Ex Oriente Lux
"Odra" 2013, nr 11, s. 78-81
Tadeusz Klimowicz /
Ex Oriente Lux
/
(Władimir Sorokin, Zamieć, tłum. Agnieszka Lubomira Piotrowska,
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013, ss. 173) /
„«Ze Wschodu światło, ze Wschodu siła»! -”
(W. Sołowiow, Ex Oriente Lux, tłum. W. Słobodnik)
„Choć imię dzikie – panmongolizm! –
Mnie jednak mile ucho pieści”
(W. Sołowiow, Panmongolizm, tłum. W. Woroszylski) /
Najtrudniej mają genialni debiutanci. Muszą żyć i tworzyć w cieniu lekkomyślnie ujawnionej doskonałości. Jedni sparaliżowani lękiem milkną i pozostają w zbiorowej pamięci jako twórcy jednego obrazu, jednego filmu, jednej kompozycji, jednej płyty, jednej roli. A w literaturze - „człowiekiem jednej książki” (homo unius libri[1], The Man of One Book), jak Jurij Olesza kojarzony powszechnie z Zawiścią (w opinii Andrzeja Drawicza, „[…] pogłębiająca się w miarę upływu czasu świadomość nieodwracalności tego stanu rzeczy bardzo go męczyła. Ale także utrudniała znalezienie wyjścia, mniemał bowiem, że wieloletnią nieobecność w literaturze zrekompensować może tylko rzeczą doskonałą, i ostry samokrytycyzm hamował jego pióro. Powstawał więc krąg zamknięty”) czy Pasażer Wieczny Tułacz z somnambulicznej elektryczki Wieniedikt Jerofiejew, którzy z wdziękiem upadłych aniołów usprawiedliwienia poszukiwali na dnie butelki. Inni uparcie próbują. Najczęściej, niestety, bez powodzenia: „Tutaj duże rozczarowanie, choć sama płyta jest całkiem niezła - po prostu nie ma na niej nawet śladu tego obłędu z genialnego debiutu”, „Kolejne spore rozczarowanie. Nudne brzdąkanie na gitarce z paroma fajniejszymi momentami. Gdzie tu w ogóle do poziomu, który prezentował Anderson z Jethro Tull w latach swojej świetności?” Podobny los stał się udziałem popularnego prozaika Władimira Sorokina, który cyrograf z Mefisto spisał najwyraźniej na jedną tylko Kolejkę. Od lat jego strategia pisarska kojarzy mi się więc z pewną złotą myślą wypowiadaną przez Rosjan w sytuacjach postbiesiadnych. Gdy któryś z obolałych rankiem panów z obrzydzeniem spogląda na kieliszek, to natychmiast jeden z jego zachrypniętych towarzyszy życzliwie doradzi: „Piej czeriez nie mogu!” (dosł.: „Pij przez nie mogę!”, czyli: „Przełam się!”, czyli: „Just do it!”). W kuchni Władimira Gieorgijewicza wisi na pewno makatka, a na niej złotymi nićmi wyszyto na pewno sentencję: „Piszy czeriez nie mogu!” I on pisze, pisze, pisze… I nie zauważa (albo nie chce zauważyć), że rollercoaster, do którego (do której?) wsiadł przed trzydziestu laty pędzi coraz szybciej w dół.
W poprzednim stuleciu ten rosyjski konceptualista i postmodernista, współtwórca soc-artu, żywił się padliną socrealizmu (Trzydziesta miłość Mariny, Błękitne sadło), w tym – odkrył, że ma do ludzkości znacznie więcej do zaproponowania, zmienił więc image i został myślicielem (trylogia lodowa: Lód, Bro, 23000), który ostatnio podąża ciernistą drogą historiozofa (Dzień oprycznika, Cukrowy Kreml, Zamieć).
Wydana w 2010 roku Mietiel uważana jest przez wielu – moim zdaniem, niesłusznie – za udany comeback dawnego wielkiego Sorokina (pewien zachwycony polski recenzent, nazwisko litościwie przemilczę, przypisał jej nawet prestiżową Nagrodę Bookera), którego już przestała bawić dekonstrukcja powieści produkcyjnej i tym razem obiektem jego gry z czytelnikiem stała się klasyczna literatura rosyjska. Jej reguły, jak zawsze u tego pisarza (to przecież nie Nabokov), nie są przesadnie skomplikowane. Dzięki temu od pierwszych zdań wszyscy już wiedzą „w co się bawić” (oczywiście, „w inteligencję”) i chętnie teraz pobłyskują erudycją (niekoniecznie własną): tytuł – wiadomo, z Puszkina; swoją profesję główny bohater Zamieci zawdzięcza dramatom Czechowa (nawiasem mówiąc, bez Dorna, Astrowa, Czebutykina nie byłoby też doktora House’a), prozie Bułhakowa i Pasternaka; znęcanie się nad końmi – oczywiście, sen Raskolnikowa; w jednym z monologów wewnętrznych głównego bohatera dwukrotnie został przywołany nieznacznie tylko zmieniony tytuł innej jeszcze powieści Dostojewskiego („Wrócę – koniecznie muszę do niej napisać, od razu to zrobię, starczy udawać skrzywdzonego i poniżonego… Nie jestem skrzywdzony i poniżony…”), epizod (przewrotnie zresztą spointowany) z zasypanymi przez śnieg „bogaczem” i „biedakiem” pojawił się wcześniej w Gospodarzu i parobku Lwa Tołstoja; obecną w dziewiętnastowiecznym kodzie kulturowym tragiczną postać „małego człowieka” (najczęściej drobnego urzędniczyny, życiowego outsidera i losera) – poczynając od noweli Puszkina Zawiadowca stacji, poprzez prozę Gogola (Płaszcz) i Dostojewskiego (Biedni ludzie, Sobowtór), a kończąc na tekstach dekadenta Fiodora Sołoguba – twórca Kolejkiodarł z metafory i potraktował dosłownie: „Doktor wcisnął binokle, spojrzał: na stole obok samowara siedział, zwiesiwszy nóżki, maleńki człowiek”.
Z rozsypanych przez siebie puzzli intertekstualny Sorokin postanowił ułożyć nową filozoficzno-literacką układankę, w której najważniejszą rolę odgrywa czasoprzestrzeń, czy mówiąc Bachtinem – chronotop. Nie wiemy, kiedy rozgrywa się akcja tej mikropowieści i jest to świadomy zabieg pisarza, który swoich bohaterów umieścił w ubiegłym lub może w obecnym stuleciu (telefony, telewizory, automat Kałasznikowa, wspomina się odległą Czerwoną Smutę - czyli przewrót bolszewicki, jeden z bohaterów dostał w dzieciństwie od ojca słonika śpiewającego Love me tender, love me sweet, never let me go…), a może w bliżej nieokreślonej przyszłości (podróżni – jak za czasów Puszkina – zmieniają konie u „zawiadowcy stacji”, ponieważ prawdopodobnie wyczerpały się rosyjskie złoża ropy naftowej i dlatego „Na pierwszym kanale leciały wiadomości, mówili o rekonstrukcji fabryki samochodów w Żyguliach, o nowych jednomiejscowych samojezdach na kartoflanym paliwie”). W historycznej rekwizytorni Sorokina wszystko jest możliwe: piosenka Elvisa Presley’a z roku 1956 sąsiaduje z „ubiegłoroczną «Niwą»”, tygodnikiem, który ukazywał się w latach 1869-1918 i z portretem cara, który – jak wskazują na to imiona jego córek - dopiero zasiądzie na tronie moskiewskim (w dynastii Romanowów, jeśli się nie mylę, carówny Anna i Ksenia nigdy nie były siostrami). Nawiasem mówiąc, powrót do monarchii wieścił pisarz już w Dniu oprycznika. Aby ostatecznie zniechęcić czytelnika do podejmowania prób precyzyjnego ustalenia czasu historycznego autor z właściwą sobie postmodernistyczną nonszalancją sięga po zapożyczenia z folkloru i kreuje bajkowy świat przedstawiony, w którym obecność karłów i olbrzymów, koni miniaturowych („był nie większy od kuropatwy”) i ogromnych („wysokości dwupiętrowego domu”) jest wpisana w codzienny, paraguliwerowy pejzaż. Alfred Jarry w nowej wersji Ubu Królazapewne by napisał: „Rzecz się dzieje w Rosji, czyli nie wiadomo kiedy”.
O losach Rosji i Rosjan, zdaniem Sorokina (i trudno się z taką mało odkrywczą opinią nie zgodzić), decyduje bowiem nie czas, ale przestrzeń. To kraj, który zawsze powinien być przywoływany jako dowód na prawdziwość teorii mówiącej o tak zwanym stacjonarnym modelu czasu historycznego (określenie ks. prof. Czesława Bartnika) i której zwolennicy twierdzą, że „w dziejach świata i ludzkości nic się w gruncie rzeczy nie zmienia, wszystko pozostaje zawsze takie samo, zachodzą jedynie zmiany powierzchniowe lub pozorne; czas jest nieskończony; historia jest pewną całością nie do ogarnięcia – przypomina wielką bezkresną pustynię, na której w sposób przypadkowy wiatr przesypuje piasek z miejsca na miejsce, ale która zawsze wygląda tak samo” (Robert Borkowski). Dla potrzeb metafizycznej wersji rosyjskiej dodaje się jeszcze zwykle śnieg i zamieć. Zrobili tak Puszkin (Zamieć, Córkakapitana), Błok (Śnieżna maska, Dwunastu), Pasternak (Doktor Żywago) i podążający ich śladami autor Lodu. „To żywioł, - mówił w wywiadzie dla „Izwiestij” - który determinuje życie ludzi, ich los. […]. Co determinowało tu ludzi, wciąż determinuje i będzie determinować - to rosyjska geografia. To rozmiar Rosji, rozmiar tych pól, w większości martwych, to zagubieni ludzie w tych przestrzeniach. I najważniejsza postać zrodzona przez tę przestrzeń – Zamieć. A to, co się dzieje – mogło się dziać w XIX wieku, i w XX, ja opisałem XXI…”
Z tych przestrzeni wyrasta też rosyjska literatura drogi (np. klasyczny już dziś Step Czechowa) i w takich klimatach utrzymana jest też częściowo Zamieć: doktor Garin z Chrząkałą mają do pokonania kilkanaście wiorst, ale podróż z punktu A do punktu B zamienia się - niczym w koszmarze sennym - w fantasmagoryjną, niekończącą się odyseję. Tę niemoc tłumaczy pisarz „metafizyką życia rosyjskiego i przestrzeni rosyjskiej”, a sami Rosjanie mówią w takich sytuacjach: „Nie sud’ba!” (w innym kręgu kulturowym powiedziano by: „Taka karma”). Główny bohater odbywa jednak przy tej okazji inną jeszcze wyprawę – niezwykły, wstrząsający narkotyczny trip, w którym trafia nie do raju Baudelaire’a, ale do apokaliptycznego, Dantowego, środkowoeuropejskiego piekła (Praga?, Warszawa?, Bukareszt?, Kraków?). Może właśnie dla tych kilku stron warto przeczytać Zamieć, ale (wiedziony postmodernistyczną lojalnością) nie podam od – do, żeby nie doszło do sytuacji opisanej przez Wieniedikta Jerofiejewa w powieści Moskwa - Pietuszki: „We wstępie do pierwszego wydania uprzedzałem wszystkie dziewczęta, że rozdział Sierp i Młot – Karaczarowonależy opuścić, ponieważ w ślad za zdaniem «I natychmiast wypiłem» następuje półtorej strony bardzo wyrafinowanych przekleństw […]. Moje uczciwe ostrzeżenie wywarło jedynie taki skutek, że wszyscy czytelnicy, a zwłaszcza dziewczęta, natychmiast chwytały za rozdział Sierp i Młot – Karaczarowo, nie zapoznawszy się z rozdziałami poprzednimi i nawet nie przeczytawszy zdania «I natychmiast wypiłem»” (tłum. A. Drawicz).
To zamieć sprawi, że szczepionka nie dotrze do wsi ogarniętej epidemią boliwijskiej czarnej, która zamienia ludzi w zombie (popkulturowe mrugnięcie Mistrza), że zmarznięty Chrząkała już się nie obudzi i że sam Garin będzie o krok od śmierci: „Ale nagle z zewnątrz dały się słyszeć głośne ludzkie głosy. Rogoża została gwałtownie zerwana z kapuzy. Dwie ludzkie sylwetki zawisły nad głową doktora, zasłaniając słońce.
- Ni hai huozhe ma? – wypowiedziała jedna sylwetka.
- Wo kao! – Druga sylwetka uśmiechnęła się.
Doktor, mrużąc powieki, zbliżył binokle do oczu. Nad nim pochylało się dwóch Chińczyków”.
Zamieć ustała, pojawiło się słońce, a wraz z nim już przez Sołowiowa wyczekiwani na początku ubiegłego stulecia sąsiedzi. To zapowiedź lepszego jutra dla Garina, dla Rosji (w Dniu oprycznika dzieci Monarchy uczą się języka chińskiego). Nie sądzę jednak, by to przesłanie skandalisty po przejściach – które można przecież odczytywać w kategoriach prowokacji - spotkało się w Moskwie czy w Chabarowsku ze zrozumieniem przeciętnego Rosjanina. Natomiast Zamieć – rozpatrywana w kategoriach Tynianowskiego faktu literackiego – jest kolejnym, typowym sorokinem z ostatnich lat, czyli takim „nudnym brzdąkaniem na gitarce z paroma fajniejszymi momentami”. Z produktami made in China tak już jest.
[1]Początkowo to określenie miało inny sens: św. Tomasz z Akwinu tym mianem określał „nieuka”, czyli czytelnika „jednej książki”.
Komentarze
Prześlij komentarz