Jesteśmy z Panem!!!!!!!! To nie są tylko słowa!!!!!!! Za takim jak Pan można skoczyć w ogień i w wodę!!!!!!”

Kochać Stalina i dawać namacalny wyraz tej miłości.

W maju ubiegłego roku w Jakucku odsłonięto z inicjatywy komunistów popiersie Iosifa Wissarionowicza. W uroczystości uczestniczyło około 100 osób. Miejscowa ludność jest stała w uczuciach – wcześniej pojawiły się trzy pomniki generalissimusa. 

Oficyna wydawnicza „Dostoinstwo” („Godność”) opublikowała w drukarni Ławry Troicko-Siergijewskiej kalendarz na rok 2014 upamiętniający 135 rocznicę urodzin Stalina. „Żeby zrobić przyjemność weteranom”. 

Jak doniosła „Nowaja gazieta” (tu pracowała zamordowana w 2006 roku Anna Politkowska), 12 lutego 2014 roku rozpoczął się w Groznym – z zachowaniem pełnej konspiracji – demontaż wzniesionego w 1992 roku pomnika upamiętniającego ofiary stalinowskiej deportacji Czeczenów i Inguszów (operacja „Soczewica”, 1944). W Związku Radzieckim, pomijając dwa kilkuletnie epizody (odwilżową „walkę z kultem jednostki” i czas głasnosti) – pamięć o „dobrym Stalinie” (że posłużę się tytułem powieści Wiktora Jerofiejewa) nie była niczym zmącona, w Rosji trwa w najlepsze – jak to określił Andriej Kolesnikow – aksamitna rehabilitacja Wielkiego Językoznawcy. I tylko od czasu do czasu ktoś naiwnie proponuje (np. Siemion Nowoprudski, gazeta.ru), aby stalinizm potraktować tak, jak hitleryzm w Niemczech. 

- Kochać Dzierżyńskiego i tęsknić za nim. 

Komisja do Spraw Sztuki Monumentalnej przy Mosgordumie (Moskiewskiej Dumie Miejskiej) 11 lutego 2014 roku rozpatrywała propozycję powrotu na Plac Łubianki pomnika naszego człowieka w Czeka, gdzie stał wcześniej w latach 1958-1991 („ideał sięgnął bruku” 22 sierpnia, po zdławieniu puczu Janajewa). Komisja wniosek rozpatrzyła i odrzuciła (po raz szósty). Argumentacja przerażająca – można by ją sprowadzić do konstatacji, że społeczeństwo jeszcze nie dojrzało do takiej decyzji (mimo, że na początku grudnia 2013 roku aż 45% Rosjan było za umieszczeniem Feliksa Edmundowicza na dawnym miejscu, 25% - przeciw, a 30% - niezdecydowanych). 

Nie comme il faut:

- Pytać o cenę życia ludzkiego. 

Każda próba dyskusji na temat, czy aż tylu obywateli Związku Radzieckiego musiało zginąć w czasie drugiej wojny światowej jest traktowana jako zamach na największą rosyjską świętość i potępiona („rehabilitacja nazizmu”). W polemice z odbrązowiaczami lukrowanej historii przywoływane są nawet słowa z piosenki Bułata Okudżawy (pojawiła się w filmie Dworzec Białoruski) mówiące o tym, że liczy się tylko zwycięstwo, bez względu na cenę, jaką przyjdzie za nie zapłacić („I znaczit, nam nużna odna pobieda, odna na wsiech – my za cenoj nie postoim”). Rosja obchodziła w tym roku siedemdziesiątą rocznicę zakończenia blokady Leningradu. Do niedawna życie codzienne (głód, kanibalizm, specjalne przydziały żywności dla nomenklatury partyjnej i szczęśliwych wybrańców) w oblężonym przez 900 dni mieście było tematem tabu. W tym roku niespacyfikowane (jak dotąd) przez Putina-2 media zaproponowały inne spojrzenie na tamte wydarzenia. Na kanale „Dożd'” („Deszcz”, http://tvrain.ru/) wyemitowano na żywo rozmowę ze znanym pisarzem Wiktorem Jerofiejewem. W trakcie wywiadu widzowie uczestniczyli w sondzie: „Czy należało poddać Leningrad, żeby uratować setki tysięcy istnień ludzkich?”. Zdanie Jerofiejewa, że tak - podzieliło 53% internautów. To pytanie - dla wielu Rosjan bluźniercze - wywołało gwałtowną reakcję Dumy. Kierownictwo „Deszczu” przeprosiło za ten „niefortunny” pomysł. Warto pamiętać, że według oficjalnych danych, w czasie blokady zmarło nieco ponad 600 000 mieszkańców Leningradu. Z najnowszych publikacji wynika, że ofiar było znacznie więcej - prawdopodobnie 1,5 miliona. A w mediach rosyjskich wkrótce zapanuje susza – „Deszcz” zniknął z oferty wielu operatorów telewizji kablowej, pozostał w internecie (dostępny jest, oczywiście, także w smart TV). 

- Myśleć, wątpić, mylić krok w marszu ku świetlanej imperialnej przyszłości. 

12 marca 2014 roku zdymisjonowano (bez podania przyczyn) Galinę Timczenko redaktorkę naczelną internetowej gazety „Lenta.ru”, która miesięcznie notuje około 12 milionów wejść (co daje jej 5 miejsce w Europie) i jest najczęściej cytowanym źródłem informacji w blogosferze rosyjskiej. Tę decyzję większość dziennikarzy zatrudnionych w „Lentie.ru” potraktowała jako przejaw cenzury i formę nacisku politycznego ze strony władz holdingu „Rambler-Afisza-SUP” i w akcie solidarności z Timczenko postanowiła odejść z redakcji. „W ostatnich kilku latach – piszą protestujący w obronie naczelnej – przestrzeń wolnego dziennikarstwa w Rosji dramatycznie się zmniejszyła. Jedne tytuły są bezpośrednio kierowane przez Kreml, drugie – przez kuratorów, trzecie – przez redaktorów, którzy boją się stracić pracę. Część mediów zamknięto, inne zostaną zamknięte w najbliższych miesiącach”. Pod tekstem znalazło się 69 podpisów. Pretekstem do pozbycia się Galiny Timczenko była jej odmowa zwolnienia niewygodnego dziennikarza i pewne informacje, które pojawiły się przy okazji wywiadu udzielonego „Lentie.ru” przez jednego z „nacjonalistów ukraińskich” (prawdopodobnie chodziło o link odsyłający czytelników do tekstów dotyczących lidera „Prawego Sektora” Dmitrija Jarosza). 

Profesor Andriej Zubow (Katedra Filozofii MGIMO – Moskiewskiego Państwowego Instytutu Stosunków Międzynarodowych) został w trybie natychmiastowym wyrzucony z pracy za krytykę polityki Rosji wobec Ukrainy. Władze MGIMO uznały jego wypowiedzi za „niewłaściwe i obraźliwe” oraz naruszające statut uczelni. Powołano się na paragraf 8, artykuł 81 Kodeksu Pracy Federacji Rosyjskiej – „popełnienie czynu amoralnego”. Kilka tygodni później (11 kwietnia 2014 r.) Zubow został przywrócony do pracy, ponieważ – jak się okazało – jest członkiem komisji wyborczej i w okresie pełnienia tej funkcji znajduje się pod ochroną. Może profesor-lekkoduch doceni teraz, że mieszka w państwie prawa i powróci na drogę cnoty patriotycznej. Aha, umowa z uczelnią wygasa 30 czerwca i nie zostanie przedłużona.

- Kicz nazywać kiczem.

6 lutego 2014 roku całą Rosję ogarnęło kolejna fala świętego oburzenia. Tym razem na tekst umieszczony dwa tygodnie wcześniej na stronie CNN: The world's ugliest monuments?  (http://edition.cnn.com/2014/01/24/travel/worlds-ugliest-monuments/). Wśród najbrzydszych monumentów imperialiści z CNN umieścili 36-metrowy pomnik obrońców Twierdzy Brzeskiej.

- Mówić, że król jest nagi. 

Wiktor Szenderowicz (ur. 1958, pisarz, dziennikarz, satyryk) miał nieostrożność stwierdzić na swoim blogu (10 lutego 2014 roku), zamieszczonym na stronie „Echa Moskwy”, że igrzyska w Soczi w czymś mu przypominają te z roku 1936 w Berlinie. „Bardzo mi się podoba ta dziewczynka na łyżwach [piętnastoletnia Julia Lipnicka – T.K.]. – napisał Szenderowicz – Bardzo! Ale gdybyście wiedzieli, jak podobał się berlińczykom latem 1936 roku kulomiot Hans Woellke [1911-1943, policjant, zginął z rąk partyzantów białoruskich w pobliżu wsi Chatyń - T.K.], pierwszy niemiecki mistrz w lekkiej atletyce, uśmiechnięty przystojny chłopak symbolizujący młodość nowych Niemiec! Coś nam jednak dziś przeszkadza cieszyć się z jego zwycięstwa. […]. Nie z winy Hansa, ma się rozumieć, ale tak się złożyło, że on się przyczynił. […]. I genialna dziewczynka, unosząc się nad lodem, podnosi ze sobą do góry rating Putina”. Parlamentarzyści z partii „Jedinaja Rossija” domagali się przeprosin, a lider tej frakcji w Dumie – Władimir Wasiliew – opinię satyryka uznał za „faszystowską”, „obrażającą wetranów” i wstapił na drogę sądową w „obronie honoru i godności” (Lipnickiej? Weteranów?) z żądaniem zadośćuczynienia za wyrządzoną szkodę moralną. Wyrok w kwestii winny – niewinny był łatwy do przewidzenia. Można było jedynie spekulować na temat wysokości kary. Prieobrażenski Sąd Rejonowy w Moskwie ukarał Szenderowicza grzywną w wysokości miliona rubli. Pieniądze trafią – jak oznajmił Wasiliew – do szkoły sportowej, której wychowanką jest wspomniana łyżwiarka. Figurowa zresztą. 

A przecież można było, panie Satyryku, pokochać igrzyska miłością pierwszą. Na koszulkach wielu kibiców w Soczi, takich młodych i niewinnych (jak z Dzierżyńskiego: „chłodny umysł, gorące serce i czyste ręce”) czytałem, a ze mną miliony: „Rosjo – tyś nasz kraj naj / Kochamy Cię jak raj” (chyba mnie trochę poniosło, w oryginale: „Rossija ty – nasza strana / My lubim i wierim w tiebia”). 

- Współpracować z rzeczonym ob. Szenderowiczem W. A.

„Echo Moskwy” zapłaciło za to (grzechów na sumieniu ma znacznie więcej) zmianą dyrektora generalnego. Nowa szefowa, Jekatierina Pawłowa, zrobi wszystko, by ostatnie niezależne  radio w Rosji przestało nim być. Jest to wprawdzie to stacja prywatna i państwo (a zatem i Putin-2, który kiedyś o sobie powiedział: „Państwo to ja”) nie ma / nie powinno mieć wpływu na jego politykę programową, ale znacząca część akcji „Echa” należy do holdingu „Gazprom-Media”, a tam z kolei wiele do powiedzenia ma Jurij Kowalczuk. Przyjaciel skądinąd Władimira Władimirowicza. To stary sprawdzony sposób na odbieranie głosu niezależnym mediom. Jakiś czas temu podobny los spotkał telewizję NTW. 

- Kochać blogera Aleksieja Nawalnego. 

Rzeczywiście jest to pomysł bez sensu: nie ma na sumieniu milionów ofiar, nie był w Czeka, ani w KGB, nie ma wąsów, nie ma czarnego pasa w judo, nie opiekował się żurawiami, nie wydobył ani jednej starożytnej amfory z dna Morza Czarnego i nie należy do „Jednej Rosji”. Jak można pokochać mężczyznę, który jest jednym wielkim „nie”.

Za kilka lat, gdy opadnie już pył bitewny, Rosja o Nawalnym zapomni. Dobro raz jeszcze zatriumfuje w walce ze Złem. Neoimperialna misja Putina-2 – porównywalna ze zjednoczeniem ziem ruskich przez władców Wielkiego Księstwa Moskiewskiego wywodzących się z dynastii Rurykowiczów: Iwana I Kalitę, Iwana III Srogiego, Wasyla III i Iwana IV Groźnego (pierwszego cara Rosji) - zakończy się bollywoodzkim happy endem. Gdyby prezydent żył w czasach Katarzyny II Wielkiej, to on, a nie Potiomkin dostąpiłby wszelkich zaszczytów i przeszedł do historii jako Najjaśniejszy Książę Putin-Taurydzki. A tak, bo czasy mamy demokratyczne, Duma przyzna mu co najwyżej tytuł Wielkiego Zbawcy Rosji, a chór weteranów przebranych za dzieci odśpiewa kantatę Chwała W. W. Putinowi

W 2024 roku wzruszony siedemdziesięciodziewięcioletni Nikita Michałkow (bez obaw, tatuś reżysera, poeta Siergiej Michałkow, przeżył 96 wiosen) ogłosi światu: „Habemus Imperatorem!”, siedemdziesięcioośmioletni Patriarcha Moskiewski i całej Rusi Cyryl I namaści nowego cara, siedemdziesięciopięcioletnia (prawdopodobnie) Ałła Pugaczowa odśpiewa hymn państwowy, siedemdziesięciotrzyletni kaliningradzki macho Oleg Gazmanow po raz kolejny wprowadzi słuchaczy w stan ekstazy śpiewając „Urodziłem się w Związku Radzieckim, / Zrobiono mnie w ZSRR” („Ja rodiłsia w Sowietskom Sojuzie, / Sdiełan ja w SSSR”), a sześćdziesięcioośmioletni malarz nadworny Nikas Safronow namaluje portret władcy w szatach koronacyjnych. Tak zostanie otwarty nowy rozdział w dziejach ludzkości. Na kremlowskim tronie zasiądzie  Cesarz i Samodzierżca Wszechrusi, Król Polski, Wielki Książę Finlandii, etc., etc., etc. (P.T. Czytelników z 2024 roku uprasza się o dokonanie korekty: niepotrzebne – skreślić, potrzebne - dopisać). 

Nie wiem, kto będzie tym carem, ale mam dziwne przeczucie, że do podręcznika (tego najlepszego, jedynie słusznego) trafi jako Włodzimierz I. 

W 1917 roku Osip Mandelsztam kończył wiersz Dekabrysta słowami: „Rossija, Leta, Łorieleja” (w tłum. W. Słobodnika brzmi to gorzej: „Rosja, Lorelei, Leta”). Sto lat później klawisze mojego laptopa pracowicie wystukują: „Rossija, Russian Dream, Putistan”. 



[1]Wowczyk, oczywiście, się pomylił, ponieważ powinien powiedzieć: „w czterdziestym trzecim”. Tłumaczka ten błąd zauważyła i poprawiła bohatera (i jednocześnie Pielewina) w polskim tekście. Niepotrzebnie. Przywróciłem więc rok czterdziesty piąty zgodnie z oryginałem.

[2]Kevin M. F. Platt, Terror i wielkość. Iwan i Piotr jako rosyjskie mity, tłum. K. Sosnowska, wyd. „Sic!”, Warszawa 2013. Monografia Kevina M. F. Platta Terror i wielkość. Iwan i Piotr jako rosyjskie mity jest par excellence naukowa, czyli ekscytująca, jak szósta doba podróży koleją transsyberyjską po wypiciu trzy dni wcześniej ostatniej kropli „Czerskiego” (w poczuciu dumy narodowej) albo „Bajkału” (nie dość, że spożywamy produkt, jak zapewnia producent, „ekologiczny”, to jeszcze część przepitych przez nas rubli trafi na konto funduszu walczącego o zachowanie dla przyszłych pokoleń „świata dziewiczej przyrody i bezkresnych przestrzeni wodnych”).

Smutno mi, Boże wszystkich rusycytów, gdy czytam takie przekłady, jak ten. Miej, Boże, w swojej opiece panią Katarzynę Sosnowską („przełożyła), pana Macieja Zweiffela („redakcja i korekta”) i całe wydawnictwo „Sic!”. Wbrew polskiej normie językowej i polskiej tradycji slawistycznej zaproponowano czytelnikowi coś pośredniego między transkrypcją a transliteracją. Rosyjskie nazwiska znane i obecne w naszym (polskim!) obiegu naukowym (i, szerzej, kulturowym) zostały podane w wersji angielskiej (lub zbliżonej do angielskiej): wybitny reżyser Pawieł Łungin pojawia się jako Lungin (czytaj: Lendżin?!); Piotr Wiaziemski (1792-1878), poeta i krytyk literacki zaprzyjaźniony z Puszkinem (o, przepraszam, z Pushkinem), a w latach 50. minister oświaty – to Peter Wiażemski; mój imiennik Bułgarin (zruszczony Polak Jan Tadeusz Bułharyn, 1789-1859) zamienił się w Bulgarina, itd. Podobnie zostały potraktowane Łachta (wg tłumaczki Liakta) i Ochta (Okta) - miejscowości o bogatej historii, od pewnego czasu w granicach Sankt Petersburga; „veche” zamiast „wiecze” (a wystarczyło kilka razy kliknąć i przeczytać: „Zebranie wolnych mieszczan w średniowiecznej Rusi”), dziewiętnastowieczne gazety nazywały się „Gołos” (nie: „Golos”) i „Dieło” (nie: „Delo”); wciąż się ukazuje tygodnik „Ogoniok”, a nie „Ogonek”; „rosyjska grafika ludowa, drukowana techniką drzeworytniczą, rzadziej miedziorytniczą i litograficzną”nazywa się „łubok”, a nie „lubok”. Na koniec oczekiwana przez wszystkich wisienka na plattowym torcie: „Możliwe, że Ustriałow był najważniejszym ideologiem ruchu Zmiany Znaków Drogowych, który promował wśród osób zniechęconych dawnymi elitami imperium przeniesienie lojalności na nowy reżim i który cieszył się przez pewien czas dwuznaczną tolerancją ze strony bolszewickich przywódców”. Zmiana Znaków Drogowych – to Smiena Wiech i jeśli już ktoś chce koniecznie przetłumaczyć, to proponuję utrwaloną od dawna Zmianę Drogowskazów. Jak napisał Michaił Lermontow (Mikhail Lermontov): „Wsio eto było by smieszno / Kogda by nie było tak grustno” (w moim streszczeniu: wszystko to byłoby śmieszne, gdyby nie było takie smutne). 

Można by teraz nakręcić niezły melodramat - Kevin sam w Rosji. Scenariusz już jest.

[3]В. С. Мартьянов, Идеология В.В. Путина: концептуализация посланий президента РФ, журнал „Политэкс” [„Политическая экспертиза”], http://www.politex.info/content/view/322/30/.

Komentarze

Popularne posty