Gdybym był pisarzem rosyjskim...
Tadeusz Klimowicz
/
Gdybym był pisarzem rosyjskim…
/
(Wiktor Jerofiejew, Rosyjska apokalipsa. Próba eschatologii artystycznej, tłum. Andrzej de Lazari, „Czytelnik”, Warszawa 2008, stron 344)
/
1.
…to urodziłbym się 19 września 1947 roku w Moskwie. Mój ojciec byłby dyplomatą, który karierę zawdzięczał Mołotowowi i Stalinowi (byłby jego osobistym tłumaczem z francuskiego), a moje dzieciństwo upłynęłoby w ambasadzie radzieckiej w Paryżu. Ukończyłbym Uniwersytet Moskiewski i napisałbym pracę doktorską o Dostojewskim i egzystencjalizmie francuskim. Ożeniłbym się ze studiującą razem ze mną Polką. Miałbym z nią syna Olega (urodziłby się w 1976 roku), który w przyszłości zostałby szefem założonego przeze mnie wydawnictwa „Zebra J” („Зебра Е”), gdzie ukazywałyby się wszystkie moje książki. Pod koniec lat siedemdziesiątych zadarłbym z reżimem przygotowując z grupą przyjaciół almanach „Metropol”, za który by mnie usunięto ze Związku Pisarzy Radzieckich, a ojca w trybie pilnym wezwano by z Wiednia i skazano na niebyt w MSZ. Nękany wyrzutami sumienia (które towarzyszyłyby mi do dziś) napisałbym skandalizującą Rosyjską piękność, której publikacja w ostatnich miesiącach agonii imperium zostałaby natychmiast zauważona za granicą. Ta powieść przyniosłaby mi tak długo wyczekiwaną popularność i finansową niezależność. Po 29 latach rozstałbym się z żoną, a po jakimś czasie zamieszkałbym z obiecującą fotografką Jewgieniją (Żenią) i nie przejmowałbym się internetowymi kołtunami wypisującymi bzdury na temat dzielącej nas różnicy wieku. Nigdy bym zresztą nie ukrywał, ze jest młodsza o 34 lata. Byłbym jej mentorem, Pigmalionem, a ona moją Galateą (posługującą się zaproponowanym przeze mnie pseudonimem: Dűrer) i matką naszej ślicznej, urodzonej w Paryżu, córeczki Mai. Gdybym się dowiedział, że Żenia mnie zdradziła (w moim ukochanym Koktebelu - gdzie buduję dom, w dobrze mi znanym hotelu na ul. Diesantnikow, z panem o „szerokich, opalonych ramionach”), to napisałbym o tym w mojej stałej rubryce w piśmie dla prawdziwych gentlemanów „GQ” (dewiza jego mutacji rosyjskiej brzmi: „Sztuka bycia mężczyzną” / „Искусство быть мужчиной”). Już zresztą wcześniej – może tuż przed, a może tuż po wydaniu Rosyjskiej piękności - odkryłbym tę banalną prawdę, że współczesny artysta nie sprzedający w swojej twórczości życia osobistego, prywatności, najgłębiej ukrytych zakamarków intymności, albo unikający ekshibicjonistycznych zachowań (gestów, słów) w mass mediach, popełnia artystyczne seppuku. Zrobiłbym więc wszystko, by osiągnąć status gwiazdy i znaleźć się w gronie celebrities: prowadziłbym audycje radiowe i telewizyjne, współpracowałbym z liczącymi się tytułami prasowymi („Ogoniok”, „GQ”, „Playboy”), udzielałbym tysięcy wywiadów, pojawiałbym się na premierach, promocjach i bankietach, uczestniczyłbym w glamourowych galach, pozowałbym do zdjęć w niedbale zarzuconym na marynarkę szaliku i nawet wziąłbym udział w reality show Ostatni bohater, rozgrywającym się gdzieś na bezludnej wyspie u wybrzeży Panamy, z którego spektakularnie bym się wycofał już na samym początku (zarzuciłbym producentom faszystowskie metody poniżania uczestników i odzierania ich z godności, szczególnie ostro zaatakowałbym prowadzącą show, ikonę popkultury Ksenię Sobczak). Dzięki tym zabiegom stałbym się wyrocznią dla intelektualistów, autorytetem dla inteligentów, lanserem dla zakompleksionych prowincjuszy. W światowej prasie („The International Herald Tribune”, „The New York Times”, „Der Spiegel”, „Die Welt”) funkcjonowałbym jako ekspert od duszy rosyjskiej. Preferowałbym kuchnię francuską, piłbym wino, rum i tequilę, czytałbym Władimira Sorokina i Michela Houellbecqa, ceniłbym Wiktora Pielewina, słuchałbym Borisa Griebienszczikowa i Jurija Baszmieta, oglądałbym Jana Vermeera, Albrechta Dűrera i Salvadora Dalego, jeździłbym BMW (pod koniec 2008 roku bordowym X6), miałbym kotkę Nastię. Do tego wszystkiego wydawałbym co najmniej jedną książkę rocznie. Każdą przetłumaczono by na polski, niemiecki i dziesięć czy dwadzieścia innych języków. Na spotkaniach autorskich wszystkie slawistki świata spijałyby każde słowo z moich ust.
Gdybym był pisarzem rosyjskim, to nazywałbym się Jerofiejew. Wiktor Jerofiejew. Wiktor Władimirowicz Jerofiejew.
2.
Ten ponad sześćdziesięcioletni l’enfant terrible kultury rosyjskiej eschatologicznego przełomu wieków i tysiącleci, ten niewinny prowokator obyczajowy (model - soft, hard – wiadomo – Eduard Limonow), ten niestrudzony eksplorator współczesnej przestrzeni kulturowej składa się z samych zalet: jest Artystą totalnym, geniuszem błądzącym, narcyzem nieortodoksyjnym, egocentrykiem umiarkowanym, kokietem inteligentnym, erudytą subtelnym, rozmówcą sympatycznym, mówcą błyskotliwym, ironistą zręcznym, bywa też duszą towarzystwa i z niekłamanym wdziękiem zanurza się w apokalipsie rosyjskiej.
Ale nie tylko za to – by posłużyć się pointą pewnej anegdoty rosyjskiej – go kochamy.
Dla mnie Jerofiejew jest (wiem, że zabrzmi to okropnie patetycznie) sumieniem Rosji, której nie ma. Pisarz od lat głośno mówi o tym, o czym większość jego rodaków boi się nawet pomyśleć lub o czym chce zapomnieć w akcie zbiorowej, ogólnonarodowej amnezji - o okupacji Litwy, Łotwy i Estonii, o Katyniu, o zgwałconych w czasie wojny przez czerwonoarmistów tysiącach kobiet. Dla mnie Jerofiejew jest też autorem refleksji, która zasługuje na poważne potraktowanie w odwiecznej już dyskusji poświęconej metafizyce „przeklętych problemów”: „Rosyjska dusza ze swej natury jest stalinowska” (Dobry Stalin, tłum. A. L. Piotrowska). I co dla mnie bodaj najważniejsze, Jerofiejew jest przykładem intelektualisty (na miarę Siergieja Kowalowa) przewartościowującego kanon rosyjsko-postradzieckich świętości (ojczyzna, patriotyzm, naród/lud) i o którym z całą pewnością można – podobnie, jak o Brodskim - powiedzieć, że jest „bezpośrednim spadkobiercą kosmopolitycznej, zorientowanej na Zachód inteligencji rosyjskiej” (Lew Łosiew). A swoich okcydentalistów ani Rosja prawosławna, ani Rosja komunistyczna nigdy nie kochała. Zwłaszcza bluźnierców wyznających półżartem: „W Paryżu zdradziłem ojczyznę na całe dalsze życie” (Dobry Stalin) albo już zupełnie serio: „Twoja miłość do ojczyzny jest nieodwzajemniona” (Czy kocha nas ojczyzna?). Rosja, niestety, jeszcze nie dojrzała (i chyba nigdy nie dojrzeje) do swego Monty Pythona. Gdy samolot z powracającym z dwudziestoletniej emigracji Sołżenicynem wylądował we Władywostoku, to autor Archipelagu Gułag już na trapie rzucił do żony: „Przestań się uśmiechać, jesteśmy w Rosji”.
Odległy mentalnie o lata świetlne od noblisty Wiktor Jerofiejew wciąż pozostaje dyżurnym rusofobem kraju i po artykule opublikowanym na łamach „The International Herald Tribune” (grudzień 2008) znów został zalany falą internetowej nienawiści. Za słowa gorzkiej prawdy – powiedzielibyśmy; za oszczerstwa – mówią Rosjanie. Rządzący krajem – pisze we wspomnianym tekście autor Rosyjskiej piękności – są przekonani, że obecny kryzys finansowy wymierzony jest w Moskwę i że tak naprawdę jest to kolejny spisek amerykański (po kijowskiej rewolucji pomarańczowej i tbiliskiej rewolucji róż). Naród, jak zawsze bezkrytycznie ufa swoim przywódcom i jak zawsze ślepo wierzy w spiskową teorię dziejów. To wciąż ta sama, niezmienna od stuleci ksenofobiczna, przekonana o własnej wyjątkowości, mistycznym posłannictwie Święta Ruś (plus telewizja państwowa): pijana, pokorna, żądna krwi bogaczy (kiedyś bojarów, dziś oligarchów).
3.
W takich właśnie, dobrze znanych, Jerofiejewowskich klimatach utrzymany jest tom Rosyjska apokalipsa. A w nim dzieje wódki w Rosji, mat, pornografia, Siergiej Awierincew, Alfred Schnittke, wielcy pisarze w szokujących bogobojnego czytelnika rosyjskiego niepodręcznikowych interpretacjach („Jak karma, to karma. Jeżeli jesteś wielkim poetą, to wcale nie oznacza, że twoja żona nie okaże się kurwą” Błąd Puszkina; „Anton Pawłowicz Czechow lubił chodzić do burdelu” Brudny Czechow), bunt więźniów w Norylsku w 1953 roku, Biesłan, Michaił Chodorkowski (ciepło), Michaił Gorbaczow (ciepło), list otwarty do niekochanego prezydenta Władimira Putina (z 4 września 2002 roku), fundamentalne pytania (Dlaczego tanieją rosyjskie piękności?, Czy mężczyźni boją się mądrych kobiet?), fundamentalne odpowiedzi („Dziewica Orleańska, słynna Joanna d’Arc, była potrzebna Francji jako symbol zwycięstwa, jednak, jak się wydaje, nie była potrzebna Anglii. W przeciwnym razie Anglicy nie spaliliby jej na stosie” Komu ty jesteś, prawdę mówiąc, potrzebna?) i fundamentalne obserwacje („Wszystkie kobiety marzą o wielkiej miłości” Gospodyni; „Kiedy poznaję kobietę, to patrząc jej dobrotliwie w oczy, zawsze zastanawiam się, czy dobrze robi minetę” Mineciary).
Jednak za największą wartość Apokalipsy rosyjskiej uważam powracającą jak refren w wielu tekstach pochwałę wolności. „Czy mamy wolność? – czytamy w eseju Car rosyjskich snów - W porównaniu ze Związkiem Radzieckim mamy wiele swobód i tego nie wolno wykreślać ze świadomości: te swobody, nawet ograniczone, stopniowo kształtują prywatny świat Rosjan. Mamy swobodę przemieszczania się (jeżeli posiada się zagraniczne wizy i pieniądze), prowadzenia interesów (bez włażenia do wielkiej polityki), wiary w Boga (najlepiej w prawosławnego), czytania wszystkiego, co popadnie, i krytykowania wszystkiego, co popadnie (w tym naszego zagadkowego ptaka – jednak tylko w wydzielonych miejscach, przypominających palarnie: w niektórych rozgłośniach radiowych, w pewnych gazetach)”.
Zgadzam się z jego diagnozą. To dużo. Niestety – tu jestem większym pesymistą od autora Encyklopedii duszy rosyjskiej – w ostatnim czasie przestrzeń wolności obywatelskiej w jego kraju z roku na rok dramatycznie się kurczy.
Na szczęście wciąż pozostaje „swoboda przemieszczania się” i Rosyjska apokalipsa jest odą na jej cześć. W Cienkich pędach apokalipsy (taki tytuł nosi część trzecia zbiorku) Wiktor Jerofiejew jako homo viator manifestuje swoją otwartość na inność i przynależność do kręgu kultury zachodniej (śródziemnomorskiej?). Nie odczuwa – jak jego wielcy poprzednicy (że wymienię tu tylko Nikołaja Karamzina i jego Listy podróżnika rosyjskiego, I pełne wyd. - 1801) albo dzisiejsi anonimowi „nowi Ruscy” (homo novus) – kompleksów niższości/wyższości, nie cierpi za miliony, nie musi niczego udowadniać. Jest Europejczykiem, jest obywatelem świata, jest bywalcem, jest światowcem – jest sobą. „Poszczęściło mi się dwa razy – pisze w Pierwszych wrażeniach z Ziemi.- Nie tylko chciałem, ale i mogłem: żelazna kurtyna była dla mnie przeźroczysta, co odróżniało mnie od większości moich współobywateli. Dzięki ojcu dyplomacie znalazłem się w tym samym Paryżu, gdy miałem osiem lat. Zakaz podróżowania poza krajem był jednym z największych przestępstw władzy radzieckiej. Było to pozbawienie nie tylko wolności przemieszczania się. Zakodowano tu strach przed światem jako wrogą przestrzenią, co do tej pory daje się wyczuć w zachowaniu i myśleniu wielu Rosjan. Zresztą każda ultrakonserwatywna świadomość, tym bardziej orientacji nacjonalistycznej, ma chorobliwy stosunek do podróży zagranicznych. Trudno mi wyobrazić sobie nie tylko Hitlera na luzie spacerującego sobie po Manhattanie, ale i Elvisa Presleya w Galerii Trietiakowskiej. Podróż rozhermetyzowuje narodową duszę. Ojczyzna powinna zadowolić się sama sobą. W wymiarze metafizycznym każda podróż zagraniczna jest zdradą ojczyzny, tak samo jak zainteresowane spojrzenie na cudzą żonę można potraktować jako próbę zdrady własnej żony. Nieważne, czy próba jest udana: porównanie samo z siebie już zakłada relatywizację wartości i zwątpienie, tym bardziej, jeżeli porównanie jest na niekorzyść”. W Rosyjskiej apokalipsie Jerofiejew jest podróżnikiem, turystą, wykładowcą, niekiedy nomadąi, przede wszystkim, pisarzem ciekawym świata: wykłada na amerykańskich uniwersytetach; zwiedza Hawaje; wspomina Chicago i Kapsztad; Boże Narodzenie spędza w Paryżu, Walentynki - w Londynie; w grudniowym Rzymie „opycha się w promieniach słońca świeżymi poziomkami”; mknie „land roverem po szorstkiej jak męski podbródek powierzchni Sahary”; na pokładzie „prywatnego jachtu” dociera na Capri; jest w Toledo i w Jerozolimie; zwiedza zamki nad Loarą; zanurza się w Afryce; zachwyca się pejzażami Toskanii (i nie ukrywa swojej miłości do Włoch); „na granicy Indii i Nepalu mieszka w hotelowym pokoju z niezliczoną ilością szarańczy”; wędruje przez Alpy, uwielbia winnice Niemiec, Francji i Włoch; jada struclę w Innsbrucku i ostrygi („jedne z najlepszych na świecie”) na wyspie Ré; ceni atmosferę Karaibów, Bali, Rio de Janeiro i Nicei; zna Alaskę, Japonię, Mińsk, Amsterdam, Brukselę, Berlin, Nowy Jork, Maroko, Kanadę, Polinezję, Emiraty Arabskie, Stambuł, Wiedeń, Riwierę, Budapeszt, Nowy Orlean; mieszane uczucia budzi w nim Lwów; w Norwegii je kolację z Adamem Michnikiem, a w Berkeley wypija dwie butelki whisky z Czesławem Miłoszem.
„Szczęśliwej emigracji rosyjskiej nie ma z zasady” (Cienkie pędy apokalipsy) – powiada Jerofiejew i prawdopodobnie ma rację. Jego recepta na rosyjskie szczęście brzmi więc inaczej: pół roku spędzamy w Moskwie, a drugie pół w na przykład w Toskanii albo w Nowym Yorku. Nie jest to wprawdzie pomysł nowy (w swoim czasie funkcjonował tak Iwan Turgieniew), ale zapewne wciąż wart rozważenia. Niestety, znam sporo Rosjan, u których – mimo wielu podróży – proces „rozhermetyzowania narodowej duszy” przebiega bardzo opornie. Ich gen homo sovieticus wciąż ma się dobrze. Może więc ci wszyscy biedni Iwanowowie i Pietrowowie nigdy nie będą szczęśliwi, ponieważ nie mają za sobą dzieciństwa spędzonego w Paryżu, które sprawia, że przez resztę życia towarzyszy Rosjaninowi smak kasztanów i magdalenek, a nie zapach antonówek?
Rosyjska apokalipsa jest, jak kilka wcześniejszych książek Jerofiejewa (chociażby Mężczyźni), wyborem utworów najczęściej już znanych czytelnikowi z publikacji w czasopismach (np. niektóre teksty – opowiadania?, eseje?, szkice?, felietony?, opowiastki?, czy może po prostu jerofiejki? - debiutowały w „GQ”, m. in. Mineciary, Francuski luser, Zwrotnik rakiem, Jak o mało co nie zostałem Włochem, Język apokalipsy, Chaos zamiast pieniędzy, Święty Che). Tak postępują zapewne wszyscy współcześni pisarze, pragnąc ochronić w ten sposób swoje rozproszone teksty przed zapomnieniem (to jakiś substytut Dzieł zebranych) i – ależ jestem cynikiem – zapewnić sobie prawo do jeszcze jednego honorarium. Sądzę, że Mineciary czy Francuski luser pozbawione swojego środowiska naturalnego (ekskluzywne zdjęcia Jennifer Aniston „ubranej jedynie w krawat”, premiera Rolls-Royce’a Phantoma Coupe, przepis na coctail najskuteczniej zwalczający kaca, porady pod hasłem: jak żyć, żeby być cool, a może nawet trendy – kupując „bajecznie kolorowe trampki” z kolekcji „Colorama” Pierre’a Hardy’ego, a nie tenisówki od Prady i używając perfum Serge’a Lutensa „Borneo 1834”) mają się nadal dobrze. Zgromadzone w jednym tomie i usytuowane w nowych kontekstach (proza Jerofiejewa, postmodernizm rosyjski) prowokują do nowego odczytania. Mnie, na przykład, udało się parokrotnie przyłapać Wiktora Władimirowicza na uprawianiu – za przeproszeniem - moralizatorstwa.
Jesienią ubiegłego roku ukazała się w Rosji jego kolejna książka – Świat diabła (Свет дьявола, w Polsce opublikuje ją oczywiście Wydawnictwo „Czytelnik”). Wyznaję ze wstydem – jeszcze nie czytałem, ale wiem (pisał o tym Dmitrij Smirnow), że autor włączył do niej, między innymi, teksty już wcześniej drukowane.
4.
Gdybym był pisarzem rosyjskim i nazywałbym się Wiktor Jerofiejew, to zacząłbym uczestniczyć w spotkaniach AC (Anonimowych Celebrities/ Celebrytów) i krok po kroku zrealizowałbym wszystkie założenia i cele Wspólnoty: 1. Zapomniałbym o wcześniej wyrażonej przez siebie opinii: „Bycie znanym pisarzem to za mało, trzeba koniecznie stać się modnym” (Moda na modę), 2. Zrozumiałbym, że moja nadobecność w mediach nie zwiększy popytu na moje książki (Świat diabła – 7 000 egz.), ponieważ nigdy nie zostanę „mieszkańcem masowej wyobraźni”, idolem milionów oglądających Ostatniego bohatera, 3. Ograniczyłbym do niezbędnego minimum swoją obecność w programach telewizyjnych (pojawiałbym się jedynie w „Apokryfie”) i starałbym się zabić w sobie zwierzę medialne, 4. Byłbym bardziej asertywny w kontaktach z dziennikarzami, 5. Nie odpowiadałbym na pytania o moje życie prywatne (rozwody, plany matrymonialne, itp.) i zrobiłbym wszystko, żeby moje nazwisko zniknęło z bulwarowych kronik towarzyskich (Od Wiktora Jerofiejewa odeszła żona, „Trud” 2 grudnia 2008 r.), 6. Zrezygnowałbym z obecności w glamourowej przestrzeni kulturowej, 7. Uczyłbym się na nowo trudnej sztuki bycia niekochanym i niezauważanym (przez mikrofony i obiektywy), 8. Przez rok albo dwa nie rozmieniałbym swojego talentu na drobne, nawet, gdybym musiał sprzedać X6, 9. Przeczytałbym fragment wywiadu, którego udzieliłem Magdalenie Talik (Wódka, bóg i diabeł, WWW.kulturaonline.pl, 21 grudnia 2008 r.): „Zrozumiałem, że odszedłem daleko od fikcji. Robię taką półfikcję. Rzeczywistość to realizm numer jeden, fikcja - numer dwa, a ja piszę takie jeden i pół. Gdybym wymyślał powieść, wtedy nic nie byłoby takie obowiązkowe, mógłbym stworzyć wszystko. Jeżeli mowa o biografii, to wtedy bohaterowie nie mieliby charakterów, a postaci byłyby płaskie. A ja mam to swoje jeden i pół. W Polsce może jest inaczej, ale na świecie ludzie nie zawsze to rozumieją, są konserwatywni, z tradycyjnymi poglądami. Piszę na przykład o rodzicach i czytelnicy nie wiedzą, czy to prawda czy fikcja”, 10. Zaszyłbym się (proszę czytać: ukryłbym się) na jakiś czas w Koktebelui – nie oglądając się na to, czy tworzę w rytmie na raz, na półtora czy na dwa - napisałbym tekst z najwyższej literackiej półki, na której stoi od dawna powieść innego Jerofiejewa.
A wtedy z czystym sumieniem (już po Noblu albo Angelusie) porzuciłbym AC, kupiłbym najnowsze BMW i wydawałbym co dwa lata nowy tom starych felietonów – Powrót rosyjskiej apokalipsy, Rosyjska apokalipsa kontratakuje, Zemsta rosyjskiej apokalipsy, Ślad rosyjskiej apokalipsy, Klątwa rosyjskiej apokalipsy.
Komentarze
Prześlij komentarz