Wiktor Jerofiejew, Jerofiejew contra Jerofiejew
"Odra” 2002, nr 10, s. 51-61 /
Wiktor Jerofiejew
Jerofiejew contra Jerofiejew, tłum. Tadeusz Klimowicz /
Z Jerofiejewem poznałem się w windzie. Patrzył prosto przed siebie. Ja patrzyłem sobie pod nogi. W milczeniu jechaliśmy na górę. Obaj wiedzieliśmy, że jest lepszy ode mnie pod każdym względem. Był wyższy, przystojniejszy, szlachetniejszy, odważniejszy, silniejszy duchem, bardziej bezpośredni, bardziej doświadczony, bardziej stylowy. Był nieskończenie bardziej utalentowany ode mnie. Był moim idolem, bożyszczem, zdjęciem wyciętym z czasopisma francuskiego, kultowym autorem ulubionej książki. Jechaliśmy windą w dzielnicy chruszczowskich slumsów, w slumsie postawionym na sztorc. Powiedział, patrząc prosto przed siebie:
- No co, nazwisko powinieneś chyba zmienić.
Mimo woli spojrzałem mu prosto w oczy. Byłoby lepiej, gdybym tego nie zrobił. Stał w płaszczu, w lekko zsuniętej na bok czapce, nadającej mu z lekka dziarskiego wyglądu, pięknie kontrastującego z dokładnie pozapinaną na wszystkie guziki białą koszulą i wczesną siwizną. Twarz wyrażała lekki wstręt i lekką bezwzględność, zupełnie wystarczającą dla drobnej ofiary.
- Za późno, Wienia, za późno – powiedziałem z rozpaczliwą godnością malutkiej małpki (odważnej uczestniczki ruchu demokratycznego, organizatora almanachu „Metropol”, już autora Rosyjskiej piękności).
Sam sobie byłem winny. Wystawiłem się. Po co powlokłem się do chruszczowki[1]słuchać, jak czyta dopiero co napisaną sztukę? Przecież zarzekałem się nie zawierać z nim znajomości. Strasznie chciałem go poznać. Nie pamiętam, kiedy przeczytałem Pietuszki pierwszy raz, jakoś tak na początku siedemdziesiątych, ale za to dokładnie pamiętam swój cielęcy zachwyt: Xeres! Kreml! Pocałunek ciotki Kławki! Rewolucja w Pietuszkach! Chuj w wagonie z dwóch stron i walenie z nagana do Iljicza przez przykucnięte kobiety! – i swoją początkową lekkomyślność... oderwanie... wielka rzecz!... nie zwróciłem nawet uwagi... na problem tak samo brzmiących nazwisk. Wcześnie zaczęto mnie z nim mylić... boleśnie mi to schlebiało... zaprzeczałem, pesząc się i ciesząc z okazji porozmawiania o jego książce...
Całe mieszkanie zamieniło się w rytualną kuchnię kultury podziemnej, niemal (jak się później okazało) ostatnich jej chwil: zaczął się 1985 rok, ale nim przystąpił do czytania, Jerofiejew puścił w obieg czapkę. Młode dysydenciaki grzebali po kieszeniach w poszukiwaniu trzyrublówek. Czapka napełniła się po brzegi. Kto pójdzie?
Zgłosiłem się. Było w tym coś z ukrytej dziecięcej myśli – mimo wszystko spodobać się i usprawiedliwić (chociażby za holenderską historię, patrz o niej niżej). Jako jedyny miałem samochód.
- Poczekaj tylko, nie czytaj beze mnie – uprzedziłem Jerofiejewa i pojechałem do radzieckiego sklepu monopolowego o niepowtarzalnym i niezapomnianym zapachu, który wąchał cały kraj. Odstałem pół godziny w kolejce, kupiłem skrzynkę bułgarskiego wina wytrawnego i wniosłem ją do mieszkania przyszłych przyjaciół pieriestrojki. Jerofiejew czytał, zlekceważywszy naszą umowę. Zakłopotany zatrzymałem się na progu. Jerofiejew przestał czytać i powiedział przepraszającym głosem:
- Pozwól doczytać do końca pierwszego aktu i wypijemy.
Skrzynka wina okazała się mocniejsza od lektury. Wyłapałem w intonacji nawiedzenie graniczące ze szczerością. Kiedy Jerofiejew skończył, jego żona Gala[2]zebrała kartki rękopisu do kartonowej teczki i siadła, przykrywając ją pupą.
- Żeby się nie zgubiła – wyjaśniła.
Wino było podłe. Znajomość niezawarta. Zaczynała działać metafizyka wspólnego nazwiska: w głębi duszy cieszyłem się, że sztuka mi się nie spodobała.
METAFIZYKA WSPÓLNEGO NAZWISKA
Człowiek noszący takie samo nazwisko – to zły sobowtór, groźba, cień, same nieprzyjemności. Kradnie twoją energię – zawsze uzurpator, samozwaniec, kroki komandora, kamienny gość[3], pretendujący do twojego Ja, twojej tożsamości. Nawet imiennik – uzurpacja, niedobre podobieństwo. Jeśli w towarzystwie są dwie Iry, to czujemy się jakoś tak niezręcznie, jakby miały na sobie te same rajtuzy. Krewniak noszący to samo nazwisko – wspólny kocioł. Z nim nie trzeba się dzielić, z niego jesteśmy dumni.
- To nie ja. To mój brat – z uśmiechem.
- To ten, z takim samym nazwiskiem – zawsze z irytacją.
Jeśli nazwisko jest popularne, to do ich posiadaczy chcąc nie chcąc człowiek się przyzwyczaja, jak do bycia kulawym. Jeśli nazwisko jest rzadkie, to wspólne nazwisko nawet cieszy. Chciałoby się zobaczyć, kto jeszcze nosi twoje nazwisko. Spotkanie na pustyni.
Nieszczęście z nazwiskami o średniej częstotliwości występowania.
Jerofiejew – to słowo złożone z dwóch podstawowych rdzeni greckich. Odnosi się do miłości (eros) i do Boga (wspólny rdzeń z teologią). W transkrypcji rosyjskiej – Bogolubow. Ale Bogolubow jest o klasę wyżej od Jerofiejewa. W Bogolubowie jest zawarta szlachetność; Jerofiejew – to nazwisko plebejskie, łatwo przechodzące w niewyszukane przezwiska: Jerofiej, Jerofa, Jeroszka, w nazwę pitej pod płotem wódki „Jerofieicz” (chętnie wykorzystywanej w humorystyce radzieckiej).
Nazwisko mające tak bogate greckie znaczenie, na gruncie rosyjskim jest jakieś takie oklepane, bez wyrazu, często mylone. Nauczyciele nijak nie mogli zapamiętać mojego nazwiska: Jefriemow, Jeriemiejew. W pralni przyjmujące brudną bieliznę uparcie zapisywały je ołówkiem kopiowym przez „Ja”.
Zrobić z takiego nazwiska coś konkretnego, trwałego jest czymś bardzo skomplikowanym. Jeśli robisz, jeśli się udaje – człowiek o tym samym nazwisku szczególnie irytuje. Jedyna reakcja – to pogonić go, gdzie pieprz rośnie.
Tezy zostały zaczerpnięte – nie wszystko zostało rozszyfrowane – z Atlasu samochodowego ZSRR. Podążając na wieczór „Dwóch Jerofiejewów” (1987 rok, kino na Krasnej Priesni), naszkicowałem je na forzacu atlasu, siedząc w samochodzie w kolejce do stacji benzynowej.
CZY BYŁA KOLACJA?
Bob był swoim człowiekiem w Moskwie i kiedy on – konsul holenderski, przyjaciel bohemy – zaprosił na kolację, zgodziłem się bez oporów. Na początku lat osiemdziesiątych Holandia reprezentowała w ZSRR interesy Izraela; młody, uśmiechnięty Bob pomagał ludziom emigrować. Przed Moskwą pracował w Indonezji; jego mieszkanie miało egzotyczny, nierealny w surowej radzieckiej stolicy wygląd: wyplatane bujane fotele, maski, posążki tropikalnych bogów, dywany i dywaniki w kolorach Zachód słońca na równiku.
Na kolacji zebrali się konsulowie różnych krajów zachodnich. Paliły się świece. Panował nastrój europejskiej dyplomacji: uroczysty i niewymuszony. Oprócz mnie nie było innych Rosjan. To mnie zdziwiło, ale po dwóch ginach z tonikiem zdumienie zostało podtopione, po trzech – zalane. Konsulowie zasypali mnie niezliczonymi pytaniami. Pokojówki z organów UPDK[4]nalewały francuskie wino i zwracały się do wszystkich perpan, mnie traktując na zasadzie wymownego wyjątku. „Do więzienia, a nie przy stole siedzieć!” – brzmiał ów wyjątek, ale byłem zbyt pochłonięty rozmową, żeby go usłyszeć.
Siedziałem na honorowym miejscu, jadłem, dużo piłem i mówiłem bez przerwy. Zainteresowanie mną oceniałem jako wyraz szacunku ze stronę konsulów dla „interesującego rozmówcy”. Poczerwieniałem, nawet trochę się spociłem. Przekonywałem konsulów i ich po moskiewsku opalone małżonki, że język rosyjski jest bogaty, a naród rosyjski biedny i że dzięki i wbrew temu nigdzie stąd nie wyjadę, jako że każdy prawdziwy pisarz rosyjski musi przejść przez swoją golgotę, żeby odnaleźć swój głos. Nie zauważyłem, kiedy pokojówki zabrały brudne talerze i nalały szampana. Nastąpiła jakaś szczególnie podniosła pauza.
- Teraz będzie toast – oznajmił Bob i z twarzą spiskowca wyszedł zza stołu. „Dokąd to on?” – odprowadzałem go oczyma. Konsulowie uśmiechali się do mnie przyjaźnie, ich małżonki – życzliwie. Moja żona siedziała ze spuszczoną głową. „Zazdrosna. Tylko o kogo? O wszystkie naraz” – zdecydowałem.
Bob ukazał się na progu. W rękach miał książkę. Młody, uśmiechnięty, zdecydowanie ruszył w moją stronę. W miarę, jak Bob się zbliżał, narastało we mnie gorące pragnienie zapaść się pod ziemię. Właśnie to była moja golgota, tylko nie miałem czasu, żeby się tego domyślić. Podniosłem się, nieporadnie odsunąłem krzesło i zrobiłem parę kroków w stronę Boba. Konsulowie i tropikalni bogowie z nieprzerwaną uwagą spoglądali na mnie. Bob miał w rękach dopiero co wydaną w Amsterdamie po niderlandzku książkę Moskwa-Pietuszki.
„Boże! – przeleciało mi przez głowę – Co oni pomyślą! Nie tego nakarmili!”
- Bob – powiedziałem zdławionym głosem, półszeptem, próbując powstrzymać swą hańbę – Bob, to nie jest moja książka.
Bob zatrzymał się jakieś pół metra ode mnie i spojrzał z nabożnym lękiem na spurpurowiałą twarz swego rosyjskiego gościa. Może pomyślał, że jego wiedza o Rosjanach jest jeszcze niedostateczna, żeby zrozumieć ich we wszystkich delikatnych sytuacjach. Kto wie, być może Rosjanie są na tyle nieśmiali i delikatni, przy całej swojej pozornej szorstkości, iż takie proste ceremonie, jak przekazanie książki z rąk do rąk, wywołują u nich takie właśnie konwulsyjne drgawki, jakie widział teraz na mojej twarzy?
- To nie jest moja książka...
- Więc czyja? – spytał Bob nieufnie i cicho, jak lekarz.
- Innego Jerofiejewa – odpowiedziałem.
Widziałem, jak Bob z każdą chwilą z konsula zamienia się w lekarza, obserwującego, jak pacjentowi na jego oczach robi się nierówno pod sufitem.
- A to kto? – spytał mnie bardzo łagodnie.
Odwrócił książkę i pokazał na tylnej okładce zdjęcie autora. Przyjrzałem się zdjęciu. To było moje zdjęcie.
- To ja – wymamrotałem już zupełnie zdławionym głosem.
- A więc jest powód dla mego toastu – z wcześniejszą delikatnością powiedział Bob, rozpaczliwie spoglądając w stronę zachodnich konsulów w poszukiwaniu wsparcia. Tamci z kielichami szampana zaczęli uroczyście się podnosić ze swoich miejsc.
- Proszę zaczekać! – krzyknąłem do konsulów. Konsulowie usiedli – To ja – powtórzyłem do Boba, próbując wytłumaczyć, choć jeszcze nie wiedziałem jak – Ale to zdjęcie nie ma żadnego znaczenia. On ma inne imię.
- Imię? – podejrzliwie zapytał Bob – Jakie imię?
- Wieniedikt – odrzekłem.
Bob odwrócił książkę na przednią okładkę. Na górze było napisane: Wiktor Jerofiejew.
Nie miałem nic do powiedzenia. W ręku Boba pojawił się kieliszek szampana.
- Wypijmy... – zaczął.
- Poczekaj! – powiedziałem – Nie będę pił. To nie jest moja książka.
Bob, zdaje się, zaczął tracić cierpliwość. Znów odwrócił książkę na tylną okładkę.
- Urodziłeś się w 1947 roku?
- Tak.
- Uczestniczyłeś w almanachu „Metropol”?
- No tak.
- I chcesz powiedzieć, że to nie ty?
- Nie, to oczywiście ja – cierpliwie powiedziałem, ociekając potem – ale to nie ja napisałem tę książkę.
- To znaczy, wydawcy holenderscy... – zamilkł, nie rozumiejąc, co dalej powiedzieć.
- Tak, tak – rozpaczliwie pokiwałem głową.
Bob wnikliwie mi się przyglądał. Minęło może pół minuty. Wreszcie na jego twarzy zabłysnął jakiś promyk nadziei. Rozrastał się. Nagle jego twarz oświecił ogień zrozumienia. Bob odstawił szampana i schwycił się ręką za głowę. Teraz mi się wydawało, że to on na moich oczach odchodzi od zmysłów.
- Jak mogłem się od razu nie domyśleć! – zawołał z ulgą i spojrzał na konsulów. Potem przeniósł wzrok na mnie i mrugnął z taką siłą, z jaką prostytutki w filmach radzieckich o życiu na Zachodzie mrugają do potencjalnych klientów. Zatoczył palcem po suficie, żyrandolu, ścianach. Bacznie śledziłem jego palec, ale nic nie rozumiałem.
- Jaki ze mnie dureń! – oznajmił Bob i jeszcze raz mrugnął do mnie w sposób okropnie i niesamowicie intymny – Ależ, oczywiście, to nie ty napisałeś tę książkę!
- Oczywiście, że nie ja – machinalnie powtórzyłem.
Nagle mnie olśniło: Bob uznał, że przestraszyłem się urządzeń podsłuchowych ukrytych w żyrandolu i pod tynkiem, w nogach foteli i w ciałach tropikalnych bogów i dlatego małodusznie wyrzekam się swojej książki.
- Ale wszystko jedno! – triumfował Bob, odnalazłszy rozwiązanie – Wszystko jedno, wypijmy za autora tej książki.
- Dobrze – zgodziłem się – Za Jerofiejewa!
- Tak – wtórował Bob – Wypijmy za Jerofiejewa!
Konsulowie pociągnęli do mnie i z ulgą wypiliśmy.
- A teraz – powiedział Bob – weź tę książkę i przekaż tamtemu, innemu – trzeci raz okropnie mrugnął, nie wierząc w istnienie tej fikcji – Jerofiejewowi.
Wziąłem na chwilę książkę do rąk. Żywo wyobraziłem sobie, jak przychodzę do nieznajomego Jerofiejewa w gości, wręczam książkę: „Masz – mówię do niego – Holendrzy wydali twoje Pietuszki, ale jakoś tak się złożyło, że na okładkę wpieprzyli moje zdjęcie i moją biografię oraz imię Wiktor”. W odpowiedzi już słyszałem soczyste bluzgi Jerofiejewa.
- Nie – powiedziałem – Nie wezmę. Sami oddajcie!
Niektórzy konsulowie uspokajająco poklepywali mnie po ramieniu.
- To nic, wszystko będzie dobrze.
Pokojówki przyniosły kawę. Zamiast kawy, zaczęliśmy z żoną składać pożegnalne ukłony. Konsulowie i tropikalni bogowie spoglądali w ślad za nami, na naszą paniczną ucieczkę, na moje literackie Waterloo i jeszcze zapewne przez dłuższy czas komentowali:
- Czy wyobraża pan sobie? Jerofiejew nie tylko wyparł się autorstwa! Bał się nawet wziąć książkę do rąk!.. Jakże ciężki jest los pisarza w totalitaryzmie!
Minęło dziesięć lat. Już z tamtej strony grobowego lustra Jerofiejew na początku lat dziewięćdziesiątych był świadkiem odwrotnych poczynań. Polacy, po przygotowaniu wydania Rosyjskiej piękności, oddali fragment do popularnego czasopisma krakowskiego „Przekrój”. Ukochany autor miejscowego samizdatu, Jerofiejew był bohaterem narodowym Polski. „Przekrój” wydrukował na całą szerokość kawałek z Piękności– z jego zdjęciem i z imieniem Wieniedikt. Mało tego, polski krytyk poprzedził publikację przedmową, gdzie błyskotliwie dowodził, że po Pietuszkachewolucja twórcza autora musiała doprowadzić do powstania Rosyjskiej piękności[5]. Byliśmy kwita i nie kwita. Nie sądzę, by spodobał mu się pomysł zostania autorem Rosyjskiej piękności.
Ale to jeszcze nie wszystko.
Kiedy, mniej więcej w tym samym czasie, przyjechałem do Amsterdamu na promocję holenderskiego wydania Piękności, zostałem zaproszony do popularnego programu telewizyjnego. Opowiedziałem całej Holandii, co się zdarzyło w domu Boba. Prowadzący program chichotał jak szalony. Jak szaleni chichotali kamerzyści i zgromadzona w studio widownia. Moja opowieść niewątpliwie pomogła książce stać się w Holandii bestsellerem.
Następnego dnia do studio zadzwonił Bob. Dawno wrócił z Moskwy i żył sobie spokojnie w Kraju Tulipanów. Bob oznajmił prowadzącemu program, że cała moja opowieść – to nieprawda i że kolacji w ogóle nie było!
Po prostu zgłupiałem. Jak to nie było?! A twoi tropikalni bogowie? Czyż nie są świadkami? A moja żona? A agenci UPDK? A konsulowie z całego świata? Co ty wygadujesz?! W jakie wymiary życia chcesz mnie strącić?
Wszystko było. I Wienia, i kolacja. I ty też byłeś, Bob. Nie trzeba.
NA PODDASZU
Literaccy dysydenci mieli swoje epolety. Hierarchia była bardzo ściśle przestrzegana. Rangi traktowano z szacunkiem. Zrozumienie mechanizmów nadawania stopni nie było łatwe. Jednego centrum nie było, jednak obowiązywały niepisane zasady subordynacji. Buława marszałkowska znajdowała się w rękach Sołżenicyna, ale on był zbyt daleko. Brodski też miał stopień marszałka, ale to był inny rodzaj wojsk i Brodski też był zbyt daleko.
W Moskwie obóz liberalno-dysydencki liczył kilku generałów, w rodzaju Władimowa[6]czy Kopielewa[7]. Niektórzy z nich byli kapryśnymi, surowymi ludźmi, ze szczególną pasją podejrzewającymi wszystkich naokoło o zbrodnicze kontakty z KGB. Opinie wystawiano według kryteriów literacko-politycznych. Odwaga i talent były podstawowymi komponentami, nierzadko rywalizującymi ze sobą. Poświęcenie należało do dobrego tonu. W dobrym tonie było też uchodzenie za niezbyt „sympatycznego” człowieka, który na pytanie „która godzina?” mógłby rzucić w odpowiedzi jakieś paskudztwo zawierające pouczenie.
Po skandalu z „Metropolem” otrzymałem niewysoki stopień oficerski, powiedzmy porucznika, i niemal natychmiast zacząłem marzyć o przeniesieniu do rezerwy, ale nie miałem gdzie się podziać: zdarzało się wykonywać w czasie pełnienia służby drobne prace wywrotowe.
Całą naszą armię ratowało i rozkładało zamiłowanie do bohemy. Silnym ośrodkiem bohemy była pracownia Messerera-Achmaduliny na ulicy Worowskiego. Kiedyś jakiś oblatany doktor habilitowany obliczy ilość wypitych tam napojów i wyciągnie astronomiczne wnioski. Pojawienie się Jerofiejewa w tym środowisku było nieco opóźnione, częściowo wymuszone (chorował i potrzebował pomocy), częściowo uzasadnione. Jerofiejew cieszył się opinią dobra narodowego, jednak przekonująco odegrał swoje generalstwo z nut Rozanowskiego[8]odszczepieństwa. To było piękne, chociaż w tym miejscu dawało o sobie znać „próżnościowe” promieniowanie, co w pewnym stopniu zamazywało obraz. Natomiast patos przyjaźni miał tu wartość najwyższą. Tylko nie między nami. Między nami była miłość do jednej bramki. Nie wywalczyłem nawet paktu o zawieszeniu broni. Jerofiejew był konsekwentny w swoim obcym, wrogo-nieprzyjacielskim stosunku do mnie. Ale nie bylibyśmy Rosjanami, gdyby bodaj raz nie przydarzyła się nam historia.
Na poddaszu trwała uczta jakiej świat nie widział – odprowadzaliśmy Biełłę i Borisa za granicę. Nastały liberalne czasy. Współwłaściciel nazwiska był po operacji, ze swoim japońskim brzuchomówczym aparatem. W środku nocy natknął się na mnie i spokojnie, brzuchomówczo oświadczył (tonem, nad którym pracował później generał Lebiedź), że nie lubi tego, co piszę.
Nie zażądałem wyjaśnień, rozumiejąc istotę konwencji: więcej pytań – więcej rozróby. Tym bardziej, że działo się to na oczach wszystkich. „Nie kochasz – nie trzeba”. Rozeszliśmy się. Nad ranem zgubił swój aparat. Ludzie rozchodzili się do domów. Wszyscy byli pijani. On siedział prosto jakby kij połknął. Z Messererem rozpoczęliśmy poszukiwania aparatu pod stołami, pod ławkami, wśród butelek. Pochłonięci pełzaniem, zostaliśmy sami. Aparatu nie znaleźliśmy. Jerofiejew był pijany jak bela (wbrew legendzie mówiącej, że się nie upijał). I jeszcze tam została znakomita aktorka Tania L., ale kompletnie zalana.
Gospodarza znudziły poszukiwania, dał mu pieniądze na taksówkę i otworzył drzwi na oścież. Wyszliśmy we trójkę. Chociaż powiedzieć „wyszliśmy” – to nic nie powiedzieć. Aktorką i Jerofiejewem tak zarzucało, że ledwie udało się im wyjść. Ja też swoje wypiłem, ale trzymałem się na nogach. Na klatce schodowej zaczęli padać na zmianę, jak u Charmsa[9]. Wciągnąłem ich do wąskiej windy i zwiozłem na dół. Na ulicy ze wszystkich stron walił śnieg. Aktorka odpłynęła. On milczał, pozbawiony możliwości mówienia. Złapaliśmy z nim aktorkę pod ręce i powlekliśmy przez Worowskiego w stronę Nowego Arbatu.
Obraz, zasługujący na Breughela: dwóch pijanych Jerofiejewów taszczy w cztery dupy pijaną artystkę, butami zagarniającą śnieg, przez zamieć. Niekiedy zatrzymujemy się, żeby odsapnąć, kładziemy artystkę na chodniku, wycieramy mokre twarze, łapiemy ją na nowo i – dalej. W całkowitej ciszy.
Dowlekliśmy do rogu Nowego Arbatu, gdzie była cerkiew bez krzyży. Ustawiłem ich tak, żeby się o siebie opierali, sam łapałem taksówkę. Upadli. Zacząłem ich podnosić.
Podnoszę jednego – rzucam się do drugiej. Jerofiejew pada w zaspę. Chwytam się za niego – pada aktorka. Na asfalcie leży, jak kukła. Najpierw wesoło, a potem: zamarzną! Idioci! Co mam z wami robić?! Ani jedna taksówka nie zatrzymuje się. Widzą – pijani. Czas ucieka.
Nagle, rzeczywiście, jak spod ziemi wyrósł milicjant. Z krótkofalówką. Małego wzrostu. Prawdziwy kurdupel. Młody i gniewny. Patrzy na mnie i cały drży ze złości:
- Jesteście pijani!
Jerofiejewa próbuję postawić na nogi. Aktorka leży. Milicjantowi nie odpowiadam.
- Zaraz wezwę patrol. Do izby wytrzeźwień!
I zaczyna wzywać patrol przez radiostację. Wyobraziłem sobie, jak nas zabierają: dwóch Jerofiejewów i znakomitą aktorkę L. – do izby wytrzeźwień; zacząłem dusić się ze śmiechu. Gliniarz po prostu się wściekł. Trzeszczy radziecka krótkofalówka. Wokół toczy się Gorbaczowowska walka z alkoholizmem. Jak nic obedrą nas ze skóry.
- Nie jesteśmy pijani – mówię do rozzłoszczonego milicjanta – Jesteśmy chorzy.
- Znam ja was, wszyscy jesteście tacy chorzy!
- Nie wierzysz?
Złapałem Jerofiejewa za talię, jakbym postanowił zatańczyć z nim tango, ale zamiast tanga zacząłem mu rozwijać czarny szalik, który miał na sobie całą noc. Nie wiedziałem, co tam zobaczę. Wiedziałem tylko, że wycięto mu gardło.
Nie protestował. Spoglądał na mnie niewinnymi, pijanymi oczyma, ni to rozumiejącymi, ni to nie rozumiejącymi, nie miałem pewności, i nie protestował. Rozwinąłem szalik i – zobaczyłem: miał tam wszystko wycięte!!! Wszystko!!! Nie wiadomo na czym trzyma się głowa. Same kawałki poszarpanego mięsa. Jakbym rozwinął jego najskrytszą tajemnicę i – zadrżałem.
Boże miłościwy! Za coś go tak?!
Biedaku ty mój, Jerofiejew...
Ale z innej, zupełnie z innej strony – doświadczyłem uczucia zwierzęcej zemsty. Niech się śmieć nasyci kompletnym brakiem wszystkiego. Wzywać patrol mu się zachciało! Gad państwowy! Obejrzałem się, żeby zawstydzić gliniarza.
No co, zobaczyłeś żeśmy chorzy?
Ku mojemu kompletnemu zaskoczeniu, nie zobaczyłem milicjanta. Był mały. To zapamiętałem. Powoli – przecież też niezupełnie trzeźwy – zajrzałem sobie pod prawą rękę: tu jesteś? – nie było go. Pod lewą. Gliniarz zmył się! Czy jak? Majaczyłem? On mi, co, zwidział się? Stałem zaskoczony. Gdzie on się, do diabła, zapadł? Milicjant zniknął z powierzchni ziemi. Współwłaściciel nazwiska siedział w zaspie. Aktorka leżała brzuchem na śniegu. Cierpliwie owinąłem czarnym szalikiem brak szyi.
- Czy był tu milicjant? – zapytałem go – Tak, czy nie?
Patrzył na mnie nie rozumiejącymi, niewinnymi oczyma. Bez japońskiej zabawki wyglądał strasznie bezradnie. Był w moich łapach, mój Jerofiejew.
- Ty chuju pieprzony – wymamrotałem, wycierając mu mokrą twarz chusteczką do nosa.
Nie sądzę, by Jerofiejew pamiętał coś następnego dnia.
DWÓCH JEROFIEJEWÓW
Pomysł wieczoru „Dwóch Jerofiejewów” zalęgnął się w awangardowych głowach na fali wciąż tej samej pieriestrojki i był lekkomyślnie przeze mnie podchwycony w duchu happeningu maniłowskiego[10]. Nie utraciłem płonnej nadziei znaleźć zrozumienie, żeby później pić z Jerofiejewem herbatę z konfiturą na wysokim balkonie i rozmawiać o literaturze. Oprócz tego, pragnąłem, by publiczność przestała nas mylić.
Znaleziono kino na Krasnej Priesni, duże, było pełne, nie można było szpilki wcisnąć. Przygotowałem tekst metafizyczny. Myślałem, pośmiejemy się.
To nie był wieczór. To był pojedynek. Coś takiego, gdy piłkarska reprezentacja Armenii gra na stadionie w Tbilisi. Nie, gorzej. Reprezentacji Armenii nikt nie życzy zwycięstwa, ale jest potrzebna do przegrywania. Ja nie zasługiwałem nawet na porażkę. Chciano mnie raz na zawsze spisać na straty jako bezwartościowego gracza, pretendującego do gry w lidze z ukochanym liderem. W zasadzie powinienem był wstać i powiedzieć – jestem samozwańcem. Wyjść i więcej nie wracać.
Widownia przyszła na tamtego Jerofiejewa. Znali Pietuszki na pamięć i gotowi byli przysięgać na każde słowo poematu. Mojej widowni w zasadzie nie było, ponieważ nie miałem żadnej widowni. Ot, kilkudziesięciu życzliwych. Jerofiejew przyszedł z przyjaciółmi, którzy byli jeszcze bardziej pryncypialni, niż widownia i on sam. Dla nich było jasne, że bój to będzie ostatni. Pamiętam nieprzyjazne oczy jakiejś bardzo bliskiej mu poetki o twarzy mniszki, pamiętam inne nieprzyjazne oczy jego sekundantów, obiecujące, że litości dla mnie nie będzie.
- Młodszy jesteś. No to zaczynaj – chłodno powiedział mi z pomocą japońskiej maszynki (jednak się znalazła!) i rozeszliśmy się „strzelać” w różne strony sali.
W charakterze przedmowy Prigow[11]powiedział coś tam zabawnego na temat dwóch Jerofiejewów, przyjętego przez widownię bez szczególnej sympatii. Przekazano mi mikrofon. Zrozumiałem, że żadna metafizyka wspólnego nazwiska nie przejdzie. Zrozumiałem jasno i zwyczajnie, że teraz padnę tak, że będą tworzyć o tym legendy, i cała maniłowszczyzna wywietrzała ze mnie.
Nie byłem gotów pojedynkować się; Jerofiejew był silny i chory, nie mogłem go pokonać. Zresztą po co? Pozostawało zdanie się na jego łaskę, był moją ostatnią nadzieją. Koniec końców usłyszy mój tekst i sam zadecyduje, jak postąpić.
Zacząłem czytać Życie z idiotą, opowiadanie, które nie raz czytałem na różnych moskiewskich spotkaniach, w jakimś sensie tekst sprawdzony. Jeszcze jedna iluzja! Z równym powodzeniem mógłbym czytać wstępniak z „Prawdy” albo przemówienie Breżniewa. Nie, przemówienie Breżniewa pasowałoby, jak sądzę, lepiej; przynajmniej byłoby wyzwanie i całkowite rozwalenie konwencji – demonstracyjna rezygnacja z pojedynku, a tak jednak rzuciłem publice na pożarcie moje dziecko, nie jakieś tam, a moje, rodzone.
Widownia siedziała zlodowaciała, martwa, nic do niej nie trafiało: ani słowo, ani dźwięk. Czytałem w pełnej sali w kompletną pustkę. Zdenerwowałem się, zacząłem czytać coraz głośniej i szybciej, zacząłem się spieszyć, jakby krzyk mógł wywołać odzew, a w pośpiesznej lekturze można zawrzeć przymilną obietnicę: teraz-teraz będzie ciekawie. Ale ciekawe nie zaczynało się.
W rezultacie, wzmocniony mikrofonem, wrzeszczałem bardzo głośno i niezrozumiale na całą salę. Oczywiście myliłem się, czytałem gorzej niż zwykle, nie miałem jednak dość rozumu, by wstać i wyjść. Skończyłem Idiotę. Sala, zacisnąwszy usta, milczała. Rozległy się jakieś słabe brawa, które dźwięczały ironicznie w ogólnej ciszy. Wziąłem się za Perski bez. Wewnętrznie już pogodziłem się z klapą, ale nie miałem ochoty się poddawać.
Sala z zadowoleniem dobiła mnie na koniec[12].
Potem wyszedł na scenę Jerofiejew, wysoki, siwy i bezpośredni – i sala zawyła z zachwytu i nie przestawała wyć z zachwytu po każdym, zniekształconym przez japońską maszynkę, słowie swego ulubieńca. Siedziałem w ciemnej sali, biały i pognębiony. Potem mi nawet mówiono, że nie było aż tak źle: mogli wygwizdać i wyklaskać na śmierć, ale nie wierzyłem.
Kiedy wszystko się skończyło i Jerofiejewa otoczyła zachwycona widownia, ja też podszedłem pogratulować. Chyba się nie odezwał. Wypchnięto nas do foyer, do Jerofiejewa podbiegł fotograf, zaczął się fotografować ze swoją kompanią, stałem i patrzyłem, oparty plecami o ścianę, jak robią sobie zdjęcia. To była jedyna możliwość sfotografować się razem na pamiątkę. Nie sfotografowaliśmy się.
„Czemu ty, kurwa, jesteś taki okrutny! – rozmyślałem – Żadnej wielkoduszności! Gdzie twój chrystianizm-katolicyzm?[13]Żadnej łaski dla pokonanych! Ja na twoim miejscu...”
Nagle rozłościłem się. Tłum sekundantów ruszył pić i hulać. Wyszedłem z kina, wsiadłem do swego „Żyguli”, było zimno, zacząłem rozgrzewać silnik. Zupełnie nieoczekiwanie ktoś zastukał w szybę. Obejrzałem się: on! Uśmiechał się do mnie! Całkiem przyjaźnie! Patrzyłem na niego, nic nie kapując. Trzepało mną.
- Dasz odpalić? – spytał jakby nie było całego tego spotkania – Nasz samochód nie chce zapalić.
Zawróciłem i podjechałem maska w maskę do ich samochodu. Wyciągnąłem kabel – szybko zadziałał. Jerofiejew opuścił szybę:
- Jedźmy, wypijemy.
Pomilczałem, patrząc na samochód jego sekundantów. Oto ludzie, którzy tak krótkowzrocznie się cieszą, że ich idol znaczy więcej od tego, co napisał. A według mnie, to jest wyrok i kurza ślepota!
- Co ty pleciesz, urażony człowieku! – przerwałem samemu sobie.
Cieszyłem się, że podzieliłem się z nimi automobilową energią - nie wiedzieć czemu, to mi się spodobało - ale pić z nimi nie miałem ochoty.
- Innym razem.
Więcej go nie widziałem.
Minął jakiś czas i zadzwonił do mnie. Nie było mnie w Moskwie.
- Tu, Jerofiejew – mówił mojej żonie, wystraszonej grobowym głosem – Proszę nie odkładać telefonu. Jestem po operacji – dudnił głosem z zaświatów – Tu, Jerofiejew.
Przyjechałem i nie oddzwoniłem.
- Jeśli czegoś chce – sam zadzwoni – powiedziałem, wyrywając z siebie Maniłowa z korzeniami.
Na początku 1990 roku siedzieliśmy ze świętej pamięci Władimirem Maksimowem w restauracji „Pirosmani” i omawialiśmy możliwość wydania estetycznie lewicowego numeru „Kontinienta”[14](ceniłem go za „Kontinient”). Z pomysłu nic nie wyszło. Szybko znaleźliśmy się po różnych stronach barykady estetycznej.
- Wienia umiera – powiedział Maksimow, pochłaniając gruzińską zieleninę – Odwiedzimy go jutro w szpitalu? Pożegnamy się.
- Nie pojadę – powiedziałem, po chwili zastanowienia.
Maksimow zdziwił się i spojrzał na mnie (tak właśnie powinien był zrobić), jak na rosyjskiego markiza de Sade’a[15].
Ale nie chodziło o Sade’a, i nie o Maniłowa, i nie o zadrę po wieczorze „Dwóch Jerofiejewów” (która, rzecz jasna, tkwiła we mnie, och, jak tkwiła!.., nie z powodu klapy... z powodu jego tępoty). Do szaleństwa mi było żal Wieniedikta i dlatego nie chciałem jechać do szpitala. Wiedziałem, jak strasznie się męczy (opowiadał mi o tym sam Maksimow), przecież widziałem tam, na ulicy, jego gardło, a tu ja, młody, zdrowy, z kwiatami – na jego śmiertelne łoże – żegnać się przyjechałem.
Do tej pory nie wiem, czy zachowałem się właściwie. Z jednej strony... Z drugiej strony... Postąpiłem tak, jak uważałem za stosowne.
A potem było coś takiego: w maju 1990 roku z synem wyjechałem do Niemiec, a żona została w domu. Późnym wieczorem zadzwonił telefon.
- Czy to mieszkanie pisarza Jerofiejewa? – zapytał zasępiony męski głos.
- Tak – powiedziała żona.
- Chcę złożyć pani wyrazy swego współczucia z powodu śmierci męża...
- A... syn? – po chwili milczenia zapytała żona, uznając, że samolot się rozbił.
W telefonie zapanowała pauza. Żona gruchnęła zemdlona.
WILKOŁAK
Jerofiejew nie umarł – żyje we mnie. Jestem do tej pory przekonany, że z radością opuściłby swoje widmowe miejsce zamieszkania, zapuściłby korzenie w jakimś innym, bardziej, z jego punktu widzenia, godnym miejscu. Ale my obaj nie mamy wyboru, jesteśmy skazani na przytulanie się do siebie policzkami, okładkami książek, karteczkami w katalogach bibliotecznych w dowolnym języku, jak klasycy marksizmu na medalionie. Jakby wzmagając kpinę nadano nam nie tylko wspólne nazwiska, ale też wspólne inicjały: W. W. J.
„Jak to dobrze, że pan nie umarł” – mówią mi ludzie, podając do podpisu Moskwę-Pietuszki. Tak się cieszą ze spotkania z nim, tak promienieją im oczy, tak bezgranicznie go kochają, że za każdym razem czuję się okropnie, zmuszony ich rozczarowywać. Wpatrując się we mnie, doszukują się jego, nakładają na moją twarz jego rysy i gotowi są pogodzić się z brakiem zgodności, tłumacząc to niedoskonałością fotografii, własnej pamięci, zmiennymi kolejami autorskiego losu, powszechnym oddziaływaniem alkoholu. W ich rekonstrukcji jego twarzy na moim „blejtramie” jest niepokój poszukiwania i zalążki pracy twórczej. Stoję i patrzę, jak pilnie pracują.
Dostrzegano go we mnie nie kilkadziesiąt, a kilkaset razy i wiem z doświadczenia: trzeba rozczarowywać natychmiast. Spóźnienie o minutę – oznacza przywołanie do życia płonnej nadziei, oddanie swojej krwi upiorowi. Oto on wstaje: błaznujący, kręcący głową na cienkiej szyi, mizantropujący, delikatny ordynus, nieśmiały cham, wstaje, rośnie, złośliwiec, oszalały od aforyzmów, świeży, jak legenda.
Widzę, jak upija się moją krwią i spieszę się: rozczarowanie po mojej pauzie przybiera postać gwałtownego niezadowolenia i podejrzenia. W istocie mam do spełnienia rolę nie tylko zwiastuna złych wieści, ale też zabójcy. Wskrzeszam go w sobie tylko po to, żeby kolejny raz zniszczyć. Zmartwychwstaje – znów chwytam za brzytwę. Nie tyle obwieszczam śmierć, co inscenizuję ją w oczach, na oczach mylących nas ludzi.
Może mi się podobać lub nie pasożytujący na mnie upiór, ale to jest moja karma i muszę z nią żyć. Wszyscy pozostali – od Moskwy do Indii – są jedynie widzami, tłoczącymi się na miejscu wypadku. Jestem rad, że mogę posłużyć za ofiarę ich ciekawości. Sam sobie jestem winien? Możliwe. Ale jestem wdzięczny karmie za to, że zdjęła ze mnie ciężar autorskiej próżności. Po tysiącu qui pro quo nie ma czym się chełpić, próżność zapadła na atrofię. Jerofiejew zniszczył we mnie autorską próżność w zarodku.
Wiem też, że to, być może, dobry upiór, kopiący mnie kolanem w tyłek w duchu braterskiego współzawodnictwa socjalistycznego. Zakładam, że śle mi swoje pozagrobowe nieśmiałe pocałunki. Być może, kiedyś obejmiemy się i wreszcie się dogadamy. Być może zostaniemy przyjaciółmi. I za każdym razem informowanie o zgonie, chociażby odległym – to jest ciężki krzyż. Oczy gasną, ludzie odchodzą ode mnie z ciężkim sercem. Ze dwa razy znalazłem się z nierozgarniętymi czytelnikami w sytuacji człowieka, który rezygnuje na ich oczach z własnego istnienia, kpiąc z nich w zwyrodniały sposób. Nie wierzyli, że ja – to nie on i odchodzili skonsternowani. Jakiegoś zawziętego myśliwego-wędkarza, namiętnego miłośnika Jerofiejewa, próbowałem się pozbyć jakimś nieokreślonym ryczeniem, błagając Boga, żeby jak najszybciej się odczepił, ale kiedy zaczął wypytywać, gdzie i jak pisałem Pietuszki, zmuszony zostałem z opóźnieniem zabić Jerofiejewa i to wyglądało na przejrzałą skrobankę.
Dzięki Bogu, ani razu nie podpisałem Moskwy, chociaż trafiali się też tacy, którzy nalegali nawet wtedy, gdy zrozumieli, że się pomylili. Raz w hotelu „zorganizowano” mi pokój, a kiedy się zakwaterowałem, uroczyście poproszono o podpisanie jego książki. Niedawno w tygodniku moskiewskim jakiś rozjątrzony czytelnik w ogóle skleił z nas jedną osobę, pisząc w liście do redakcji o znanym ze skandali autorze, alkoholiku i maniaku seksualnym. Sparowaliśmy się, zostaliśmy nazwiskowcami syjamskimi. Z pierwotnego żartu zrodziła się idea posłannictwa. Metafizyczne przeciążenia dawno przekształciły się w mistyczny drive.
[1]Tak Rosjanie nazywają popularnie tandetne domy (bloki) zbudowane w latach sześćdziesiątych. Obecnie w bogatej Moskwie rozpoczęto ich stopniowe wyburzanie.
[2]Galina Nosowa (1941-1993) – druga żona Wieniedikta Jerofiejewa.
[3]Kamienny gość (1839) – miniatura sceniczna („mała tragedia”) Aleksandra Puszkina.
[4]Uprawlenije diełami dipłomaticzeskogo korpusa MID – Zarząd Sprawami Korpusu Dyplomatycznego MSZ.
[5]B. Rudnicki, „Wbili mi szydło w samo gardło...”, „Przekrój” 1993, nr 1 (3 stycznia), s. 22. Wiktor Jerofiejew nieco tu koloryzuje: „Przekrój” rzeczywiście zamieścił fragment jego powieści (nadając jej tytuł Ruska krasawica), jako autora rzeczywiście podano Wieniedikta Jerofiejewa i rzeczywiście pojawiło się zdjęcie Wieniczki, ale Bogdan Rudnicki – pisząc o nieżyjącym już wówczas autorze Moskwy... – ani słowem nie wspomniał o Rosyjskiej piękności.
[6]Gieorgij Władimow (1931-2003) – prozaik i dramaturg; od 1983 r. na emigracji; autor Wiernego Rusłana. Historii psa obozowego (Wiernyj Rusłan. Istorija karaulnoj sobaki, 1975).
[7]Lew Kopielew (1912-1997) – literaturoznawca, prozaik, tłumacz; od 1980 r. na emigracji; autor m. in. trylogii autobiograficznej.
[8]Wasilij Rozanow (1856-1919) – myśliciel, pisarz, publicysta; powszechnie uznawany za jedną z najbardziej kontrowersyjnych postaci życia umysłowego przełomu XIX i XX w. Pisał o nim Wieniedikt Jerofiejew.
[9]Daniił Charms (1905-1942) – poeta, prozaik, dramaturg; współzałożyciel pozostającej w kręgu oddziaływania poetyki surrealizmu grupy OBERIU. Motyw upadku, padania, spadania, wypadania jest stale obecny w cyklu miniatur Wypadki(Słuczai, 1936-1939). Zob. „Literatura na Świecie” 1990, nr 1-3.
[10]Maniłow – bohater Martwych dusz (Miortwyje duszy, 1842) Nikołaja Gogola.
[11]Dmitrij Prigow (1940) – malarz związany z soc-artem, poeta-konceptualista. Natalia Szmielkowa twierdzi, że był to inny konceptualista – Gienrich Sapgir (1928-1999).
[12]Wieczór „Dwóch Jerofiejewów” odbył się 30 kwietnia 1988 roku (Wiktor Jerofiejew podaje wyżej mylnie - 1987). Natalia Szmielkowa, ostatnia muza Wieniedikta Jerofiejewa, zapisała w dzienniku: „Sala na 700 osób. Prawie pełna. Część pierwsza – Wiktor Jerofiejew. Minęła, jak mi się wydało, dosyć bezbarwnie. Potem Wieniczka. [...]. Zapłacili za wieczór 50 rubli. Gala [żona – T. K.] jest zadowolona”. N. Szmielkowa, Wo czriewie maczechi, ili Żyzn’ – diktatura krasnogo, SPb. 1999, s. 80.
[13]17 kwietnia 1987 roku, była to Wielkanoc, Wieniedikt Jerofiejew został ochrzczony w kościele moskiewskim pod wezwaniem św. Ludwika. W roli matki chrzestnej wystąpiła wyznająca prawosławie Natalia Szmielkowa.
[14]Kwartalnik literacko-społeczny założony (w 1974 r.) i wydawany przez osiemnaście lat w Paryżu przez W. Maksimowa (1930-1995). W swoim czasie najbardziej znane pismo emigracyjne. Po przenosinach redakcji do Moskwy (1992, nowym naczelnym został Igor Winogradow), „Kontinient” utracił swój dawny prestiż. Obecnie na uwagę zasługuje w nim jedynie regularnie prowadzony przegląd czasopism literackich. Określenie „lewicowy” należy tu rozumieć jako „awangardowy”.
[15]Wiktor Jerofiejew napisał o nim esej Markiz de Sade, sadyzm i XX wiek (Markiz de Sad, sadizm i XX wiek, pierwsza red. 1973, druga red. 1996).
Komentarze
Prześlij komentarz