Dzieje pewnego zesłania

"Odra" 1999, nr 4, s. 68-73






Tadeusz Klimowicz / 

 

Dzieje pewnego zesłania (Josif Brodski)

 

 

            Gdy wiosną 1963 roku Andrzej Drawicz poznał Brodskiego, popularność młodego poety nie przekraczała granic Leningradu (w Moskwie np. był zupełnie nieznany), ale „[...] umiał przecież zdobyć w swoim mieście reputację dostatecznie silną, by władza w tymże 1963 roku właśnie jego upatrzyła sobie na ofiarę represji, mającej w zamierzeniu spacyfikować środowisko leningardzkie” (A. Drawicz). Nagonkę zapoczątkowała - posługując się retoryką znaną z wystąpień przeciwko oberiutom na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych - gazeta „Wieczernij Leningrad”, na której łamach ukazał się w listopadzie artykuł Truteń z literackiego marginesu. W opinii Adama Pomorskiego przyszły noblista był do takich napaści „obiektem idealnym. Nieuk, który po siedmiu klasach porzucił szkołę; nierób ([...] od 1956 r. trzynaście razy zmieniał pracę); w żaden sposób nie związany organizacyjnie ze Związkiem Pisarzy; często nieznośny dla otoczenia przez swój styl bycia; neurotyk stale korzystający z opieki przychodni; zwolniony od służby wojskowej - więc w ocenie oskarżenia ‘symulant’; Żyd wreszcie - czegóż chcieć więcej?” Kilka miesięcy później, 13 lutego 1964 r., Brodski został aresztowany. W zakładowej świetlicy, w wytworzonej przez odpowiednio przygotowonych robotników leningradzkich fabryk atmosferze nienawiści do oskarżonego odbył się pokazowy proces z sędziną Sawieljewą w roli głównej. Oskarżyciel publiczny stwierdził między innymi: „Brodskiego bronią niebieskie ptaki, pasożyty, mazgaje i kundle. Brodski to nie poeta, ale człowiek, co usiłuje pisywać wierszyki. Zapomniał, że w naszym kraju człowiek musi pracować, tworzyć dobra: obrabiarki, zboże, jak i wiersze. Brodskiego trzeba zmusić siłą do pracy. Trzeba go wysiedlić z miasta-bohatera. To pasożyt, cham, niebieski ptak, ideowo brudny człowiek. Wielbiciele Brodskiego ślinią się. [...] Dlaczego tutaj brano w obronę człowieka, który nienawidzi naszej ojczyzny? Trzeba sprawdzić oblicze moralne tych, co go bronili” (cyt. za A. Pomorskim). Poeta bronił prawa do Bycia Innym, do możliwości funkcjonowania poza oficjalnymi organizacjami i sformalizowanymi układami. 18 marca 1964 r. został skazany na pięć lat ciężkich robót, ale „była to - jak pisze Pomorski - w gruncie rzeczy deportacja poza czas: w przestrzeń bez przeszłości i przyszłości”.

            Los Brodskiego został skomentowany przez innego źle widzianego poetę - Jana Satunowskiego[1](wiersz nosi datę 16 października 1964 r.):

                             Archanioły to Żydzi, jak mówi Sapgir[2]:

                                   Archanioł Daniel,

                                    Archanioł Gabriel.

                                   Topór za pasem

                                   i skrzydła u ramion.

                                   Na koniu archanielskim

                                   w lesie pod Archangielskiem -

                                   Józef Brodski, archanioł.

 

                                   A Pan Bóg na ikonie,

                                   A Pan Bóg zesłany,

                                   Pan Bóg we mgle jak osika tonie

                                   rękami suwa i nogami,

                                   Pan Bóg za kratkami,

                                   dobrany skład sędziowski,

                                   szpicel pozwie a suka osądzi,

                                   podsądny - Pasożyd Brodski,

                                   a poeta Prokofiew[3]to wszystko urządził

                                                           (tłum. Jerzy Czech)


            Na szczęście nie został zapomniany i na szczęście były to już lata sześćdziesiąte. W obronie zesłanego twórcy wystąpiło wiele znanych osobistości ze świata kultury (m. in. Czukowski, Marszak, Sartre, Szostakowicz) i to ich głosy sprawiły, że już po kilkunastu  miesiącach Brodski został zwolniony (1965).

            Bardzo interesująco i błyskotliwie skomentowała sprawę Brodskiego niezwykle wysoko go ceniąca Anna Achmatowa. „Niepomyślność - pisze sekretarz poetki Anatolij Najman - jest nieodzownym komponentem losu poety, w każdym razie poety nowych czasów. Achmatowa uważała, że prawdziwemu artyście, a w ogóle wartościowemu człowiekowi, nie wypada żyć w luksusie. Gdy Brodskiego osądzono i skazano na zesłanie na Północ, powiedziała: ‘Jaką biografię robią naszemu rudemu! Jakby kogoś specjalnie wynajął’. A na moje pytanie o poetycki los Mandelsztama [...] odpowiedziała: ‘Idealny’”.

            Półtora roku spędzonego na Północy przyspieszyło dojrzewanie przyszłego noblisty jako człowieka i artysty. Do swoich doświadczeń zeka i zesłańca powracał wielokrotnie we wspomnieniach, w rozmowach, w poezji. Za jeden z najciekawszych - z wielu zresztą powodów - uważam wywiad udzielony wiosną 1986 roku Sołomonowi Wołkowowi („Litieraturnaja Gazieta” nr 23 z 10 czerwca 1998; jest to fragment książki tego ostatniego Razgowory s Iosifom Brodskim Rozmowy z Josifem Brodskim).  


Zesłanie na Północ


Wołkow. Porozmawiajmy o Pańskim zesłaniu. Jestem tego ciekaw z wielu powodów. Także dlatego, że zawsze mnie fascynowała Rosyjska Północ.

Brodski. No, to niezupełnie byłą ta Rosyjska Północ, o której zwykle się mówi w literaturze pięknej czy sztuce i którą tak lubią inteligenci[4]w Rosji. Ale za to była prawdziwa.

Wołkow. Proszę mi właśnie opowiedzieć o prawdziwej Północy. Jak Pan tam trafił? Jak potoczyły się wydarzenia po procesie?

Brodski. Po procesie odesłano mnie z powrotem, do aresztu, a z aresztu - do „Kriestów”[5]. Z „Kriestów” - etapem przez Wołogdę do Archangielska. Tam mnie wsadzono do pociągu i powieziono dalej. Dokąd wiozą, nie wiedziałem. I nikogo w pociągu nie znałem.

Wołkow. Czy była cała partia?

Brodski. Tak, kogo tam zresztą nie było. Głównie kryminaliści. Na żadnych tak zwanych inteligentów tam się nie natknąłem. Chociaż był tam pewien człowiek, który, muszę to powiedzieć, raz na zawsze zdjął dla mnie z porządku dnia cały ten problem ruchu obrońców praw człowieka. Był ze mną w przedziale.

Wołkow. A co, jechaliście normalnymi pociągami, z przedziałami?

Brodski.Nie, jakież tam normalne pociągi?! Jechaliśmy „stołypinem”[6].

Wołkow. A co to jest „stołypin”?

Brodski. „Stołypin” - to wagon więzienny. Tak zwany wagonzak. Istniały dwa wzory: sprzed modernizacji i po. My mieliśmy stareńkiego „stołypina”. Okna w przedziale miały kraty i były szczelnie zasłonięte zamkniętymi okiennicami. Przedział był obliczony na czterech aresztantów, jak zwykle. Ale w tym czterosobowym przedziale było nas szesnastu, tak? No więc rozłożone górne półki zostały połączone i utworzyły jedno wielkie miejsce do leżenia. I nas tam upchano, jak śledzie do beczki. Albo może raczej, jak sardynki do puszki. I tak wieziono.

Wołkow. Jak Pan tam przeżył?

Brodski. To było, jak Pan chce wiedzieć, piekło na kołach: Fiodor Michajłowicz Dostojewski albo Dante. Za potrzebą nas nie wypuszczano, ludzie moczyli się na górze, wszystko to ciekło na dół. Nie było czym oddychać. A towarzystwo głównie grypsujące. Ludzie już nie z pierwszym wyrokiem, nie z drugim, nie z trzecim, a na przykład z szesnastym. I oto w takim wagonie siedzi naprzeciwko mnie rosyjski starzec - no taki, jak to ich jakiś Kramskoj rysował, tak? Wypisz, wymaluj taki sam - te spracowane ręce, broda. Wszystko jak trzeba. On w kołchozie z obory jakiś nieszczęsny worek ziarna podprowadził, dostał sześć lat. A to już stary człowiek. I jest rzeczą jasną, że na punkcie etapowym albo w więzieniu umrze. I za nic do uwolnienia nie dociągnie. I ani jeden inteligent - czy to w Rosji, czy na Zachodzie - nie stanie w jego obronie. Nigdy! Po prostu dlatego, że nikt nigdy się o nim nie dowie! To było jeszcze przed procesem Siniawskiego i Daniela. Ale przecież coś już w ruchu obrony praw człowieka zaczynało się dziać. Ale w obronie tego nieszczęsnego staruszka nikt słówka by nie szepnął - ani BBC, ani „Głos Ameryki” - nikt! I gdy się to widzi - już nic więcej nie trzeba... Dlatego, że ci młodzi ludzie - nazywałem ich „bojowniczkami” [„walczakami”] - wiedzieli, co robią, na co się decydują, po co. Może rzeczywiście chcieli jakichś zmian. A może po to, żeby dobrze o sobie myśleć. Dlatego, że zawsze mieli jakieś audytorium, jakichś przyjaciół, kumpli w Moskwie. A ten dziadek nie ma żadnego audytorium. Może ma swoją babkę, może synów. Ale przecież babka i synowie nigdy mu nie powiedzą: „Postąpiłeś szlachetnie kradnąc worek ziarna z obory, dlatego że nie mieliśmy co żreć”. I kiedy się to wszystko widzi, to cała liryka w obronie praw człowieka nabiera nieco innego charakteru.  

Wołkow. I dokąd was przywieziono?

Brodski. Do Konoszy. To taka stacja między Wołogdą a Niandomą, w południowej części Archangielskiej obłasti. W Konoszy mnie rozkonwojowano. Komendantem komisariatu milicji był tam major Odincow, jak dziś pamiętam. Jedyny, według mnie, porządny człowiek, którego spotkałem w tym systemie. Teraz już pewnie jest zdymisjonowany albo martwy. Dlatego że przy takim życiu, tak sobie myślę, nie można długo pociągnąć. Naprawdę był to wspaniały człowiek. No tak. I on wysłał mnie, jak wszystkich pozostałych zesłańców, szukać pracy w okolicznych wsiach.

Wołkow. Jak to - szukać pracy? Czyżby was nie kierowano do określonych miejsc?

Brodski. Nie, mówiono nam: jedźcie tam i tam i porozmawiajcie - jeśli was przyjmą do pracy, to my was, jak to się mówi, poprzemy. I tak znalazłem tę właśnie wieś Norinska, Konoskiego rajonu. Bardzo dobra była wieś. A jeszcze dodatkowo spodobała mi się, bo nazwa była podobna do nazwiska ówczesnej żony Jewgienija Rejna[7].

Wołkow.To był kołchoz?

Brodski. Nie, sowchoz.

Wołkow. I jaką miał Pan tam pracę?

Brodski. No jaka to mogła być praca - parobkiem byłem! Ale to mnie wcale nie odstraszało. Na odwrót, okropnie się podobało. Dlatego, że był to czysty Robert Frost albo nasz Klujew: Północ, chłód, wieś, ziemia. Taki abstrakcyjny pejzaż wiejski. Najbardziej abstrakcyjne z tego wszystkiego, co widziałem w swoim życiu.

Wołkow. Co Pan ma na myśli?

Brodski. Doprawdy nie wiem, jak to wyjaśnić. Jakichś szczególnych teorii nie mam na ten temat, mogę mówić wyłącznie o odczuciach. Przede wszystkim specyficzna roślinność. W zasadzie nie jest fascynująca - wszystkie te świerczki, bagienka. Człowiek nie jest tam potrzebny ani jako poruszające się ciało w pejzażu, ani jako widz. Bo, co też on tam zobaczy? I ta niewyobrażalna monotonia w rezultacie mówi nam coś o świecie i o życiu.

Wołkow. A białe noce?

Brodski. Cudowne! Wnosiły element kompletnego absurdu, ponieważ rzucały zbyt wiele światła na to, co na takie oświetlenie zupełnie nie zasługuje. I wtedy widzi się to - czego można w zasadzie w ogóle nie zauważyć - dłużej niż trzeba.

Wołkow. Znane mi jest to uczucie, kiedy białe, jednostajne światło oświetla szarą równą powierzchnię.

Brodski. I budynki są tam odpowiednie. Mówię nie o rozplanowaniu domów, a wyłącznie o ich kolorze. Domy są drewniane, a drewno jest jakby wypłowiałe.

Wołkow. A ludzie tam jaki mają kolor?

Brodski. Z zasady są jasnowłosi. A więc tego samego koloru. I tak się ubierają. W rezultacie gama kolorystyczna jest tam absolutnie jednolita. Zawsze powtarzam, że jeśli można sobie wyobrazić barwę czasu, to najprawdopodobniej będzie to szarość. Takie jest właśnie najważniejsze wrażenie i odczucie wzrokowe na Północy.

Wołkow. A jak Pan znosił chłody?

Brodski. Gdy zimą temperatura zaczyna spadać - najpierw do piętnastu stopni Celsjusza, potom do dwudziestu, potem do dwudziestu pięciu - to jeszcze się zauważa, że mróz się nasila, że jest coraz zimniej i zimniej. Ale temperatura wciąż jeszcze spada, kiedy już przestaje się zauważać jej zmiany jakościowe, przestaje się na nie reagować. To znaczy temperatura nie bardzo ma już po co spadać. Niemniej jednak wciąż spada. Coś podobnego, ale z odwrotnym znakiem dzieje się na równiku. Tam okropne upały, które wciąż się nasilają, chociaż już tego się nie odczuwa. Ale w tej eskalacji upału jest przynajmniej jakiś sens. Dzięki niemu jakieś dodatkowe formy życia przebijają się na świat. Gdy tymczasem w czasie chłodu nie ma niczego takiego. 

Wołkow. Raczej odwrotnie!

Brodski. I pojawia się jakby pamięć przedhistoryczna - o oblodzeniu i temu podobnych rzeczach. Ale mnie akurat to bardzo się podobało, taki właśnie nieutylitarny charakter przyrody.

Wołkow. Proszę opowiedzieć dokładniej, co to za ziemie.

Brodski. Dość szczególne. To były tak zwane dacze Suworowowskie: ziemia, którą Katarzyna II ofiarowała Suworowowi po jakichś jego kolejnych zwycięstwach. Ale on tam nigdy nie bywał. I tak wyszło, że na ziemiach tych nigdy nie było dziedziców. I jedyny obrok jaki chłopi płacili, to była dziesięcina dla klasztorów.

Wołkow. więc były to mocne gospodarstwa?

Brodski. Tak, dość zamożne - o tyle, o ile klimat na to pozwalał. I co najdziwniejsze, klimat rzeczywiście pozwalał. Dlatego w Archangielsku do roku siedemnastego, jak to wynika z wielu świadectw, woda dosłownie wrzała od parostatków wywożących zebrane w tych okolicach ziarno. Tymczasem teraz wrze dlatego, że ziarno przywożą zza granicy. Nie chcę przez to powiedzieć, że tęsknię za czasami przedrewolucyjnymi, dlatego że nie było mnie wtedy i w ogóle to jest mi wszystko jedno. Ale faktem jest, iż przed rewolucją chłopi tam, na Północy, biedy nie klepali, tak?

Wołkow. A po rewolucji?

Brodski. O jednym mogę powiedzieć. Z powstaniem sowchozów, z wprowadzeniem mechanizacji uprawna warstwa gleby (a jest ona tam płytka, jako że głębiej są kamienie, granit) została zniszczona przez traktory. Na czym bowiem właściwie polega urok patriachalnego sposobu uprawiania ziemi? Nie na tym, że konik - to żywe stworzenie, z którym można porozmawiać i za grzywę potrzymać. A na tym, że pług nie bierze głęboko, to znaczy nie niszczy warstwy uprawowej gleby.

Wołkow. Jak więc chłopi dawali sobie radę?

Brodski. Przyjechałem tam akurat wiosną, w marcu albo w kwietniu, zaczynała się właśnie kampania siewna. Śnieg zniknął, ale to jeszcze za mało, bo trzeba z tych pól pousuwać ogromne głazy. Tak więc połowę czasu przeznaczonego przez miejscowych na siewy zabierało oczyszczanie pól z głazów i kamieni. Żeby tam choć coś rosło. Mówić o tym - to nie wiadomo: śmiać się czy płakać. Dlatego, że jeśli mnie na świecie w ogóle coś wyprowadza z równowagi albo oburza, to właśnie to, co w Rosji dzieje się z ziemią, z rolnikami. Mnie to dosłownie doprowadzało do szaleństwa! Dlatego że my, inteligenci, to co - książkę sobie poczytamy i o wszystkim się zapomni, tak? A ci ludzie przecież z ziemi żyją. Nic poza tym nie mają. I dla nich jest to prawdziwe nieszczęście. Nie tylko nieszczęście - nie mają innego wyjścia. Do miasta ich nie puszczą, a jeśli nawet puszczą, to co oni tam będą robić? I cóż im pozostaje? No więc piją, rozpijają się, biją się, rżną się. Mówiąc najprościej trwa destrukcja jednostki. Dlatego że i ziemia jest zniszczona. Są jej po prostu pozbawieni. [...].

Wołkow. I jak się Pan tam zadomowił?

Brodski. A wspaniale! To, oczywiście, grzech tak mówić i być może to niezupełnie było tak, ale znacznie łatwiej mogłem się porozumieć z mieszkańcami tej wsi, niż z większością swoich przyjaciół i znajomych w rodzinnym mieście. Nie mówiąc już o porozumiewaniu się z kierownictwem. W każdym razie tak to sobie wtedy wyobrażałem.

Wołkow. U kogo Pan tam, na wsi, zamieszkał?

Brodski. Najpierw u Anisji Piestierowej. Jak jej było po ojcu? Mój Boże, zupełnie zapominam. A potem u Konstantina Borisowicza Piestierowa i jego żony Afanasji Michajłowny. Mieszkali w dwóch izbach: latem - w letniej, a kiedy nadchodziła zima przenosili się do izby zimowej. A jako że nie potrzebowałem zbyt wiele przestrzeni, to wynajmowałem u nich zimą izbę letnią, a latem - zimową.

Wołkow. I ile Pan im za to płacił?

Brodski. No, grosze: ze sto rubli, to jest dziesiątaka nowymi[8]. Konstantin Borisowicz i tak zawsze te pieniądze brał z góry - na butelkę, tak? Wspaniały był człowiek. W ogóle to wiejskie towarzystwo, z wyjątkiem degenerata-brygadzisty, było cudownie nadzwyczajne. A brygadzista ten, nawiasem mówiąc, nie mieszkał w tej wsi.

Wołkow. A wieś była duża?

Brodski. Nie, ze czternaście zagród i to wszystko. Ale co chcę powiedzieć. Kiedy tam wstawałem o świcie i wczesnym rankiem, około szóstej, szedłem po zlecenie do zarządu, to rozumiałem, że w tej samej chwili na całej, jak to się mówi, wielkiej ziemi rosyjskiej odbywa się to samo: naród idzie do pracy. I ja miałem prawo odczuwać swą przynależność do tego narodu. I to było wspaniałe uczucie! Jeśli spojrzeć na ten obraz z lotu ptaka, to dech zapiera. Antologijna Rosja! No, ma się rozumieć, praca była ciężka, nikt nie lubi pracować, ale ludzie tam, na wsi, są nad wyraz dobrzy i mądrzy. To znaczy może nie tyle mądrzy, co chytrzy. Oto, co jest wspaniałe.

Wołkow. I jak tam Pana traktowano?

Brodski. Nadzwyczajnie. Widzi Pan, tam nie było felczera, nic. A ja miałem ze sobą trochę leków. I na ile mogłem kurowałem ich - wie Pan, realizowałem swoje stare ambicje medyczne. Dawałem im środki przeciwbólowe, aspirynę. Niczego takiego tam nie mieli. Albo po te dobra trzeba było jechać jakieś trzydzieści kilometrów. Codziennie się nie pojedzie. Dlatego że drogi, tak jak należy, były okropne. Tam nawet przecież elektryczności nie było, żadnych tam „żarówek Iljicza”.

Wołkow. Przy lampach naftowych siedzieli?

Brodski. Nafta, świece... Ładnie bardzo... Zwłaszcza zimą, nocami.

Wołkow.A chłopi wiedzieli za co Pana zesłano? Wiedzieli, że pisze Pan wiersze?

Brodski. Wiedzieli. Najpierw myśleli, że jestem szpiegiem. Potem usłyszeli w BBC audycję - można ja było złapać w odbiorniku „Rodina”, który działał na baterie, wie Pan? No więc najpierw się rozeszło, że jestem szpiegiem. Ale potem zrozumieli, że nie, jaki tam ze mnie szpieg. Potem zdecydowali, że cierpię za wiarę. No, tu się mylili i wyjaśniłem im, że to niezupełnie tak. A potem po prostu przyzwyczajono się do mnie, dość szybko się przyzwyczajono. W gości zapraszano. I gdy stamtąd po uwolnieniu wyjeżdżałem, to żegnano się ze mną, muszę to stwierdzić, dość czule. [...].

Wołkow. A Pan znajdował się pod nadzorem?

Brodski. A jakże! Raz czy dwa razy w miesiącu przyjeżdżali do mnie urządzać przeszukanie z miejscowego wydziału...

Wołkow. Z miejscowego wydziału KGB czy milicji?

Brodski. A tam to nie ma najmniejszego znaczenia, żadnej różnicy nie ma. Dwóch przyjeżdżało do mnie na motorze, wchodzili do mnie do izby. Wspaniałą izbę miałem, nawiasem mówiąc. Stosunki - najbardziej patriarchalne z możliwych. Rozumiałem po co przyjechali. Oni: „No, Josifie Aleksandrowiczu, w gości przyjechaliśmy”. Ja: „Bardzo się cieszę, że was widzę”. Oni: „No, jak gości się wita?”. Wiedziałem, że trzeba iść po butelkę. Wracałem z butelką po czterdziestu-pięćdziesięciu minutach, kiedy już wszystko było zrobione. Siedzieli zadowoleni z siebie, czekali na mnie. No i cóż oni mogli zrozumieć z tych wszystkich książek, które tam były porozrzucane? Siadaliśmy, wypijaliśmy tę butelkę i odjeżdżali. Jest bardzo znaczący ten powszechny alkoholizm, na którym wszystkie programy państwowe i przesięwzięcia w Rosji w ostatecznym rozrachunku się opierają. To, oczywiście, jest i smutne, i okropne. Ale z drugiej strony, to co z tym robić? I przynajmniej coś ludzkiego jednak w tych ludziach pozostawało dzięki temu.

Wołkow. Dzięki temu chlaniu?

Brodski. Tak, właśnie dzięki temu chlaniu. I dlatego w zasadzie wolałbym, żeby naczelnicy - tam, na górze - byli pijaczkami, a nie abstynentami. 

Wołkow. A Pan myśli, że nie są pijaczkami?

Brodski. Sądzę, że jednak nie są pijaczkami, nie. Myślę, że jednak kapują na czym polega ich robota. Gdyby byli pijaczkami, nie byłoby ich tam. Ale jakoś nie mam chęci o nich myśleć. Nie jest to Bóg wie jaki temat do rozmyślań. No i zdrowie już nie pozwala...

Wołkow. A sam Pan pił?

Brodski. Wie Pan co, nie bardzo. Nie bardzo. Dlatego że wódka tam była okropna, niandomowskiej produkcji. To znaczy prawdziwa taboretówka, jako że robiono ją ze spirytusu drzewnego. Gdy się nią potrząsało, to robiła się biała jak mleko. I taką straszną wódkę naród tam pił.

Wołkow. A życie seksualne?

Brodski. Żadnego.

Wołkow. Całe półtora roku przesiedział Pan zachowując wstrzemięźliwość?

Brodski. Większą czy mniejszą, tak. No, ręce oczywiście nie próżnowały. Ale tak w ogóle, to generalnie wstrzemięźliwość. Czasami gospodarz mówił mi: „Josifie Aleksandrowiczu, jedź do Kanoszy”. A ja mogłem tam jechać, dopiero po otrzymaniu specjalnego pozwolenia z milicji. No więc mu odpowiadam: „Po kiego grzyba tam pojadę, Konstantinie Borisowiczu?” - „Tam klub, dziewuchy... Jedź, jedź! Lepiej będzie!” A tam w klubie wśród miejscowych faktycznie dochodziło do jakichś sekscesów: przyjeżdżali kierowcy i wszystkie te porzucone baby znajdowały zastosowanie. A w ogóle to miał tam miejsce taki niesamowity incest,inbreeding. Dlatego, że tam wszystkiego są jakieś dwa-trzy nazwiska, wszyscy są jakoś ze sobą spokrewnieni. [...].

Wołkow. A książki do Pana na zesłanie dochodziły?

Brodski. Przesyłano mi książki, i to dość dużo. Z książkami było wszystko w porządku. Kiedy mnie zwolniono, to zabrałem ze sobą do Leningradu ponad sto kilogramów książek.

Wołkow. A wiersze Pan tam pisał?

Brodski. Dość dużo. Ale też nie było tam nic więcej do roboty. I w ogóle był to, jak teraz wspominam, jeden z lepszych okresów w moim życiu. Bywały nie gorsze, ale lepszych - raczej nie było.



[1]Jan Satunowski (1913-1982) - poeta. Animator undergroundowej grupy poetycko-malarskiej Lianozozwo; prekursor konceptualizmu moskiewskiego.

[2]Gienrich Sapgir (1928-1999) - poeta. W latach pięćdziesiątych-sześćdziesiątych związany z grupą Lianozowo.

[3]Aleksandr Prokofjew (1900-1971) - poeta. W latach 1922-1930 pracował w służbie bezpieczeństwa (Czeka, OGPU), której działalność opiewał w swojej twórczości. Jako przewodniczący oddziału Związku Pisarzy Radzieckich (1945-1948, 1955-1965) nie próbował zrozumieć piszących czy myślących inaczej i wyrządził wiele krzywd środowisku pisarskiemu Leningradu.

[4]W oryginale „intielligientnyje ludi”, czyli dosłownie „ludzie inteligentni”. 

[5]Czynne wciąż więzienie petersburskie (Nr 1, Arsienalnaja nabierieżnaja 7).

[6]Swoją nazwę wagony zawdzięczją Piotrowi Stołypinowi (1862-1911), premierowi i ministrowi spraw wewnętrznych Rosji w latach 1906-1911. O „stołypinach” pisze m. in. A. Sołżenicyn w Archipelagu Gułag.

[7]Jewgienij Rejn (1935) - poeta, najbliższy przyjaciel Brodskiego.

[8]Denominację rubla przeprowadzono w 1961 r. 

Komentarze

Popularne posty