Natalia Gorbaniewska, "Możesz wyjść na plac, śmiało wyjdź na plac..."
Natalia Gorbaniewska, "Możesz wyjść na plac, śmiało wyjdź na plac...", tłum. Tadeusz Klimowicz [w:] tejże, Dwunasta w południe. Sprawa demonstracji na w dniu 25 sierpnia 1968 roku na placu Czerwonym, tłum. Anita Tyszkowska, Tadeusz Gosk, Wrocław 2006. /
„Demonstracja 25 sierpnia nie była przejawem walki politycznej […], ale walki moralnej. Jakichś oddalonych konsekwencji takiego ruchu nie można przewidzieć. Załóżcie, że prawda jest potrzebna dla samej prawdy, a nie dla czegoś jeszcze; że godność człowieka nie pozwala mu się godzić ze złem, nawet wtedy, gdy nie jest w stanie temu złu zapobiec”.
Anatalij Jakobson
Z listu otwartego, 1968 r.
„Rozumiałem, że za pięć minut wolności na Placu Czerwonym mogę zapłacić latami pozbawienia wolności”.
Wadim Delone
Z ostatniego słowa na rozprawie sądowej,
11 października 1968 r.
Minęło piętnaście lat – co nowego mogłabym opowiedzieć o demonstracji? Nawet po to, by teraz odtworzyć jej dokładny obraz, musiałabym sięgnąć do opracowanej przeze mnie dokumentalnej książki Dwunasta w południe[1]- ale czy wypada opowiadać „swoimi słowami” to, co napisano na gorąco? Czy nie lepiej zastanowić się nad tym, dlaczego ta demonstracja – jeden akt sprzeciwu spośród wielu – do dziś nie została zapomniana? Dlaczego zamiast tego, żeby te „sprawy dawno minionych dni” powoli zacierały się w pamięci, „legenda” demonstracji, przeciwnie, narasta.
Obserwowałam, jak rosło zainteresowanie demonstracją, rosło jej znaczenie – najpierw w ojczyźnie, potem na Zachodzie. Pięć lat temu, w dziesiątą rocznicę inwazji na Czechosłowację, telewizja hamburska wyprodukowała dwuczęściowy film poświęcony demonstracji i od tego czasu był on wielokrotnie wyświetlany w Niemczech (skąd był odbierany również w sąsiednich krajach, w tym w NRD i Czechosłowacji), został zakupiony i wyemitowany przez stacje telewizyjne kilku krajów europejskich. Książka Dwunasta w południe wyszła w czterech obcojęzycznych wersjach – francuska już się rozeszła, o pozostałych po prostu nie wiem. Sukces Dwunastej w południenie polega na „zachwytach literackich” czytelnika, lecz na ogromnym zainteresowaniu kilkoma minutami wolności, które przeżyliśmy w sierpniowe południe 68-ego roku.
Pamiętam, jak na moich oczach rosła świadomość znaczenia naszej demonstracji w zbliżonych do nas kręgach, które obecnie nazwalibyśmy „dysydenckimi” i „okołodysydenckimi”. Myślę, że te same przyczyny działają i na Zachodzie, chociaż mechanizm ich funkcjonowania: zrozumienie od wewnątrz i zrozumienie z zewnątrz – jest różny.
Po tym, gdy nas siedmioro: Konstantin Babicki, Larysa Bogoraz, Wadim Delone, Władimir Driemluga, Pawieł Litwinow, Wiktor Feinberg i ja, wyszło 25 sierpnia na Plac Czerwony z kilkoma plakatami protestując przeciw inwazji wojsk radzieckich na Czechosłowację i sześcioro z nas (oprócz mnie) zostało aresztowanych, stosunek do demonstracji – który ja, zostawszy na wolności, mogłam obserwować – był dość sceptyczny. Oczywiście, nie wszystkich: byli również entuzjaści i ci, którzy nam zazdrościli, ci, których nie było w tym dniu w Moskwie, a którzy na pewno poszliby z nami. Byli nieznajomi, którzy przychodzili do mnie do domu, żeby wyrazić swój podziw dla naszego aktu protestu. Ale było też inaczej.
Padały słowa o bezsensie działań, które nie przynoszą żadnego widocznego rezultatu, o tym, że szóstka demonstrantów bezmyślnie poszła do więzienia. Powstał słynny termin „samowsadzanie”. (Na to wszystko najlepiej odpowiedział w swoim czasie świętej pamięci Anatolij Jakobson, a jego list otwarty napisany jeszcze przed procesem demonstrantów wielu ludziom otworzył oczy). Rozmawiałam z człowiekiem, którego wcześniej zaliczałam do bliskich przyjaciół, który powiedział: „Gdybym był w Moskwie, to odwołałbym waszą demonstrację”. „Odwołałbym” lub nawet „zabroniłbym” – nie pamiętam dokładnie. Po kilku miesiącach, kiedy moskiewska opinia publiczna zmieniła swoje zdanie na temat demonstracji, przypomniałam swemu rozmówcy tamte słowa. „Tak, - powiedział z bólem i nie bez żalu, że stracił taką możliwość – pewnie poszedłbym z wami”.
Dlaczego opinia publiczna i mój rozmówca razem z nią zaczęli inaczej odnosić się do demonstracji? Ten stosunek zaczął się zmieniać jeszcze przed rozprawą, ale zdecydowanie się zmienił po procesie pięciu demonstrantów[2]. Proces jasno pokazał kilka prostych prawd.
Sama demonstracja jako akt protestu i udział w niej każdego z nas opierały się na indywidualnym porywie moralnym, na uczuciu osobistej odpowiedzialności – nie boję się patetycznego słowa – za historię. Za historię naszego kraju. Za to, żeby w niej przetrwały nie tylko kolumny prasowe ze zdjęciami z mityngów ogólnonarodowej aprobaty dla bratniej pomocy. Za to, żeby się rozległ – choćby pojedynczy – głos sprzeciwu.
Wydawało mi się, że to wszystko można było zrozumieć od razu od pierwszego dnia, a już szczególnie powinno być jasne dla tych, którzy choć trochę nas znali. (Niestety, jednym z ulubionych tematów rozmów w pierwszych dniach po 25-tym było wyjaśnienie, kto z nas „zaciągnął” pozostałych na plac. Niezrozumiałe jest tylko wtedy, dlaczego wobec tego „zaciągnięto” tak mało: o demonstracji wiedziało wcześniej nie siedem, a z siedemdziesiąt osób.) Okazało się, że wielu ludziom dla całkowitego zrozumienia sensu naszego czynu potrzebne były wiadomości o tym, jak przebiega proces, a głównie – teksty ostatnich wystąpień pięciorga oskarżonych, błyskawicznie, w ciągu kilku dni rozpowszechniane w samizdacie. Ale, prawdopodobnie, jestem nietolerancyjna lub, co najmniej, niewyrozumiała. Dlaczego ludzie, nawet nastawieni opozycyjnie, lecz sami nieskłonni do podobnego ryzyka, powinni byli wszystko zrozumieć od razu? I, na koniec, czy to nie nasi przyjaciele przytaczali nam góry argumentów przeciw demonstracji nocą z 24-go na 25-go?
Zrozumieniu najprostszej prawdy – o moralnym, w dodatku bardzo indywidualnym charakterze decyzji każdego z nas – sprzyjało jeszcze to, że każdy z piątki oskarżonych zaprezentował się w czasie procesu jako wyrazista, niepowtarzalna i oryginalna osobowość.
Drugą przyczyną, która wywarła niewątpliwe wrażenie na kręgach moskiewskiej, jak w tamtych czasach mówiono „liberalnej inteligencji”, był oddźwięk, jaki znalazła na świecie nasza demonstracja i proces demonstrantów[3]. Ten oddźwięk podważył zasadniczy argument wysuwany przeciw demonstracji – argument o jej „bezskuteczności”. Wynika z tego, że nie taka bezskuteczna była ta „szalona” demonstracja i istnieją jakieś inne rezultaty, nie dające się zważyć na wadze pragmatycznej polityki. Myślę, że takie efekty rzeczywiście są, chociaż idąc na demonstrację oczywiście o nich nie myśleliśmy, nikomu w żaden sposób nie zamierzaliśmy służyć i nie rozmyślaliśmy o tym, czy w naszym postępowaniu występują jakieś bardziej ogólne tendencje. (I tym bardziej, - czy wypada o tym nawet mówić? – nie liczyliśmy na to, że pięć po dwunastej otworzą się wrota kremlowskie i całe Biuro Polityczne, szlochając, rzuci się do nas z podziękowaniami: „Dziękujemy, kochani, otworzyliście nam oczy; a myśmy, głupcy, nie rozumieli, co robimy…” – i od razu ruszy 35 tysięcy kurierów z rozkazami o wycofaniu wojsk z Czechosłowacji…).
Dla zachodniej opinii publicznej, jak myślę, nasza demonstracja stała się najczystszym, najgłębszym przejawem wszystkiego, co dobre, zasadnicze w charakterze rodzącego się wtedy ruchu obrony praw człowieka. Były przecież już wcześniej demonstracje – głównie w obronie aresztowanych z powodów politycznych (grudzień 1965, styczeń 1967). Ale dla osób postronnych sprawa wyglądała tak, że oto bronią „swoich” – przyjaciół lub po prostu rodaków. Demonstracja przeciw inwazji wojsk radzieckich na Czechosłowację, której głównym hasłem stało się „Za waszą wolność i naszą!”, została odebrana jako coś szczególnie bezinteresownego: poświęcano wolność w obronie „obcych”.
Uściślając, dodam, że występuje tu pewne nieporozumienie, dokładniej – jest to tylko połowa prawdy: nie tak całkiem „bezinteresowna” była nasza demonstracja. Przecież broniliśmy również samych siebie, broniliśmy przed nieuchronnym – w przypadku milczenia – poczuciem współudziału w przestępstwie. Nie na darmo przecież hasło wzięte z zeszłego wieku brzmiało „Za waszą wolność i naszą”.
Najbardziej zdumiewa, że tę naszą wolność osiągnęliśmy, przeżyliśmy ją, poczuliśmy w tym krótkim czasie, jaki spędziliśmy na Placu Czerwonym. A znów proces, wystąpienia w czasie jego trwania pięciorga oskarżonych, pomógł czytelnikom samizdatu poczuć przeżyte przez nas uczucie wolności, czyli zrozumieć jeszcze jedną prostą prawdę: można stać się wolnym nawet wtedy, kiedy się traci wolność i idzie do więzienia.
Wracając do zachodniego (ówczesnego, wczesnego) postrzegania demonstracji należy wspomnieć, że odbyła się ona w 68-ym roku, w tym samym roku, kiedy Europą Zachodnią wstrząsnęły rozruchy studenckie, a USA były ogarnięte demonstracjami przeciwko wojnie wietnamskiej i manifestacjami o prawa obywatelskie dla ludności murzyńskiej. Akurat tak się złożyło, że w noc poprzedzającą demonstrację byliśmy z wizytą u Łarisy Bogoraz i oglądaliśmy album o paryskim Maju 68: masowe, wielotysięczne demonstracje, barykady, starcia studentów z policją – wszystko to robiło duże wrażenie. Natomiast dla Zachodu, który był oswojony, a w każdym razie przez rok oswoił się z podobnymi sytuacjami, silnym przeżyciem była właśnie ta skromność, „cichość” naszej demonstracji.
Rzeczywiście, siedem osób w centrum Moskwy, w sercu radzieckiego imperium, na Placu Czerwonym, siada na skraju chodnika i podnosi plakaty. Bez żadnego okrzyku. Krzyczą i uciekają się do przemocy ci, którzy jak najszybciej starają się zlikwidować demonstrację: trzeszczy tkanina czy papier rozrywanych plakatów, słychać głośne zniewagi, sypią się ciosy, ludzi na siłę wsadzają do samochodu, a oni – nawet nie stawiają oporu. A w okupowanej Czechosłowacji w tamtych dniach demonstracje były dużo bardziej masowe i burzliwe – wolność zgromadzeń była większa, niż w stolicy kraju-agresora.
Nasza demonstracja była tak niepodobna do wszystkiego, co nazywa się demonstracją na Zachodzie, - dopiero teraz to dobrze rozumiem – że nie mogła nie wywołać, z jednej strony, podziwu graniczącego ze zdziwieniem, a z drugiej – jakiegoś przeszywającego, wtedy jeszcze nie do końca jasnego zrozumienia: cóż to za państwo – ZSRR, cóż to za ustrój – komunistyczny, gdzie siedem cichych osób z plakatami jest odbieranych jako zagrożenie dla całego „ustroju państwowego i społecznego”, gdzie najmniejszy akt protestu jest likwidowany natychmiast i z użyciem siły…
Ciekawe informacje (chociaż z innego punktu widzenia) otrzymałam już na Zachodzie. Książka Dwunasta w południe, jak już wspomniałam wcześniej, ukazała się w przekładzie we Francji, w Anglii, w USA i, co najdziwniejsze, także w Meksyku. Wydania niemieckiego nie było. Opowiadano mi, jak w 1970 roku rękopis ksiązki zaproponowano kilku niemieckim wydawcom, lecz oni jednym głosem odpowiadali: „To jest niemożliwe. To jest fałszywka!” Prawdopodobnie, mając za sobą doświadczenieswojego nazistowskiego totalitaryzmu uważali za niemożliwe, żeby siedmioro zwykłych, niczym niewyróżniających się obywateli, ośmieliło się przeciwstawić machinie komunistycznego totalitaryzmu, w dodatku tak, jak my to zrobiliśmy. Gdybyśmy byli światowymi znakomitościami lub próbowalibyśmy wysadzić mauzoleum – i jedno, i drugie wyglądałoby „wiarygodniej”. Ale my byliśmy, kim byliśmy i zrobiliśmy, co zrobiliśmy, i w tym samym czasie dwoje uczestników „fałszywki” siedziało za nią w łagrach, troje – na zesłaniu, Wiktor Feinberg – w leningradzkim więzieniu psychiatrycznym, a mnie przewożono z więzienia Butyrki do Instytutu im. Serbskiego i z powrotem – z powrotem już też z diagnozą, która skazywała mnie na więzienie psychiatryczne.
Nie wyszła Dwunasta w południe również po czesku, czego głęboko żałuję. Jednak w Czechosłowacji bardzo szybko dowiedziano się o demonstracji. Jesienią 1968 roku mój list otwarty z opowieścią o demonstracji był rozklejany jako ulotka na murach Uniwersytetu Karola w Pradze. Było dla nas ważne, żeby tam wiedziano o demonstracji: propaganda radziecka ze wszystkich sił utożsamia państwo i naród, na zachód od granicy radzieckiej w ogóle przyjęto wszystko, co robi władza na Kremlu, nazywać „rosyjskim” – „rosyjska inwazja”, „rosyjskie czołgi”. Dzięki wyrwie, którą zrobiliśmy w zainscenizowanym „ogólnonarodowym poparciu”, Czesi i Słowacy mogli przypuszczać, że ta siódemka, o której się dowiedzieli, nie jest osamotniona i że inwazja, której doświadczyli, nie jest w żadnym razie dziełem narodu – rosyjskiego czy tak zwanego „radzieckiego”.
I my, rzeczywiście, nie byliśmy osamotnieni w swoim proteście. Nie przestaję powtarzać, że nasza demonstracja, która stała się najbardziej lub nawet może jedynym szeroko znanym aktem protestu przeciw inwazji na Czechosłowację, - w rzeczywistości nie była jedyna. Jawność, jaka otaczała demonstrację, przyniosła nam sławę „odważnych bohaterów”, sławę, za którą nie uganialiśmy się, „bohaterów”, którymi nie byliśmy. Tym bardziej rażąca jest niesprawiedliwość, że zapomina się o tych, którzy w różnych miejscach Związku Radzieckiego, najczęściej w pojedynkę (a nie jak my – mimo wszystko w siódemkę), zaryzykowali i wyrazili swój protest.
W swoim czasie wszystkie znane mi tego rodzaju fakty umieściłam w epilogu książki Dwunasta w południe, później poznawałam ciągle nowe: chłopak, który dopiero co ukończył szkołę, zrobił napis w poprzek Prospektu Kirowa w Leningradzie (nie trafiono na jego ślad, więc nie podaję nazwiska); w 70-tym (dwa lata trwały poszukiwania), za ulotki rozrzucone w sierpniu 68-go roku, trafił do łagru Boris Szylkrot; w Mordowii, w zonie o obostrzonym reżimie, Wiktor Bałaszow wszedł na dach baraku ze zrobioną własnoręcznie flagą czechosłowacką i przez dwie godziny nie można go było stamtąd ściągnąć. O tym wszystkim opowiadam, gdy przychodzi mi mówić o demonstracji, ale, niestety, ta opowieść jest odbierana jako jakaś dodatkowa informacja, a demonstracja jest, jak dawniej, legendą.
Ciekawą wzmiankę o niej znalazłam w powieści świetnego pisarza czeskiego Josefa Škvoreckiego. Bohater powieści, Danny Smiřicki (pisarz, postać na poły autobiograficzna) i jego przyjaciółka-aktorka na kilka miesięcy przed inwazją poznali w Wiedniu i zaprzyjaźnili się z pisarzem radzieckim, który przyjechał na konferencję poświęconą „nowej powieści”. Radzieckiemu pisarzowi udaje się wymknąć od przydzielonego mu kagiebisty i odbywa się rozmowa od serca: jasne, że ten bohater nie ma żadnych iluzji co do ustroju radzieckiego (nawet stara się rozwiać podobne iluzje naiwnych Anglików, którzy uczestniczą w rozmowie), ma te same poglądy, co jego czescy przyjaciele. Minął jakiś czas, nastąpiła inwazja i spotkawszy aktorkę Danny pyta ją: „A wiesz, co zrobił taki to a taki po inwazji?”; a ona z błyszczącymi oczyma, odpowiada mu na pytanie pytaniem – prawie stwierdzeniem:
- Był z tamtymi na Placu Czerwonym?!
- Nie, - odpowiada Danny, - podpisał list aprobujący wprowadzenie wojsk Układu Warszawskiego…
„Legendą” staliśmy się również w szerokich kręgach czeskiej emigracji politycznej. Spośród siedmiu demonstrantów pięcioro opuściło Związki Radziecki i każdego z nas przejeżdżającego przez Wiedeń tamtejsi, całkiem liczni Czesi, po prostu nosili na rękach. Szczególnie polubili świętej pamięci Wadika Delone: prawie co rok, w rocznicę dokonania inwazji, zapraszali go, żeby przyjechał, wystąpił, jeszcze raz przypomniał, że nawet wśród obywateli radzieckich znaleźli się tacy, którzy mieli odwagę zaprotestować przeciw okupacji Czechosłowacji. Mnie zawsze bezgranicznie wzrusza, kiedy podczas spotkań ze mną, starannie dobierając zapomniane, jeszcze w szkole wyuczone, słowa Czesi starają się rozmawiać po rosyjsku, zupełnie jakby chcieli podkreślić: nie, was, Rosjan, waszego języka, waszej kultury my nie znienawidziliśmy. (Niestety, prasa zachodnia chętniej drukuje wypowiedzi typu: co powiedział Kundera o czołgach, które w 68-ym roku… przywiozły Europejczykom-Czechom azjatycką kulturę rosyjską).
Wielu emigrantów czeskich, którzy w swoim czasie nie wiedzieli o demonstracji, dowiedzieli się o niej z filmu telewizyjnego nakręconego w Hamburgu. Trzeba o nim powiedzieć parę słów. Film ten ma poważny minus – przegięcie we współczuciu nam, ofiarom, zbędną „łzawość”. Albo gdy nie jesteśmy „ofiarami”, to „bohaterami”, w stylu rewolucjonistów z filmów radzieckich o carskim sądzie, gdzie odważni narodowolcy (podobnych do bolszewików nas mimo wszystko, chwała Bogu, nie zrobiono) wygłaszali płomienne przemówienia. To jednak rekompensuje rama kompozycyjna: jest to film o kręceniu filmu – za kulisami planu filmowego aktorzy żyją swoim życiem, swoimi problemami, dramatami w swoim życiu osobistym, albo zaciekle się kłócą o sens tej historii, w której grają, albo mają dość naszych zmartwień, które zaczynają ich nudzić. Tym samym twórcy filmu wprost podkreślają: jeśli coś jest nieścisłe – czy to w planie ogólnym, czy w szczegółach, - to my to tak widzimy. I przy takim podejściu pozostawiają widzowi szerokie pole do własnego spojrzenia, do innej interpretacji. Znakomita aktorka gra Łarisę Bogoraz: zewnętrznie do niej zupełnie niepodobna, potrafiła wniknąć w osobowość Łarisy, zdumiewająco oddała połączenie gorącej porywczości i jasnej twardej mądrości. I zupełnie poraża rola sędzi Łubiencowej (o moskiewskim przezwisku Łubiancowa, która swoją karierę zaczęła podczas procesu demonstrantów, a później „wyróżniła się” w wielu procesach politycznych). Dlaczego aktorce udało się przekazać cały ten zimny i obojętny sadyzm sługi komunistycznej Temidy? Okazało się, że jest ona uciekinierką z NRD…
Ten film – po dziesięciu i więcej latach (więcej, ponieważ jest nadal wyświetlany) – jeszcze bardziej wzmocnił „legendę” naszej demonstracji. Mówiąc „legenda”, mam na myśli nie stworzenie czegoś uzupełniającego faktyczne wydarzenia, lecz tylko jakąś aureolę, otaczającą to wydarzenie sprzed piętnastu lat, tę demonstrację, udział w której dla całej naszej siódemki był naturalnym, zwykłym, nieheroicznym krokiem. I mam ogromną nadzieję, że ta aureola wokół legendy nie przeszkadza – raczej, przeciwnie, pomaga zrozumieć nie tylko nasze motywy, lecz i motywy tych, którzy dziś tam w ZSRR, mają odwagę przeciwstawić się totalitarnej machinie i pomyślawszy „NIE”, wypowiedzieć swoje „Nie!” pełnym głosem – nawet wtedy, gdy za tym idą długie lata więzień i łagrów.
[1]N. Gorbaniewskaja, Połdien’. Dieło o diemonstracyi na Krasnoj płoszczadi 25 awgusta 1968 goda, Frankfurt-na-Majnie, „Posiew”, 1970.
[2]Przypominam, że sądzono tylko pięcioro. Szósty, Wiktor Feinberg, został tak pobity na placu przez kagiebistów, że sama jego obecność na procesie jako oskarżonego o „poważne zbiorowe zakłócenie porządku społecznego” byłaby zbyt wymownym „dowodem rzeczowym” pokazującym, kto tak naprawdę zakłócił ten porządek. Dlatego został uznany za niepoczytalnego, osądzony przy drzwiach zamkniętych (jak to jest w zwyczaju – bez jego udziału, tak że nawet sąd nie widział ani jego, ani jego uszkodzonej szczęki) i osadzony w więzieniu psychiatrycznym.
[3]Właśnie ta powszechna jawność miała wpływ na wyrok stosunkowo „lekki”, nawet jak na tamte czasy, bardziej „wegetariańskie” niż obecne.
Komentarze
Prześlij komentarz