Cztery grzechy Jeleny Czyżowej

"Odra" 2020, nr 1, s. 36-39, nr 2, s. 32-42 /






Tadeusz Klimowicz, Ewa Komisaruk

Cztery grzechy Jeleny Czyżowej (Prolegomena do eseju „Moja pamięć o blokadzie”)

El sueño de la razón produce monstruos”
(Francisco de Goya, 1799)

Z Jeleną Czyżową spotkaliśmy się w Instytucie Filologii Słowiańskiej na Pocztowej 9 w październikowy piątek (teraz sprawdziliśmy: siedemnastego), w przeddzień rozstrzygnięcia 9 edycji – niech będzie oficjalnie - Literackiej Nagrody Europy Środkowej „Angelus”. Jej „Czas kobiet” (w przekładzie Agnieszki Sowińskiej, Wydawnictwo Czarne) znalazł się w 2014 roku w finałowej siódemce, ale nagroda we Wrocławiu nie była jej pisana (Pierwszym laureatem rosyjskim został trzy lata później inny nasz gość – nieżyjący już niestety Oleg Pawłow).
Urodzona w 1957 roku w Leningradzie (jak ktoś ładnie napisał: „Urodziła się w Leningradzie, mieszka w Sankt Petersburgu”) Jelena Czyżowa – powieściopisarka, eseistka, tłumaczka, doktor nauk ekonomicznych, przez kilka lat odnosząca sukcesy bizneswoman - jest jedną z najwybitniejszych przedstawicielek współczesnej rosyjskiej prozy kobiecej, autorką „Zacheuszków” („Kroszki Cachies”, 2000, trawestacja tytułu groteski E.T.A. Hoffmanna „Zacheuszek, Cynobrem zwany” / „Klein Zaches, genannt Zinnober”), „Ławry” (2002, shortlist Rosyjskiego Bookera), wspomnianego już „Czasu kobiet” („Wriemia żenszczin”, Rosyjski Booker 2009), „Pół-Żydówki” („Połukrowka”, 2010, shortlist Rosyjskiego Bookera), ubiegającej się o Angelusa w 2017 roku „Grzybni” (tłum. A. Sowińska, „Płanieta gribow”, 2014, autorka opowiada, że na prezentacji książki pojawił się zwabiony tytułem – dosłownie „Planeta grzybów” – jakiś zapalony grzybiarz), „Sinologa” („Kitaist” 2017) i jeszcze pachnącego farbą drukarską „Miasta napisanego z pamięci” („Gorod, napisannyj po pamiati”, 2019). 
W niedawnym wywiadzie udzielonym Karolinie Słowik („Nowa Europa Wschodnia” 2017, nr 5) Czyżowa stwierdziła:  „Mówię o rosyjskich kobietach z dużych miast”, ale natychmiast dodała: „Nie piszę jednak książek feministycznych. Rozumiem, że ten temat w krajach zachodnich jest ważny i modny, ale dla mnie i ludzi z mojego otoczenia jest nieaktualny. W czasach Związku Radzieckiego chłopców i dziewczynki wychowywano w taki sam sposób. Nigdy u mnie czy moich koleżanek nie pojawiła się myśl, że jesteśmy od chłopców słabsze, w czymś gorsze albo mamy inne cele do zdobycia. Nigdy też nie pamiętam, żeby mówili nam w domu czy w szkole, że dziewczynki muszą przede wszystkim wyjść za mąż i rodzić dzieci. Pamiętam za to, że wszystkim dzieciom mojego pokolenia powtarzano: «powinniście się uczyć, zdobyć wyższe wykształcenie i zrobić karierę»”.
Można by się wprawdzie z panią Czyżową i z jej rozumieniem feminizmu spierać, ale w tym jej ostentacyjnym, trochę może prowokacyjnym „nie” („nie piszę”, „nieaktualny”, „nie pojawiła się”, „nie pamiętam”) kryje się klucz do zrozumienia jej postawy życiowej i dokonywanych przez nią wyborów. W kraju, gdzie „oficjalnie dozwolona jest jedna jedyna ideologia i jedna jedyna reprezentująca ją partia” (tragicznie aktualne pozostają słowa Andrieja Amalrika z artykułu napisanego w połowie lat 70. „Ideologie w społeczeństwie radzieckim” / „Idieołogija w sowietskom obszczestwie”, przekład ukazał się w „Aneksie” 19, 1978), autorka „Czasu kobiet” wybrała (została skazana na) nonkonformizm, od którego dzieli ją już tylko krok do – przywołując retorykę Lenina, której tyle uwagi poświęcili w 1924 roku wybitni przedstawiciele rosyjskiej szkoły formalnej: Szkłowski, Eichenbaum, Tynianow, Jakubinski, Kazanski, Tomaszewski - „stoczenia się w bagno” dysydentyzmu.
Obcy jest więc Czyżowej feminizm, ale nie jest jej po drodze również ani z Rosyjską Cerkwią Prawosławną, ani z Panem Bogiem. Wydana na początku wieku „Ławra” „[…] opowiada o stosunkach rosyjskiej inteligencji z Cerkwią prawosławną w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Wydałam ją w 2002 roku, kiedy to rosyjska inteligencja pokładała w Cerkwi ogromne nadzieje. Opisałam tę instytucję jako cyniczną, totalitarną organizację, która nie dopuszcza innej perspektywy i która wcale nie ceni sobie wolności, jest patriarchalna i mocno odstaje od rzeczywistości. Pisałam, że wybawienie dla Rosji nie przyjdzie z Cerkwi, bo to podobna organizacja do radzieckiej władzy. Czyli o tym, o czym dopiero zaczyna się mówić. Znałam wtedy temat doskonale, bo mój pierwszy mąż był duchownym” (rozmowa z Karoliną Słowik). A w wydanym ostatnio „Mieście napisanym z pamięci” – powieści wspomnieniowo-autobiograficznej o zyskiwaniu tożsamości – pisarka dystansuje się od opowieści tych blokadników, którzy twierdzili, że to Stwórcy zawdzięczają ocalenie; toczy spór ontologiczny z poglądami głoszonymi między innymi przez jednego z najwybitniejszych dwudziestowiecznych humanistów europejskich Dmitrijem Lichaczowem, który pisał we wspomnieniach: „W czasie głodu ludzie dali się poznać, obnażyli się, uwolnili od wszelkiego blichtru; jedni okazali się wspaniałymi, bezprzykładnymi bohaterami, inni – łajdakami, zabójcami, kanibalami. Środka nie było. Wszystko było prawdziwe. Rozwarły się niebiosa i w niebiosach ukazał się Bóg. Wyraźnie widzieli Go ci dobrzy. Działy się cuda”[1]Jej zdaniem, w oblężonym mieście Boga nie było, „był w ewakuacji”i dlatego „pod nieobecność Boga działały mechanizmy blokadowego ratunku. Każda uratowana, ocalała rodzina leningradzka ten mechanizm miała swój własny” („Gorod…”). 
Pisarz w Związku Sowieckim nie miał najczęściej możliwości zamieszkania w wieży z kości słoniowej (wciąż musiał się opowiadać), ówczesna poprawność polityczna nakazywała zameldowanie – by pozostać przy nieruchomościach - w mentalnej komunałce. Stamtąd było bliżej do ludu. W postsowieckiej Rosji, nawet tej dzisiejszej klaustrofobicznej, artysta może wyartykułować własny system wartości i dokonywać wyborów ideologicznych, politycznych i artystycznych: od serwilizmu i oportunizmu, poprzez alienację i eskapizm, po protest i kontestację (z wszystkimi tego konsekwencjami - zakaz rozpowszechniania filmu, zamknięcie teatru, odwołanie zaplanowanych koncertów, aresztowanie, proces, grzywna, więzienie, kolonia karna, pobicie przez nieznanych sprawców, itd.).  
11 marca 2014 roku 85 twórców kultury (lista była otwarta i później pojawiły się na niej kolejne nazwiska) wystąpiło na łamach gazety „Izwiestija” z deklaracją popierającą działania Putina skierowane przeciwko Ukrainie. Dwa dni później równie liczna grupa pisarzy, muzyków, aktorów, reżyserów skrytykowała przygotowania do aneksji części terytorium sąsiedniego państwa. W gronie tych „ludzi sumienia i honoru” (albo w ocenie przeciętnego Rosjanina: „zdrajców”, „sprzedawczyków”) znalazła się Jelena Czyżowa w towarzystwie między innymi Ludmiły Ulickiej, Siergieja Gandlewskiego, Grigorija Czchartiszwilego (znanego bardziej pod pseudonimem Boris Akunin), Jurija Szewczuka, Borisa Griebienszczykowa, Andrieja Zwiagincewa, Marietty Czudakowej, Lwa Rubinsteina, Siergieja Stratanowskiego, Marka Lipowieckiego, Anny Narinskiej, Andrieja Makarewicza, Andrieja Bitowa, Dmitrija Bykowa, Władimira Wojnowicza, Aleksandra Genisa, Wiktora Jerofiejewa, Eldara Riazanowa, Władimira Sorokina, Olega Basiłaszwilego, Kseni Sobczak. Warto przy okazji dodać, że obecny mąż autorki „Ławry”, historyk Walerij Wozgrin, reprezentował wówczas w Sankt Petersburgu utworzony w 1991 roku Medżlis – radę, parlament - Tatarów krymskich (ang. The Mejlis of the Crimean Tatar People, ros. Medżlis krymskotatarskogo naroda, w 2016 r. Sąd Najwyższy Krymu uznał go za organizację ekstremistyczną i zdelegalizował).
Kolejny raz Ukraina zaistniała w życiu niepokornej pisarki w maju 2018 roku, gdy jej nazwisko znalazło się wśród sygnatariuszy apelu petersburskiego oddziału PEN Clubu o uwolnienie reżysera Ołeha Sencowa, którego w 2015 roku oskarżono w Rosji o terroryzm i skazano na 20 lat łagru (przebywał w kolonii karnej nr 8 „Biały Niedźwiedź” w miejscowości o poetyckiej nazwie Łanbytnangi / po chantyjsku: Siedem Modrzewi, Jamalsko-Nieniecki Okręg Autonomiczny; 7 września 2019 roku został przekazany stronie ukraińskiej w ramach wymiany jeńców / więźniów, traktowanych przez obie strony jako zakładnicy).
Jednak nowy rozdział w biografii Jeleny Czyżowej otworzył zupełnie nieoczekiwanie (być może także dla niej samej) esej „Das doppelt verriegelte Gedächtnis” (tytuł oryginału: „Мoja błokadnaja pamiat’”) opublikowany 6 maja 2019 roku w „Neue Zürcher Zeitung”. Kilkustronicowy tekst pomyślany jako pendant  do „Miasta napisanego z pamięci” wywołał histeryczną reakcję w Dumie. Nie wyobrażamy wprawdzie sobie Żyrinowskiego i pozostałych wybrańców narodu rozpoczynających dzień od lektury „NZZ”, ale ktoś życzliwy doniósł i autorce zarzucono „falsyfikowanie historii”, a jej tekst uznano za „obrzydliwą prowokację i bluźnierstwo”. Lider partii komunistycznej, Giennadij Ziuganow, dojrzał w „Mojej pamięci” – opublikowanej na kilka dni przed świętym Dniem Zwycięstwa - „spekulację, świństwo, nikczemność”. Ich święte oburzenie podzielił redaktor naczelny IA REGNUM Modest Kolerow: „Po pierwsze, pisarzem jest ten, kto tworzy literaturę piękną. Pisarz – nie oznacza mądry człowiek. W tym przypadku ten pisarz jest głupkiem”. 
Prawdziwie akademicką polemikę podjął z Czyżową – historyk z przypadku, stalinista z miłości - dr hab. Jurij Żukow (zatrudniony w Instytucie Historii Rosji Rosyjskiej Akademii Nauk): 
„- Czy Pan czytał ten artykuł?
- Oczywiście, że nie! Czy wyglądam na idiotę, który traci czas na wąchanie gówna?!”
Dalej jest równie merytorycznie i lirycznie: „Problem polega na tym, że nigdy Stalin tych słów, które przytacza ta obywatelka, nie wypowiedział. Nigdzie to nie jest napisane. To wytwór jej chorej wyobraźni, wyobraźni paranoiczki, która widzi tylko jedno: łotr Stalin podnosi swoją straszną rękę na naród radziecki! […]. To kompletna idiotka, kłamczucha nad kłamczuchami! Wszystko wymyśla, fantazjuje, po to tylko, żeby upokorzyć nasz kraj w przededniu Dnia Zwycięstwa, to wszystko po to robi”. 
I ostatnie pytanie i ostatnia odpowiedź:
„- Czy powinniśmy mówić jedynie o heroizmie blokadników? A może warto zajrzeć na ciemne strony historii związane z tymi wydarzeniami i spróbować je zrozumieć?
- Ale ciemnych stron nie ma! Wszystko jest wyraźne i jasne: był blokowany Leningrad, a razem z nim - Kronsztad i Oranienbaum. Był Front Leningradzki i Front Karelski, gdzie zginęło mnóstwo ludzi, żeby nie dopuścić Niemców do miasta. I zrobiliśmy to – obroniliśmy je. Oto cała prawda, najprawdziwsza, innej nie ma, jakby na to nie patrzeć ” (z wywiadu dla portalu Lenta.ru, https://lenta.ru/articles/2019/05/07/stalin_negulag/).  Portalowcy pochylili się z troską nad kłamczuchą pisarką, ale „niestety, Jelena Czyżowa na telefony «Lenty.ru» nie zareagowała”. 
Większość internautów solidaryzowała się z poglądami Żukowa. Wyróżniał się wpis Ludmiły Ernst, naszej koleżanki po fachu z Biełgorodu („Zasłużonego Pracownika Kultury Federacji Rosyjskiej”, emerytowanej wykładowczyni Uniwersytetu Sachalińskiego i Jużno-Sachalińskiego Instytutu Pedagogicznego): „Pierwszy raz słyszę nazwisko tej fejkowej kłamliwej «pisarki»… Jakże trzeba nienawidzić wszystkiego RADZIECKIEGO i ROSYJSKIEGO”.
Jednak najwyższą czujnością patriotyczną wykazała się nadobecna w mediach politolożka o mentalności Bułhakowowskiego Szarikowa Natalia Jelisiejewa, która już 7 maja złożyła w Komitecie Śledczym Federacji Rosyjskiej zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa z artykułu 354. §1. Kodeksu Karnego Federacji Rosyjskiej („rehabilitacja nazizmu”, maksymalny wymiar kary - 5 lat pozbawienia wolności), zaczynające się od słów: „W przededniu Dnia Zwycięstwa, 6 maja 2019 roku, w niemieckiej gazecie Neue Zürcher Zeitung […]” (https://vk.com/eliseeva_nat, polecamy również: https://inforeactor.ru/params/eliseeva-nataliya-andreevna).
W swoim czasie znany socjolog Jurij Lewada sformułował tezę, że wraz z – jak to elegancko ujął - odejściem urodzonych w latach 20.-30. zniknie z rosyjskiej przestrzeni publicznej homo sovieticus i jego miejsce zajmie homo postsovieticus. Pierwsze badania (z końca lata 80.) zdawały się potwierdzać wcześniejsze założenia. „Młodzi – mówił w jednym z wywiadów Lew Gudkow, dyrektor Centrum Analitycznego Jurija Lewady (które w 2016 roku znalazło się na liście „agentów zagranicznych”) – okazali się bardziej tolerancyjni, zorientowani na wartości europejskie, nastawieni bardziej liberalnie […]”. Jednak rezultaty kolejnych sondaży, zwłaszcza tego z 2012 roku, pokazały, że „ten człowiek, typ radziecki nie odchodzi, ale jest odtwarzany”. To (neo)homo sovieticus, bardzo często młody człowiek urodzony już po rozpadzie Związku Sowieckiego (jak chociażby Jelisiejewa, rocznik dziewięćdziesiąty drugi). Jego rodzice należeli do Pielewinowskiego pokolenia P (jak Pepsi), on reprezentuje nową generację P (jak Putin), która aktywnie uczestniczy w trwającej już dwadzieścia lat postjelcynowskiej, narodowej ucieczce od wolności. Współczesny klon człowieka sowieckiego (Rosjanie posługują się niekiedy pejoratywnie zabarwionym pojęciem sowok) – twierdzą psychologowie – to najczęściej ktoś o słabej osobowości, ktoś zaadaptowany do życia (i przeżycia) w społeczeństwie zamkniętym. Jednostka, „która nie ma własnych przekonań, ale jest gotowa przyjąć każdą rekompensatę w postaci pocieszających mitów ideologicznych, mówiących o wielkim mocarstwie i heroicznej przeszłości. A więc także związane z tym wszelkie rytuały, ceremonie zbiorowe, które państwo wspiera […]” (Lew Gudkow). 
W tym powszechnym auto-da-féjedynie kilkudziesięciu członków PEN Clubu z Petersburga i Moskwy (kilkoro mieliśmy zaszczyt poznać osobiście: Tamarę Bukowską, Olgę Kuszlinę, Aleksandra Ławrowa, Siergieja Stratanowskiego, a z Ludmiłą Ulicką połączył nas Skype) stanęło w obronie – z jednym zastrzeżeniem, wskazaniem na „jedną istotną nieścisłość” w eseju (zdaniem sygnatariuszy, dostawy żywności do oblężonego miasta jednak nie były możliwe) - zaatakowanej pisarki. W ich oświadczeniu noszącym tytuł „Wyrażamy swoją solidarność z Jeleną Czyżową” znalazły się sformułowania obce zatrudnionym przez Orwella w Prawdominie strażnikom sowieckiej amnezji historycznej i wykreowanej przez nich mitologii: „Władze upolityczniają pamięć o blokadzie, zamieniają tę pamięć w polityczną broń do rozprawy z ludźmi o odmiennych poglądach, o czym otwarcie napisała Czyżowa. […].  Wydaje się, że u oponentów Jeleny Czyżowej budzą złość przede wszystkim te precyzyjne, odnoszące się do współczesności oskarżenia,аwcale nie historyczna rola tow. Stalina w historii blokady. My, członkowie petersburskiego PEN Clubu [moskwianie dołączyli później – T.K., E.K.], jesteśmy oczywiście świadomi tego, że reputacja Jeleny Czyżowej, autorki niedawno wydanej wspaniałej blokadowej książki «Miasto napisane z pamięci», opartej na wspomnieniach rodzinnych, nie wymaga naszej obrony. Rozumiemy, że nie ma o czym polemizować z ludźmi, dla których donos jest formą recenzji. Nie pierwszy przecież raz pisarza rosyjskiego stawia się pod pręgierzem i piętnuje za jego publicznie wyrażone poglądy. Jak powiedział poeta, «żyjemy w mrocznych czasach»[2]. Niemniej jednak nie możemy milczeć. Jelena Czyżowa uczciwie sformułowała swoje stanowisko jako petersburżanka, jako artysta, jako człowiek, którego rodzina przeżyła blokadę. Uczciwość nie wymaga usprawiedliwień, a zasługuje na zrozumienie i szacunek. Wyrażamy swoją solidarność z Jeleną Czyżową, a wielu spośród nas w pełni podziela jej punkt widzenia” (https://spbpenclub.wordpress.com/2019/05/10/выражаем-свою-солидарность-с-еленой-ч/). 
Pozostałych kilkadziesiąt milionów Rosjan nie ma wątpliwości, że pisarka popełniła co najmniej cztery grzechy.

1.     GRZECH NIEWIARY

„A więc jasne, że grzech niewiary jest najgorszym 
spośród wszystkich występków moralnych”
                                               (św. Tomasz z Akwinu, „Suma teologiczna”, II-II, 10, 3, 
tłum. o. Pius Bełch, O.P.)

Wydawać by się mogło, że temperaturę polemiki - nacechowanej retoryką nienawiści (określenie Michała Głowińskiego) - z autorką eseju podniosło złamanie przez nią tabu Świętej Wojny („swiaszczennaja wojna” – tak nazwał ją Wasilij Lebiediew-Kumacz w wierszu z 1941 roku) i odejście od obowiązującego „kanonu blokadowego” (Irina Kaspe, „Miesto smierti: o znaczenii Leningradskoj błokady w pozdniesowietskoj kulturie, http://gefter.ru/archive/24705), utrwalonego chociażby w klasycznych tekstach literatury socrealistycznej (m.in. w powieściach Wiery Kietlinskiej „W oblężeniu”, 1947 i Aleksandra Czakowskiego – jak powiada Wikipedia: „a hard-line Communist” - „Blokada”, 1969). 

W czasie wojny były jeszcze możliwe przez jakiś czas dwa narratywy blokadowe („prawda czasu” i „prawda ekranu”, jak słusznie zauważono w „Misiu”): „wewnętrzny” („kierowany do blokadników albo pisany do szuflady”, nieunikający deheroizacji, polifoniczny, próbujący – jak pisała Barskowa – „nadać sens uczuciu beznadziejności” pogrążonym w chaosie i zapewne acedii) i „zewnętrzny” („sowiecki”, „propagandowy”, homofoniczny, adresowany „do audytorium Wielkiej Ziemi”, w grudniu 1941 roku odbyła się w Leningradzie sesja zdjęciowa TASS – cukiernicy pozowali gotując czekoladę i piekąc babki rumowe, słowo „dystrofia” – o czym opowiadała Olga Bergholc - znalazło się na indeksie). „W tej wersji propagandy «do użytku zewnętrznego» - pisze Polina Barskowa - miasto-front przeżywało ciężkie chwile walcząc i w zasadzie niczym się nie różniło od innych frontów. […]. Blokada służyła jako arena do treningu, swego rodzaju hala sportowa do rozwoju ciała i duszy wzorcowego radzieckiego mieszkańca miasta, nieskazitelnie dzielnego stoika” (P. Barskowa, „W gorod wchodit smiert’”, „Sieans” 2015, nr 59-60). 
Przez następnych kilkadziesiąt, powojennych lat narracja propagandowa funkcjonowała już jako jedyny przekaz kanoniczny i jak zauważył na jednym ze swoich wykładów Nikita Łamagin (Uniwersytet Europejski w Petersburgu): „W tradycyjnym wyobrażeniu blokady –– jakie ukształtowało się do połowy lat 80., powtarzano, że mądre, odpowiedzialne i kompetentne kierownictwo radzieckie zrobiło wszystko, żeby Leningrad obronić, a leningradczycy jak jeden mąż gotowi byli walczyć, umrzeć i złożyć siebie w ofierze, żeby miasto przetrwało” (https://eu.spb.ru/news/17467-ob-istorii-blokady-leningrada). Z czasem zresztą doszło do sytuacji paradoksalnej – rozpoczął się proces ścierania w pamięci (niekiedy już postpamięci) swojej blokady i zaakceptowania palimpsestu zakłamującego, zaklinającego rzeczywistość, proponującego seans zbiorowej amnezji lub co najmniej postprawdy. „Leningradczycy z trudem sobie radzili z bolesną rzeczywistością blokady, często więc – żeby nadać sens tragedii […] – przejmowali mity państwowe i inkorporowali medialne obrazy i hasła do swoich własnych wspomnień” (Liza A. Kirschenbaum, „The Legacy of the Siege of Leningrad, 1941-1995: Myth, Memories, and Monuments”, Cambridge 2006, cyt. za I. Kaspe). Nieliczni już kustosze pamięci nie kryli pesymizmu. „Prawda o leningradzkiej blokadzie – pisał Lichaczow w latach 50., a więc do szuflady - nigdy nie zostanie opublikowana. Z blokady leningradzkiej robi się ckliwe opowieści”.
Minie jednak trzydzieści kilka lat i cała groza blokady przechowywana w zakamarkach pamięci i ego-dokumentach blokadników czy wydobytych z kagiebowskich archiwów raportach milicyjnych i poufnej korespondencji urzędniczo-partyjnej zderzy się z lukrowaną półprawdą. Na przełomie wieków opublikowano (albo zamieszczano w Internecie) setki tekstów odbrązowiających tamte 871 czy 872 dni. Teraz już można było „na cały głos” (jak deklarował kiedyś Majakowski) wyartykułować starannie ukrywaną, a tak jednocześnie banalną konstatację, że ludzie nie są aniołami (co najwyżej upadłymi), że Rousseau się mylił i że tylko pisarz po dwudziestowiecznych przejściach (represje, wojna, lagry i łagry) wie, do czego człowiek jest zdolny. „Obóz to potworność. – pisał Szałamow - Żaden człowiek na świecie nie powinien obozu oglądać. Doświadczenie obozowe jest negatywne w każdej swej minucie. Człowiek staje się tylko gorszy. Inaczej być nie może. W obozie dużo jest takich rzeczy, których człowiek nie powinien oglądać” („Inżynier Kisielow”, tłum. A. Pomorski).
„Żaden człowiek na świecie” nie powinien też doświadczyć życia w oblężonym Leningradzie, gdzie doszło do „wypalenia współczucia” (Barbara Cyrek, „Czarny humor i odwrażliwienie – postawy internautów wobec kultury nadmiaru i fake newsów”, http://uwm.edu.pl/mkks/wp-content/uploads/MKKS_14_4_02_Cyrek-B.pdf) i narodzin nowej etyki - „błokadnej etiki”.„Rzeczywistość blokady – mówił na jednym z wykładów nieżyjący już niestety Siergiej Jarow („Kak rasskazat’ o błokadie Leningrada?) - jak rzeczywistość każdej katastrofy, wymuszała na ludziach robienie rzeczy, których żaden normalny człowiek nie chce robić. […]. Doszło do stopniowego zokrutnienia moralności. W ostatecznym rozrachunku przytępione zostały uczucia, przytępione nerwy. Człowiek już nie tak boleśnie reagował na pewne rzeczy”. (Tu dygresja. Jakoś nikt nie wspomina o tym, że leningradczycy mieli za sobą kilkuletnią próbę generalną z „przytępienia” – znaleźli się przecież wśród pierwszych ofiar Wielkiej Czystki rozpętanej przez Stalina po śmierci Kirowa w 1934 roku).  
Zrodzona przez desensytyzację „etyka blokady” była wpisana w pejzaż życia codziennego Leningradu: „[…] okradano zmarłych – szukano przy nich złotych rzeczy; wyrywano złote zęby; obcinano palce, żeby zdjąć obrączki zmarłym – mężowi lub żonie; rozbierano trupy na ulicy, żeby zabrać im ciepłe rzeczy dla żywych […]”, „Bardzo wiele kobiet karmiło swoje dzieci, odejmując sobie od ust ostatni kawałek chleba. Matki te umierały jako pierwsze, zaś dziecko zostawało samo. Tak zmarła nasza koleżanka z wydawnictwa – O. G. Dawidowicz. Wszystko oddawała dziecku. Znaleziono ją martwą w pokoju. Leżała w łóżku. Dziecko było z nią pod kołdrą, targało matkę za nos, próbując ją rozbudzić. A po kilku dniach do pokoju Dawidowicz przyszli jej bogaci krewni, żeby brać… nie dziecko, lecz kilka pozostawionych przez nią pierścionków i broszek. Dziecko zmarło później w domu dziecka”(Dmitrij Lichaczow).
To śmierć głodowa pochłonęła najwięcej ofiar w oblężonym mieście (najgorsze były pierwsze miesiące czterdziestego drugiego roku – w styczniu i lutym umierało po około 130 000 osób, przed wojną rocznie 3000), ale dopiero w latach Jelcynowskiej wolności (anarchii – twierdzi dziś większość Rosjan) udostępniono, na przykład, fragmenty listów skonfiskowanych przez cenzurę (materiały NKWD Leningradzkiej obłasti przechowywane są obecnie w archiwum FSB): „Życie w Leningradzie pogarsza się z każdym dniem. Ludzie zaczynają puchnąć, bo jedzą gorczycę, robią z niej placuszki. Pyłu mącznego, którym wcześniej przyklejano tapety, już nigdzie się nie dostanie”, „W Leningradzie straszny głód. Jeździmy po polach i wysypiskach śmieci i zbieramy wszystkie korzonki i brudne liście buraków pastewnych i szarej kapusty, ale nawet ich już nie ma” (https://www.proza.ru/2009/09/07/574). Kilkunastoletnia wówczas Galina Jakowlewa pisała do ojca na froncie: „Tatusiu, dlaczego przed wojną nie jedliśmy takiej smacznej galarety z kleju stolarskiego?” i rozpaczała, że zniknął jej ukochany kot, a po kilku tygodniach płakała z innego powodu: „Dlaczego to nie my go zjedliśmy?” (https://www.mk.ru/editions/daily/article/1999/06/19/138705-blokadnyiy-rumyanets-lyudoeda.html).
Przez lata wstydliwie przemilczano, że nie wszyscy leningradczycy przymierali głodem, nie wszystkim zmniejszano racje żywnościowe (przydział „chleba” w roku 1941 dla dzieci do lat 12 wynosił: 16 lipca – 400 gramów dziennie, 2 września – 300 gramów, 1 października – 200 gramów, 13 listopada – 150 gramów, 20 listopada – 125 gramów), nie wszyscy mieli kłopoty ze zrealizowaniem swoich kartek. W odnalezionym dzienniku Nikołaja Ribkowskiego, instruktora z Wydziału Kadr Komitetu Miejskiego WKP(b) możemy przeczytać między innymi: 9 grudnia 1941 roku - „Z jedzeniem teraz jakichś szczególnych problemów nie odczuwam. Rankiem śniadanie – jakiś makaron albo kasza z olejem i dwie szklanki słodkiej herbaty. W dzień obiad – na pierwsze kapuśniak albo zupa, na drugie zawsze coś mięsnego. Wczoraj, na przykład, zjadłem na pierwsze - szczawiową ze śmietaną, na drugie - kotlet z wermiszelem, a dziś na pierwsze - zupę z wermiszelem, na drugie - wieprzowinę z duszoną kapustą”, 5 marca 1942 roku: „A więc już trzy dni jestem na oddziale szpitala komitetu miejskiego partii. Moim zdaniem, jest to po prostu siedmiodniowy dom wczasowy, który znajduje się w jednym z pawilonów obecnie zamkniętego domu wczasowego aktywu partyjnego organizacji leningradzkiej w Mielnicznym Ruczju… Policzki płoną od wieczornych mrozów... I oto z mrozu, trochę zmęczony, w głowie się kręci od leśnego aromatu, wpadam do domu z ciepłymi, wygodnymi pokojami, zanurzam się w miękkim fotelu, błogo wyciągam nogi… Jedzenie jest tu niczym w dobrym domu wypoczynkowym w czasie pokoju. Każdego dnia jest mięso – jagnięcina, szynka, kurczak, gęś, indyk, kiełbasa, z ryb – leszcze, śledzie, stynki, i smażone, i z wody, i w galarecie.  Kawior, bałyk, ser, pierożki, kakao, kawa, herbata, trzysta gramów białego i tyle samo czarnego chleba na dzień, trzydzieści gramów masła i pięćdziesiąt gramów wina, dobry portwein do obiadu i do kolacji... Tak. Taki odpoczynek w warunkach frontowych, długotrwałej blokady miasta jest możliwy tylko u bolszewików, tylko przy władzy sowieckiej... Czy może być jeszcze coś lepszego? Jemy, pijemy, spacerujemy, śpimy lub po prostu leniuchujemy i słuchamy patefonu, opowiadając anegdoty, grając w domino albo w karty. I to wszystko za skierowanie zaledwie po 50 rubli!” (http://mediarupor.ru/blog/43126597309/%22Vetchina,-balyik,-ikra%22:-iz-blokadnogo-dnevnika-rabotnika-Smoln?page=15#42470433727, dostęp 3 II 2013; później strona zniknęła).
Towarzysz Ribkowski na pewno nie koloryzował. Jak wynika z zachowanych materiałów archiwalnych, nikt z zatrudnionych w komitetach partyjnych nie zmarł w czasie blokady z powodu głodu. Dodajmy na marginesie, że o sylwestrowym spotkaniu „niejedzących” z „jedzącymi” opowiada film Aleksieja Krasowskiego „Święto” („Prazdnik”, 2019, niedopuszczony w Rosji do dystrybucji, dostępny tylko na YouTube).
Jednak Ribkowskich były setki, a głodnych i coraz bardziej zdesperowanych niekomitetowych leningradczyków setki tysiące i – jak niemal dziesięć lat wcześniej podczas ukraińskiego Hołodomoru – doszło do nieakceptowanych w naszym kręgu kulturowym aktów „ludożerstwa”, „ludojadztwa”, „trupojadztwa”, ale nie „kanibalizmu”, przed którym bronił język rosyjski obowiązujący w ówczesnej rzeczywistości sowieckiej puryzm. A jeżeli nienazwane nie istnieje (jak twierdzą zwolennicy „magii językowej”, podczytujący ani chybi Wittgensteina: „Die Grenzen meiner Sprache, bedeuten die Grenzen meiner Welt”) lub „jeżeli signifie nie ma odpowiedniego signifianta, to rzecz nie istnieje, choćby w rzeczywistości istniała” (jak sądził de Saussure, https://torlin.wordpress.com/2010/08/12/rzecz-nienazwana-nie-istnieje/), to może dlatego przez lata w historiografii sowieckiej obowiązywała opinia – o czym mówił cytowany już Nikita Łamagin - że kanibalizmu „w Leningradzie nie było i być nie mogło”, co ktoś inny sarkastycznie skomentował: „[…] Nie mógł przecież jeden człowiek sowiecki zjeść drugiego człowieka sowieckiego. To nie miało prawa się wydarzyć. A skoro nie miało prawa, to oznacza, że się nie wydarzyło” (http://lurkmore.to/Блокада_Ленинграда). Było, niestety, inaczej. Pierwsze przypadki kanibalizmu odnotowano w Leningradzie już w 1941 roku, ostatnie na początku 1943 roku, kiedy doszło do częściowego przerwania blokady i poprawiło się zaopatrzenie.
Zmowę milczenia, omertę w wydaniu państwowym, usiłowali przerwać w latach 70. Daniił Granin (1919-2017) i Alaksandr (Aleś) Adamowicz (1927-1994), którzy w „Księdze blokady” („Błokadnaja kniga”, 1979, wyd. polskie 1982) – swoim „raporcie z oblężonego Miasta” - spisali rozmowy z kilkuset mieszkańcami Leningradu. Jednak pierwsze wydanie zostało ocenzurowane i dopiero znacznie później (1994, 2013) pojawiły się usunięte wcześniej fragmenty (m.in. dotyczące przypadków ludożerstwa). Przy okazji promocji pełnego wydania „Księgi” Granin wspomniał, że w już wtedy, w trakcie spotkań z blokadnikami w latach siedemdziesiątych, obaj z Adamowiczem zrozumieli, że muszą się uciec do autocenzury i zrezygnować z publikacji co bardziej drastycznych relacji. 
We współczesnej literaturze rosyjskiej temat kanibalizmu czasów apokalipsy leningradzkiej jest wprawdzie obecny od przełomu wieków (np. w powieści Michaiła Kononowa „Goła pionierka”, 2001; pojawia się też u Czyżowej w analizowanym eseju i w „Mieście napisanym z pamięci”: „Dla nas, którzy nie mają za sobą cierpień blokady – to horror infernalny. Dla blokadników - niemal codzienność. Ich wiedza o kanibalizmie kryje historie straszniejsze niż kawałki mięsa wycinane z obcych martwych ciał”), ale jeszcze nie doczekał się swojego Dantego, Borowskiego czy Szałamowa.
Znacznie wcześniej – dzięki poczuciu pisania dla siebie – pojawił się on w dziennikach oraz wspomnieniach, między innymi u przywoływanego już Lichaczowa: „Z poniewierających się na ulicach zwłok wycinano miękkie części ciała. Zaczął się kanibalizm! Zwłoki najpierw rozbierano, potem obrzynano ciało do kości, mięsa na nich prawie nie było. Poobrzynane i nagie trupy były straszne. Tego kanibalizmu nie można potępiać hurtem. W większości wypadków nie był świadomy. Ten, kto wycinał mięso, rzadko jadł je sam. Albo sprzedawał je, oszukując kupujących, albo karmił nim swoich bliskich, żeby ratować ich od śmierci głodowej. Przecież najważniejsze w pożywieniu jest białko. Nie było skąd dobywać tego białka. Kiedy dziecko umiera z głodu i wie się, że może je uratować tylko mięso – wytnie się je nawet z nieboszczyka… Jednak znaleźli się również szubrawcy, którzy zabijali ludzi, żeby zdobyć ich mięso na sprzedaż”.
 Jednak to nie w fiction(„literatura piękna” jakoś nie przechodzi tu nam przez gardło) i nie w najbardziej nawet traumatycznych ego-dokumentach, ale w tekstach nonfiction(w tym przypadku raportach milicyjnych) – nieprzetrawionych, sporządzonych przez ludzi nieskażonych sporami o wyższości funkcji emotywnej nad konatywną  –  zawarta jest brutalna prawda o kruchości wartości, na których oparte jest nasze człowieczeństwo: „Pracownica biura «Sojuzutil» P. 32 lata, żona czerwonoarmisty, ma na utrzymaniu 2 dzieci w wieku 8-11 lat, przyprowadziła do siebie do pokoju 13-letnią dziewczynkę Je., zabiła ją siekierą i trupa zjadła”, „W. – 69 lat, wdowa, zabiła nożem swoją wnuczkę B. i razem z matką zabitej i bratem zabitej – 14 lat, zjedli trupa”, „U robotnicy fabryki wyrobów metalowych M. zniknęła 4-letnia córka Galina. Śledztwo wykazało, że dziewczynkę zabiła L., lat 14, przy udziale swojej matki L., lat 42. L. przyznała się, że 20 maja zwabiła do siebie do mieszkania 4-letnią Galinę i zabiła ją w celu zjedzenia. W kwietniu L., w tym samym celu zabiła 4 dziewczynki w wieku 3-4 lat i razem ze swoją matką zjadły je”, „P., lat 23, i jego żona L., lat 22, zwabiali do swego mieszkania obywateli, zabijali ich i trupy zjadali. W ciągu miesiąca dokonali zabójstw 3 obywateli”, „Bezrobotna K., lat 21, bezpartyjna, zabiła swojego nowonarodzonego syna i trup został zjedzony. Aresztowana K. przyznała się do zabójstwa”, „Bezrobotni K., lat 50, wspólnie z córką, lat 22, zabili / zabiły [z tekstu rosyjskiego nie dowiemy się, jakiej płci był / była „K., lat 50”] córkę K. – Walentinę, lat 13, i wspólnie z innymi lokatorami mieszkania [była to więc tzw. komunałka] – tokarzem z fabryki Nr 7 W. i pracownicą spółdzielni W. – zjedli trupa”, „Emerytka N., lat 61, razem z córką L., lat 39, zabiła swoją wnuczkę, lat 14, w celu zjedzenia trupa. N. i L. aresztowano. Przyznały się do popełnienia przestępstwa”.
Przy tej okazji pojawił się nieoczekiwany problem natury prawnej (wiemy – nieistotny, nie z takimi sobie wówczas absolwenci Wydziału Prawa Sowieckiego radzili), ponieważ obowiązujący od roku 1927 kodeks karny Rosyjskiej Socjalistycznej Federacyjnej Republiki Sowieckiej nie przewidywał kary za kanibalizm. W tej sytuacji prokurator wojskowy (wedle ówczesnej nomenklatury brigwojenjurist, czyli brigadnyj wojennyj jurist) Anton Panfilenko w notatce służbowej (21 lutego 1942 roku) skierowanej do sekretarza Leningradzkiego Komitetu Obwodowego WKP(b) Aleksieja Kuzniecowa zaproponował:  „W warunkach szczególnej sytuacji Leningradu wywołanej wojną z faszystowskimi Niemcami pojawił się nowy rodzaj przestępstw. Wszystkie zabójstwa dokonane w celu zjadania mięsa zabitych, z powodu ich wyjątkowego niebezpieczeństwa należy kwalifikować jako bandytyzm (art. 59-3 KK RSFRS)”. Inaczej, nawiasem mówiąc, poradzono sobie w Kijowie w latach Wielkiego Głodu (1932-1933), gdzie ludożerców karano z artykułu 174 kodeksu karnego Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Sowieckiej za rozbój, definiowany jako „napad mający na celu przywłaszczenie cudzej własności”, który pociąga za sobą „śmierć lub poważne obrażenia ciała poszkodowanego”. Pod pojęciem „cudzej własności” rozumiano skonsumowane już ciało ofiary (zob. Wasilij Sokur, https://fakty.ua/32809-vyyavlennym-vo-vremya-golodomora-lyudoedam-hodivshie-po-selam-medicinskie-rabotniki-davali-otravlennye-primanki---kusok-myasa-ili-hleba).
Ze statystyk milicyjnych sporządzonych 20 lutego 1942 roku wynika, że to kobiety częściej zabijały i handlowały następnie ludziną (63,5%, to zrozumiałe – większość mężczyzn była na froncie), że zabójstw dokonywali ludzie należący do różnych grup wiekowych i zawodowych (przeważali robotnicy – 41%), najczęściej bezpartyjni (98,51%, co dobrze świadczy o morale członków WKP(b), ale jeszcze więcej mówi o systemie dystrybucji żywności w oblężonym mieście). Od listopada 1941 do grudnia 1942 roku aresztowano pod zarzutem zabójstwa, ludojadztwa i handlu ludzkim mięsem (na bazarach sprzedawano najczęściej galaretę) 2057 osób. Na karę śmierci skazywano z reguły jedynie morderców, pozostali otrzymywali wyroki pozbawienia wolności (to jest temat na inne opowiadanie: granica między wolnością a niewolnością w ówczesnym Leningradzie). Do połowy 1943 roku zarzuty postawiono 1700 osobom, z tego 364 skazano na najwyższy wymiar kary (https://warhistory.livejournal.com/1144256.html).
Za sprawą internetu kanibalizm leningradzki trafił do folkloru miejskiego. Ma swoje  urban legendsurban tales, których narratorzy epatują czytelników kiedyś zasłyszanymi gotyckimi fabułami - z drugiej ręki, ale wiarygodnymi; skonwencjonalizowanymi, ale mrożącymi krew w żyłach:  „Jakieś siedemnaście lat temu wiozłem trolejbusem psa z kliniki weterynaryjnej do domu i przy parku Pobiedy pasażerowie wnieśli do tego trolejbusu bardzo starą i rozsypującą się w oczach babcię. Babuszka z wdzięczności zaczęła umilać czas tym pasażerom opowiastkami i jasne, że w jej pamięci pozostały historie z blokady. Opowiadała między innymi i o tym, jak znajdowała przy drzwiach wejściowych trupy z odciętym mięsem” (https://thequestion.ru/questions/113130/byl-li-kannibalizm-v-blokadnom-leningrade), „Jej babcia w Leningradzie przeżyła blokadę. I ona [wnuczka] nam opowiadała jakby z pierwszych ust”, „Mój dziad był czerwonym lotnikiem wojskowym. […]. Z pewnych powodów nazwiska dziada nie wymieniam, ale wszystko, co tu zostanie opowiedziane jest prawdą potwierdzoną cytatami z publikacji. […]. Dziad nie opowiedział o wszystkim. Na pewno oszczędził nas, swoich wnuków, w 1963 – jeszcze podrostków”. Ale coś tam dzieciakom opowiedział o swoim nocnym patrolu: „Otwieramy drzwi, półmrok z powodu zaciemnienia. Taki widok: sylwetka człowieka (okazało się, że to piętnastoletni chłopak), w rękach (założone rękawiczki) w jednej nóż, w drugiej – widelec. Przed nim, sądząc po wielkości – trup dziecka, już z oskórowaną nogą. Zdążyliśmy. Chociaż wolno nam było rozstrzeliwać ludzi w takich przypadkach, nie rozstrzelaliśmy go. Wyprowadziliśmy do sąsiedniego pokoju, daliśmy herbatę ze skondensowanym mlekiem z termosu i kilka kostek czekolady” (https://www.proza.ru/2009/09/07/574).
W reakcji obronnej na patetyczny dyskurs oficjalny towarzyszący kolejnym pokoleniom leningradczyków / petersburżan uruchomiony został w cyberprzestrzeni zwykły w takich sytuacjach mechanizm „oswajania grozy i absurdu” – czarny humor oparty na „śmiechu ze śmierci, cierpienia i okrucieństwa”, „śmiechu ze spraw ostatecznych” (określenia Tomasza Bocheńskiego cytowane przez Barbarę Cyrek): „Brat mojej babci służył w marynarce wojennej w oblężonym Leningradzie, podczas patroli rozstrzeliwał każdej nocy dziesiątki ludożerców. Odnajdywali ich po zapachu, gdzie by się nie ukryli. A mięso z bulionem wyrzucali na śnieg i czekali aż zamarznie, ale sąsiedzi i tak je później wygryzali” (https://www.proza.ru/2009/09/07/574). Podobno już na początku lat 60. krążyła po Leningradzie makabreska, straszyłka („gatunek współczesnego folkloru dziecięcego: krótkie opowiadania, których celem jest wystraszenie słuchacza”) o kobiecie z blokady, która kupiła na bazarze pierożek z mięsem i jedząc zauważyła w farszu kokardkę zaginionej córki[3]. Był to zapewne tekst utrzymany w klimacie dziecięcych czterowersowych wierszyków sadystycznych, przypominający ten klasyczny: „Córka prosiła mamę o ciastka / Mama odrzekła: «Włóż palce do gniazdka» / Szybko się zwęgliły dziecięce kości. / Długo się śmiali z tego żartu goście” (tłum. T.K., E.K.). 
Nie tylko kanibalizm był źle widziany i przemilczany w oficjalnej historiografii sowieckiej, ale także wszystkie te okruchy „życia codziennego oblężonego Leningradu” (taki tytuł – „Powsiedniewnaja żyzn’ błokadnogo Leningrada”, 2013 – nosi znakomita monografia Siergieja Jarowa), które uznano za nie dość heroiczne. Dopiero w tym stuleciu mogły się ukazać teksty mówiące o grzebaniu zmarłych, higienie osobistej czy o prostytucji (kobiety i mężczyźni sprzedający się za żywność; polecamy książkę Alexis Peri „Leningrad. Dzienniki z oblężonego miasta” wydaną przez „Znak” w 2019 roku).
W oblężonym Leningradzie – o czym mówił w jednym z ostatnich swoich wykładów Jarow - określenie „życie pozagrobowe” nabrało nowego znaczenia. Podobno wszyscy grabarze wymarli w listopadzie i grudniu czterdziestego pierwszego roku. Przeprowadzono nawet śledztwo w tej sprawie. Okazało się, że ci ludzie przed wojną zazwyczaj dużo jedli i pili, i ich organizmy odmówiły posłuszeństwa po przejściu na blokadowe, głodowe racje żywności. Miejsce zmarłych profesjonalistów zajęli grabarze amatorzy, którym płacono w walucie będącej przedmiotem pożądania oblężonych – wódką (100 gramów) i chlebem (200 gramów).  Był to tzw. dopołnitielnyj pajok (dodatkowa racja). Miało to oczywiście swój wpływ na manipulowanie liczbą pochówków. To był jeden z tych powodów (na pewno nie najważniejszy), który utrudniał podanie bardziej precyzyjnych danych dotyczących liczby zgonów w oblężonym Leningradzie. Nasilający się jednak głód sprawił, że krewni coraz częściej nie mogli dotrzeć ze zmarłymi na cmentarz. Początkowo tworzono prowizoryczne miejsca grzebania zwłok i jeśli rodzina nie była w stanie samodzielnie wykopać grobu, to można było wynająć kogoś, kto gotów był to zrobić za bochenek chleba. A jeszcze później ciała pozostawiano po prostu w mieszkaniach albo porzucano owinięte prześcieradłami na podwórkach, w parkach, na ulicach  (https://www.colta.ru/articles/specials/8849-kak-rasskazat-o-blokade-leningrada, zob. zdjęcia zgromadzone w albumie Władimira Nikitina „Nieizwiestnaja błokada. Leningrad 1941-1944”, 2002).
Jeszcze inny wymiar – bardzo osobisty, niemal intymny – nadała „nieznanej blokadzie” w swoich wspomnieniach Lidia Ginzburg (1902-1990), dość znana w swoim czasie literaturoznawczyni, której matka nie przeżyła oblężenia:   „Ludzie miesiącami – większość mieszkańców miasta – spali nie rozbierając się. Stracili z oczu swoje ciało. Zapadło się w głąb zamurowane przez odzież i tam w głębi zmieniało się, przeobrażało. Człowiek wiedział, że robi się straszne. Chciałby zapomnieć, że gdzieś daleko – pod waciakiem, pod swetrem, pod kufajką, pod walonkami i  onucami – ma nieczyste ciało. Ale ciało przypominało o sobie – bólem, świerzbem. Ci najbardziej witalni czasem się myli, zmieniali bieliznę. Wtedy już nie można było uniknąć spotkania z ciałem. Człowiek przyglądał się mu ze złośliwą ciekawością, silniejszą od pragnienia nie wiedzieć.  Było nieznajome, za każdym razem z nowymi wgłębieniami i zakamarkami, pełne plam i szorstkie. Skóra była poplamionym workiem, stanowczo zbyt dużym dla tej zawartości” („Zapiski błokadnogo czełowieka. Wospominanija”, 2018, https://eksmo.ru/interview/zapiski-blokadnogo-cheloveka-lidiya-ginzburg-ID5214445/).

2.     GRZECH BLASFEMII

„Ktokolwiek bluźni imieniu Pana, będzie ukarany śmiercią. 
Cała społeczność ukamienuje go”
(Księga Kapłańska, 24, 16,
Biblia Tysiąclecia) 

O ile utrata wiary Czyżowej w objawiony przez propagandę sakralny tekst heroicznej obrony miasta wywołała niezadowolenie (ale takie dyżurne - już pogodzono się z obecnością w zdrowym postsowieckim, putinowskim organizmie blokadowych dysydentów), to wymienienie przez nią jednym tchem nazwisk Hitlera i Stalina jako katów oblężonego miasta (przypomina się „Warszawa” T.Love: „Gdzie Hitler i Stalin zrobili, co swoje”) - „[…] winni tragedii blokady Leningradu są Hitler i Stalin […]. Dla Stalina Leningrad był wyłącznie obiektem czystej nienawiści” („Moja pamięć o blokadzie”) - musiało zostać odebrane przez Rosjan jako niewybaczalne bluźnierstwo, które powinno zostać ukarane ukamienowaniem. Medialnym póki co. A przecież i w tej kwestii petersburska pisarka nie jest pionierką. O tym, że tyran cierpiał na leningradofobię zaczęto nieśmiało mówić już kilkadziesiąt lat temu (napomknął o tym swego czasu między innymi Daniił Granin), dziś podobne opinie już nikogo oprócz Rosjan nie szokują. Na przykład w opublikowanej w 2013 roku książce angielskiego historyka i biografa Bryana Moynahana „Leningrad Siege and Symphony, Shostakovich’s Seventh Symphony”możemy przeczytać:  „Tak jak miasto było terroryzowane z zewnątrz przez Hitlera, oblężone, bombardowane i ostrzeliwane, tak samo było terroryzowane od wewnątrz przez Stalina. Czystki, które w przedwojennym Leningradzie były na porządku dziennym – aresztowania, przesłuchania, «przyznawanie się do winy», egzekucje – wcale nie ustały. Przed wojną Leningrad był centrum stalinowskiego okrucieństwa i terroru, najbardziej zbrukanym i zhańbionym ze wszystkich radzieckich miast. Stalin żywił do tego miasta wyjątkową nienawiść, z powodu elegancji jego budynków, których nieskazitelnie proste linie fasad zdobionych zielonymi, różowymi i błękitnymi stiukami odbijały się w wodzie Newy i licznych kanałów, za jego niezależność umysłową i geniusz artystyczny, za jego wyrafinowanie, tak bardzo różne od dusznej atmosfery panującej w seminarium w Tyflisie, do którego uczęszczał w młodości, za jego powiązania i sympatie z Trockim. Stalin pastwił się nad Leningradem bardziej niż nad jakimkolwiek innym miastem. Po wybuchu wojny stalinowski terror nie ustawał. Niemiecka blokada Leningradu stanowiła jedynie przeszkodę natury technicznej: wywózka skazanych do łagrów na Syberii lub w rejonach Arktyki przestała być sprawą łatwą. Na drodze stanęli Niemcy. Mimo to organy bezpieczeństwa nadal wysuwały całkowicie wydumane oskarżenia wobec podejrzanych, wykrywały wyjątkowo groźne, skomplikowane i rozgałęzione «spiski». Miasto nadal bało się samego siebie, swoich mieszkańców z fioletowymi legitymacjami tajnej policji, NKWD, w kieszeniach. […]. Donosiciele dalej donosili” („Leningrad. Oblężenie i symfonia”, tłum. Jerzy Korpanty).

3.     GRZECH ZDRADY

„Gdybyś jednak sprawę naszą zdradziła […]”
(Księga Jozuego, 2, 20, Biblia Tysiąclecia)

Krytyczne reakcje rosyjskiej opinii publicznej na teksty bluźnierców nie są czymś nieoczekiwanym. „Zdecydowany opór społeczny, - pisze Irina Kaspe - który rodzą dziś próby dekonstrukcji albo racjonalizacji narratywów sowieckich o drugiej wojnie światowej, wskazuje byćmoże na to, że te narratywy były nie tylko po prostu projektem imperatywnym, ale także kulturowym”.
Jednak w przypadku eseju „Das doppelt verriegelte Gedächtnis” został dodatkowo uruchomiony mechanizm rytualny dziś już trochę zapomniany, ale starannie odkurzony na potrzeby kampanii antyczyżowskiej, który – wiedzeni kompulsywną potrzebą szufladkowania i definiowania – nazwiemy: „Oto jest głowa zdrajcy”. Taki spektakl dla żądnej krwi gawiedzi (ponadczasowe: „Ukrzyżuj Go!”), motłochu, powtarzającego zawsze te same wariacje na najniższej strunie, wariacje na temat pewnego paktu dobrej władzy z niewdzięcznymi pisarzami. 
Zdarzyło się w 1958 roku. Jak u Włodzimierza Kalickiego. Literackiego Nobla przyznano Pasternakowi i dla wszystkich było oczywiste, że otrzymał ją między innymi za „Doktora Żywago” (w komunikacie Akademii Szwedzkiej znalazło się następujące uzasadnienie: „Za wybitne zasługi we współczesnej poezji lirycznej i w dziedzinie wielkiej prozy rosyjskiej”), który został opublikowany nieco wcześniej w mediolańskiej oficynie Giangiacomo Feltrinellego. W kraju rozpętano na przerażonego pisarza nagonkę. Do historii przeszło przemówienie Władimira Siemiczastnego, pierwszego sekretarza Komitetu Centralnego Komsomołu (kilka lat później został przewodniczącym KGB): „Jak mówi przysłowie rosyjskie, i w porządnym stadzie znajdzie się czarna owca. Taką czarną owcę mamy w naszym socjalistycznym społeczeństwie w osobie Pasternaka, który wystąpił ze swymi oszczerczymi tak zwanymi utworami. […]. Czasami – nawiasem mówiąc, niezasłużenie – mówimy o świni, że jest taka owaka i temu podobne. Muszę wam powiedzieć, że są to oszczerstwa. Świnia – wszyscy ludzie, którzy mają do czynienia z tym zwierzęciem to wiedzą – nigdy nie paskudzi tam, gdzie je, nigdy nie paskudzi tam, gdzie śpi… Dlatego jeśli porównać Pasternaka ze świnią, to świnia nie zrobi tego, co on zrobił. (W stenogramie: Oklaski)”. 
Zdarzyło się w 1966 roku. 10 lutego rozpoczął się proces Julija Daniela i Andrieja Siniawskiego, którzy pod pseudonimami (Nikołaj Arżak, Abram Terc) drukowali swoje opowiadania w wydawnictwach emigracyjnych. Oskarżono ich z artykułu 70 Kodeksu Karnego RSFRR („antysowiecka agitacja i propaganda”). „Chcieliście, - grzmiał prokurator - by was wydrukowano. Lecz nie pomyśleliście o naszych wrogach, o tym, jak te utwory mogą zostać wykorzystane dla propagandy antysowieckiej?” Daniel w swoim ostatnim słowie pokajał się: „Wina nasza polega nie na tym, że napisaliśmy, lecz na tym, że przekazaliśmy swoje utwory za granicę. […]. Głęboko żałujemy, że nasze utwory wykorzystane zostały przez siły reakcyjne i że tym samym przynieśliśmy zło i wyrządziliśmy szkodę naszemu krajowi. Nie chcieliśmy tego. Nie mieliśmy złego zamiaru i proszę sąd, by wziął to pod uwagę”. „Sowietskaja Rossija” nie miała litości dla oskarżonego: „[…] Sprzedał się za Judaszowe srebrniki i ukrywając swoje prawdziwe oblicze podniósł rękę na to, co najświętsze – Ojczyznę, naród, jego życie i ideały”. Nawet Breżniew nie ujął tego lepiej na XXIII zjeździe KPZR (1966): „Niestety, trafiają się też tacy rzemieślnicy od sztuki, którzy zamiast pomagać narodowi, specjalizują się w oczernianiu naszego ustroju, w zniesławianiu naszego bohaterskiego narodu. Oczywiście są to jednostki”.
Zdarzyło się w 2019 roku. 6 maja w „Neue Zürcher Zeitung” ukazał się tekst Jeleny Czyżowej, który już następnego dnia wywołał falę powszechnego hejtu. 
Zdarzy się. Za jakiś czas.
We wszystkich tych przypadkach (i wielu innych, że wspomnimy tu tylko oskarżenia wysuwane pod adresem Jewgienija Zamiatina za wydaną w tamizdacie profetyczną antyutopię „My”, czy Aleksandra Sołżenicyna za obrachunkową prozę publikowaną w Londynie, Frankfurcie nad Menem, Nowym Jorku, Paryżu) dały o sobie znać zachowania stadne, które są zakodowane w DNA duszy (resp.: mentalności) rosyjskiej. Ukształtowanej między innymi przez dziewiętnastowieczną soborowość (sobornost’) słowianofila Aleksieja Chomiakowa i jej zbrukany dwudziestowieczny sequel – sowiecki, totalitarny kolektywizm.
Jaki płynie z tego morał dla pisarza rosyjskiego? Zawsze ten sam: tylko renegat (zdrajca, apostata…) obnosi się z naszymi wewnętrznymi problemami, naszymi rosyjskimi bolączkami po zagranicznych, nieprzyjaznych nam a priori wydawnictwach i mediach. Tak. Był GUŁag, ale to był nasz GUŁag. Tak. W czasie blokady ludzie umierali z głodu (ale z patriotyczną pieśnią na ustach) i może (może!) dochodziło do aktów (rzadkich!) kanibalizmu, ale to leningradczycy zjadali leningradczyków i wam, konsumentom „Neue Zűrcher Zeitung” nic do tego. 
Jaki płynie z Zűrchergate morał dla czytelnika rosyjskiego? Kim są odszczepieńcy? „Czarna owca” Pasternak – Żyd (sam zainteresowany pisał o „biologicznym przypadku”), „judasz” Daniel – Żyd (Siniawskiemu wytknięto, że wybrał „żydowski pseudonim” Terc), „fejkowa pisarka” Czyżowa – pół-Żydówka.

4.     GRZECH PIERWORODNY

 „Ci krytycy zapomnieli o swojej odpowiedzialności przed narodem; są nosicielami budzącego najwyższą odrazę u człowieka sowieckiego, wrogiego mu pozbawionego 
korzeni kosmopolityzmu; utrudniają rozwój literatury sowieckiej, hamują jej postęp. 
Obce im jest poczucie sowieckiej dumy narodowej”
(wstępniak w „Prawdzie”, 28 stycznia 1949 roku)


21 grudnia 1949 roku Iosif Stalin skończył 70 lat. Z tej okazji pisarka (wybitna oczywiście – trzykrotna laureatka Nagrody Stalinowskiej) Wiera Panowa podarowała mu swoją powieść „Towarzysze podróży” („Sputniki”, 1946) z dedykacją uszytą na miarę epoki: „Człowiekowi wielkiego serca i najwyższej sprawiedliwości, który wskazał mi sens mojego życia i cel mojej pracy, - Iosifowi Wissarionowiczowi Stalinowi – z bezgranicznym szacunkiem” (cyt. za Leonidem Mleczynem, https://www.novayagazeta.ru/articles/2019/07/07/81159-vy-nam-rusachkov-rusachkov-davayte). Tyran przeczytał książkę od deski do deski, od strony tytułowej i dedykacji do stopki wydawniczej (czytanie, trzeba mu to oddać, należało do jego ulubionych czynności, ale – jak się okazuje – do niczego dobrego nie prowadzi: wzrok pogarsza i obyczajów nie łagodzi) i swoim zwyczajem poczynił ołówkiem uwagi na marginesach. Na ostatniej stronie znalazł informację, która potwierdziła jego najgorsze przypuszczenia: „Wydrukowano z matryc pod nadzorem majora Zawodczykowa W.P. Redaktor techniczny Konowałowa Je.K. Korektor Teper M.S.”. To ostatnie nazwisko zostało podkreślone, a na marginesie pojawił się ułamek: 1/3. Generalissimus już wiedział: co trzeci zatrudniony w porządnym wydawnictwie sowieckim jest Żydem.



[Fotografia z archiwum Leonida Mleczyna]

Antysemityzm zaistniał na dobre w rzeczywistości sowieckiej w latach wojny: ludzi noszących podejrzanie brzmiące nazwiska zmuszano często do zmiany na rosyjskie (np. redaktor naczelny „Krasnej Zwiezdy” generał Dawid Ortenberg został Wadimowem, ta akcja odbywała się pod hasłem: „Nie trzeba drażnić Hitlera”), aktorzy o semickich rysach twarzy nie byli angażowani do filmów (tak właśnie Faina Raniewska straciła w 1943 roku rolę w „Iwanie Groźnym” Eisensteina, który prawdopodobnie za sprawą swojej pozycji w kinematografii światowej nie musiał zostać Żelezowem albo – korzystając z osieroconego w 1936 roku przez Lwa Rosenfelda nazwiska - kolejnym Kamieniewem). Po wojnie sytuacja nie uległa zmianie, ale śmierć Hitlera i klęska Niemiec wymusiły poszukiwanie nowych pomysłów na kontynuowanie kampanii antysemickiej. Teraz podjęto walkę z kosmopolitami (zawsze czytaj: Żydami). 19 października 1945 roku nieoceniony George Orwell w artykule „You and the Atomic Bomb” wykrakał przyszłość, zdefiniował ją („pokój, który nie jest pokojem”) i nazwał „cold war”. Kilka lat później politycy nie zawiedli pisarza. Teraz każdy obywatel ZSRS wiedział, że Stany Zjednoczone – gdzie tak wiele do powiedzenia, zdaniem Pietrowa z Leningradu czy Iwanowa z Krasnojarska, mają Żydzi –  zamierzają zaatakować komunistyczny raj. Od dawna przygotowana jest już piąta kolumna sformowana z „naszych” Żydów gotowych zdradzić swoją dotychczasową ojczyznę za garść dolarów. Kierownik Wydziału Nauki Komitetu Centralnego WKP(b) (a przy okazji zięć Stalina) Jurij Żdanow – syn jeszcze bardziej znanego Andrieja (bliskiego współpracownika Iosifa Wissarionowicza, odpowiedzialnego w znacznej mierze za nieprzygotowanie Leningradu do obrony, wieloletniego patrona Uniwersytetu Leningradzkiego) - zatroskany raportował teściowi: „Wśród fizyków teoretyków i fizykochemików powstała grupa monopolistyczna: Landau, Leontowicz, Frumkin, Frenkel, Ginzburg, Lifszyc, Grinberg, Frank, Kompaniejec i inni. We wszystkich instytutach w jednostkach zajmujących się fizyką teoretyczną i fizykochemią zatrudnieni są wyłącznie zwolennicy tej grupy, osoby narodowości żydowskiej. Na przykład szkołę akademika Landau tworzy jedenastu doktorów habilitowanych; wszyscy oni są bezpartyjnymi Żydami […]. Laboratoriami, w których prowadzone są badania o szczególnym znaczeniu, w osiemdziesięciu procentach kierują Żydzi”.
            W tej atmosferze zręcznie podsycanej histerii (jej punktem kulminacyjnym było „wykrycie” spisku lekarzy kremlowskich - „lekarzy-szkodników”, „lekarzy trucicieli”, „zabójców w białych fartuchach” oskarżonych w latach 1952-1953 o próbę zabójstwa Stalina i innych sowieckich vipów) lud postanowił wziąć sprawy w swoje ręce („Dla Boga, panie Wołodyjowski! Larum grają! wojna! nieprzyjaciel w granicach! a ty się nie zrywasz?”) – na przykład w dzielnicy Kijowa Padół (ukr. Подiлdoszło do dwóch pogromów. Więcej szczęścia mieli niesłowiańsko (a wiadomo jak) wyglądający obywatele, których w tymże Kijowie zniesmaczeni pasażerowie jedynie wyrzucili z tramwaju.   
Jeszcze w latach 60. i 70. absolwenci szkół średnich pochodzenia żydowskiego (nawet ci ze złotymi medalami) mieli niewiele szans na znalezienie się na liście przyjętych na studia. W carskiej Rosji reguły gry były jasne – obowiązywały określone procentowo limity przyjęć Żydów (numerus clausus wprowadzono w 1887 roku). Sowiecka hipokryzja spowodowała odejście od tej patologicznej oczywiście, ale transparentnej zasady. Obowiązująca wówczas konstytucja (jeszcze tzw. stalinowska z 1936 roku) – notabene, klasyka gatunku fantasy - mówiła o równości praw dla wszystkich obywateli[4]. Formalnie nigdy więc (w przeciwieństwie na przykład do hitlerowskich Niemiec z ich ustawami norymberskimi) nikomu nie ograniczano dostępu do nauki. Formalnie inaczej – tak: 
„Aleksandr Kostinski: A tak w ogóle, czy była jakoś dokumentowana [dyskryminacja narodowościowa], był jakiś dekret, akt prawny, albo jakaś instrukcja?
Walerij Siendierow: Była pewna instrukcja, na wzmianki o której często natrafiałem w zasługujących na zaufanie źródłach, ale na własne oczy jednak ani razu nie widziałem. Nazywała się jakoś tak: «O ograniczeniu przyjęcia osób, których narodowe państwo wrogo się odnosi do Związku Sowieckiego». Jakie państwo jest tu pierwsze – można łatwo odgadnąć” (dyskusja w Radiu „Swoboda” 5 stycznia 2005 roku, https://www.svoboda.org/a/126672.html). 
A skoro nikt nie widział, to dziś jesteśmy najczęściej skazani na „podobno”. 
Podobno w Związku Sowieckim 2% miejsc na I roku studiów przeznaczano zwyczajowo dla osób narodowości żydowskiej. Podobno telefonicznie przekazywano polecenie: „Nie przyjmować Żydów na humanistyczne kierunki w prestiżowych uczelniach”. Podobno w połowie lat 60. niektóre uczelnie w ogóle nie przyjmowały kandydatów narodowości żydowskiej (m.in. MGIMO – Moskiewski Państwowy Instytut Stosunków Międzynarodowych i Wyższa Szkoła KGB im. F. Dzierżyńskiego). Podobno w latach 1977-1978 nie przyjęto na Uniwersytet Moskiewski ani jednego Żyda (http://rubezh.eu/Zeitung/Bucher/Izrail/Tom%202/07-38.htm). Podobno członkowie komisji rekrutacyjnych (podobno była to inicjatywa władz poszczególnych szkół wyższych) na ankietach personalnych kandydatów pochodzenia żydowskiego pisali czerwonym ołówkiem: „jewr.” (jewriej/ Żyd) i odkładali je osobno. Teraz zadaniem komisji egzaminacyjnej było wystawienie właściwej oceny. Podobno czasami wręczona w porę łapówka sprawiała, że cały ten misterny plan mógł lec w gruzach.  W podobnej sytuacji podobno bywali często Tatarzy krymscy i „rosyjscy Niemcy”. Podobno na Ukrainie i Białorusi wyższe szkoły pedagogiczne i inne mniej prestiżowe uczelnie (zwane potocznie odstojnikami) przyjmowały Żydów. 
Ukryty za Orwellowską nowomową antysemityzm był jednym ze źródeł demoralizacji społeczeństwa sowieckiego w latach 60. i 70. „Na oczach wszystkich – mówił Walerij Siendierow, znany dysydent i obrońca praw człowieka, który blisko dziesięć lat spędził w łagrach i więzieniach - działo się zło, ewidentnie brudne sprawy, ewidentna nierówność, a ludzie musieli na to patrzeć, nikt nawet nie próbował się usprawiedliwiać, po prostu ludzie musieli patrzeć i milczeć. Patrzyli i milczeli”. I wierzyli w stereotyp złego Żyda, który w odwilżowym sześćdziesiątym został utrwalony w wierszu Borisa ABRAMOWICZA Słuckiego, twórcy przechowywanego przez literackich lepidopterologów wraz z innymi – tu oddajemy głos profesjonalistom - „naszpilonymi okazami” w gablocie: „Rosyjski radziecki poeta pochodzenia żydowskiego”:

Żydzi zboża nie sieją
Żydzi w kułak się śmieją.
Żydzi wcześnie łysieją,
Jak przystoi złodziejom.

Żydzi to ludzie chciwi,
A żołnierze – parszywi.
Iwan wojuje dzielnie,
Abram handluje w spółdzielni.

Słyszałem to od małego.
Teraz już starość idzie,
A nie ucieknę od tego
Wołania: „Żydzi, Żydzi!”

Nigdy nie handlowałem.
Nic cudzego nie brałem.
I co z tego? Przeklęta rasa
Tkwi we mnie jak zaraza.

A kule mnie po to szczędziły,
By łacniej mówić się dało:
„Żydom się zawsze szczęściło
Wszyscy wrócili cało!”
                        (tłum. Andrzej Drawicz)  

To dyskryminacja pisała i realizowała scenariusze życia źle urodzonych młodych ludzi z generacji Czyżowej. W żyłach pisarki płynie krew rosyjska (chłopska - prababci Duni, która przybyła ze wsi do Petersburga i szlachecka - hrabia, u którego Dunia pracowała jako pokojówka był ojcem jej córek) oraz żydowska (ojciec Jeleny Czyżowej był Żydem, pochodził z patriarchalnej, prowincjonalnej rodziny, matkę Jeleny - Wierę - zobaczył przy kasie w piekarni i zakochał się od pierwszego wejrzenia, był od niej starszy o 16 lat). Żydowska rodzina ojca z dystansem traktowała sziksę. Jelena babcię od strony ojca (Żydówkę) widziała tylko raz w życiu. Przez trzy minuty. Dziadek zginął w Mozyrzu po wkroczeniu Niemców.
„Wiersze pisałam od dawna, odkąd skończyłam dwadzieścia lat. – mówiła Jelena Czyżowa w сytowanym już wywiadzie dla „Nowej Europy Wschodniej” - Zawsze chciałam zajmować się literaturą. Ale nie przyjęli mnie na filologię, bo w połowie jestem Żydówką. Z taką metryką nie można było wtenczas studiować ani filologii, ani filozofii, historii czy medycyny. A instytut ekonomiczny nie był zideologizowany”.
Po ukończeniu studiów jej żydowskie korzenie przez następnych kilkadziesiąt lat nie raniły niczyich uczuć. Aż do szwajcarskiej publikacji „Mojej pamięci…”, po której internetowe tezaurusy wystąpiły w obronie czystości rosyjskiej krwi (historia już to przerabiała: „Gesetz zum Schutze des deutschen Blutes und der deutschen Ehre”) i przypomniały czytelnikom, kto sprzedał Ojczyznę za judaszowe franki:
Wikipedia: „Jelena Siemionowna Czyżowa (ur. 4 maja 1957, Leningrad) – russkaja pisatielnica, tłumaczka i eseistka, ekonomistka, laureatka Nagrody Bookera 2009 roku” (https://ru.wikipedia.org/wiki/Чижова,_Елена_Семёновна); 
Wikipedia (która, jak się okazuje cierpi na rozdwojenie jaźni): „Czyżowa, Jelena Siemionowna (ur. 1957) – rossijskaja pisatielnicatłumaczka i eseistka, ekonomistka, laureatka Nagrody Bookera 2009 roku” (https://ru.wikipedia.org/wiki/Чижова,_Елена);
Listim.com: „Jelena Czyżowa – russkojazycznaja jewriejskaja pisatielnica, tłumaczka i eseistka, ekonomistka, laureatka Nagrody Bookera 2009 roku” (https://listim.com/persons/info/elena-chizhova).
W tej komedii / tragedii (niepotrzebne skreślić) w trzech aktach Czyżowa występuje kolejno w roli pisarki rosyjskiej, nieokreślonej narodowościowo pisarki z obywatelstwem rosyjskim, rosyjskojęzycznej pisarki żydowskiej.
Na stronie niezależnej „Nowej Gaziety” głos zabrała zmęczona szwajcarską awanturą Czyżowa: „Szczerze mówiąc nie mam ochoty szczegółowo komentować tej sprawy. O jednym chciałabym przypomnieć: to nie jest dysertacja, ani artykuł naukowy, lecz esej, w którym piszę o swojej pamięci o blokadzie. Opinię na temat tego, jak Stalin odnosił się do Leningradu i jego mieszkańców wyrobiłam sobie czytając wspomnienia Lidii Czukowskiej i Nadieżdy Mandelsztam; dzienniki Olgi Bergholc; książki Aleksandra Sołżenicyna i Daniiła Granina, Siergieja Jarowa i Nikity Łomagina. Słuchałam leningradczyków, którzy przeżyli blokadę. Ich świadectwa, świadectwa ludzi znających tamte czasy nie ze słyszenia, stały się moją pamięcią. 
Myślę, że to jest właśnie «mechanizm»pamięci. Albo, jak ktoś sobie życzy, «mechanizm» kultury. Pamięć ludzka jest nieobiektywna, stronnicza. Może właśnie dlatego w powieści «Miasto napisane z pamięci» jedno z mott brzmi: «Z prawdą można się spierać. Z pamięcią – nie»”.
W 2020 roku pierwsi moskwianie otrzymają paszporty biometryczne, pozostali obywatele Federacji Rosyjskiej poczekają na nie jeszcze kilka lat. Jakiś czas temu zaprezentowano wstępnie wykaz danych osobowych, które mogą się w nim znaleźć. Oprócz zwyczajowych w tego rodzaju dokumentach informacji (m.in. wzrost, kolor oczu, kolor włosów, grupa krwi, Rh, odciski palców), znalazł się też punkt: pochodzenie etniczne. Zastąpi on (a może jednak się nie pojawi?) inny, znany z paszportów radzieckich i pozornie niewinny: nacyonalnost’ (w traumatycznych wspomnieniach pojawia się jako „priesłowutyj piatyj punkt”/ „osławiony punkt piąty”), ale stygmatyzujący narodowości źle w Związku Sowieckim widziane (przede wszystkim Żydów). 

Kto jest więc głosem dzisiejszej Rosji – tej „zniewolonych umysłów”, gdzie Jedna Rosja, jedna Partia, jedna Narracja, jeden Wódz - sześćdziesięciokilkuletnia pół-Żydówka czy dwudziestokilkuletnia Rosjanka o nieskażonej (chyba) krwi? My – wiemy.


[1]Dmitrij Lichaczow (1906-1999) - historyk literatury rosyjskiej i kulturolog, autor m.in. „Poetyki literatury staroruskiej”, w latach 1928-1932 więziony w łagrach, urodził się i zmarł w Petersburgu, ale większość swego życia spędził w Leningradzie. Przeżył kilka miesięcy w oblężonym mieście, w czerwcu 1942 roku został ewakuowany do Kazania. Wspomnienia spisał w latach 50., ale drukiem mogły się ukazać dopiero w Rosji Jelcyna – „Mysli o żyzni. Wospominanija” (1995). W Polsce „Wspomnienia” ukazały się w 2016 r. w przekładzie Bogusława Żyłki. Polecamy interesujący artykuł Tatiany Woroniny „O starom po-staromu: błokada Leningrada w litieraturie epochi pieriemien”, „Nowoje Litieraturnoje Obozrienije” 137 (1), 2016. 
[2]B. Brecht, „Do potomków”: „Istotnie, w mrocznych żyję czasach!”
[3]Zob.: I. Kaspe, „W sojuzie z utopijej. Smysłowyje rubieży pozdniesowietskoj kultury”, Moskwa 2018.
[4]Nie oparliśmy się pokusie zacytowania trzech artykułów z rozdziału X („Podstawowe prawa i obowiązki obywateli”): „Artykuł 123. Równouprawnienie obywateli ZSRR, niezależnie od ich narodowości i rasy, we wszystkich dziedzinach życia gospodarczego, państwowego, kulturalnego i społeczno-politycznego jest niewzruszonym prawem. Jakiekolwiek bezpośrednie czy pośrednie ograniczenie praw obywateli, lub odwrotnie, ustanowienie bezpośrednich lub pośrednich przywilejów obywateli zależnie od ich przynależności rasowej i narodowej, zarówno jak wszelka propaganda rasowej lub narodowej wyłączności albo nienawiści i lekceważenia - karane jest przez prawo.
Artykuł 124. W celu zapewnienia obywatelom wolności sumienia cerkiew w ZSRR oddzielona jest od państwa, a szkoła od cerkwi. Wolność uprawiania kultów religijnych oraz wolność propagandy antyreligijnej przysługuje wszystkim obywatelom.
Artykuł 125. Zgodnie z interesami ludu pracującego i w celu umocnienia ustroju socjalistycznego prawo gwarantuje obywatelom ZSRR: a) wolność słowa; b) wolność druku; c) wolność zgromadzeń i wieców; d) wolność pochodów ulicznych i demonstracji”. Przekład (z drobnymi zmianami) cyt. za: http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,426. Tekst oryginału: http://www.hist.msu.ru/ER/Etext/cnst1936.htm#10


JELENA CZYŻOWA, WROCŁAW 2014 (INSTYTUT FILOLOGII SŁOWIAŃSKIEJ, "OSSOLINEUM", SALON ŚLĄSKI, WIEŻA MATEMATYCZNA UNIWERSYTETU WROCŁAWSKIEGO)











Komentarze

Popularne posty