Czekając na Nobla
"Odra" 2008, nr 1, s. 48-57 /
Tadeusz Klimowicz
Czekając na Nobla. Uwagi o współczesnej literaturze rosyjskiej
/
Pisarzem, jak powszechnie wiadomo już od ponad wieku, zostaje się po to, żeby zdobyć literacką Nagrodę Nobla. Jedni, jak Milan Kundera, podporządkowują temu całe swoje życie - mają starannie zaprogramowane scenariusze zachowań, właściwie dobrany repertuar ról życiowych, uszyte smokingi, zarezerwowany na grudzień bilet do Sztokholmu i od wielu lat cyzelowany Wykład Laureata; drudzy, jak Doris Lessing, uważają zgodnie z zasadą Jerzego Kosińskiego, że „wystarczy być” – oczywiście być jak najdłużej, bo każdy przeżyty rok pozostawia po sobie nekrologi konkurentów i zwiększa szansę na spełnienie debiutanckich marzeń. Ci pierwsi, naiwni racjonaliści, wierzą w to, iż proces nominowania jest grą, w której zwycięża ten, kto osiągnął największy stopień wtajemniczenia w jej filozofię, jej logikę i ogarnął wszystkie jej zasady; ci ostatni, postromantyczni fataliści, są przekonani, iż co roku w październiku w jakimś sekretnym kasynie im. Fiodora Dostojewskiego jeden z członków Komitetu Noblowskiego ściąga zielone sukno ze stołu i milcząc (bez rytualnych: „Faites vos jeux!”i „Rien ne va plus”) uruchamia mechanizm ruletki, na której polach zamiast cyfr zamieszczono nazwiska pisarzy. Cierpliwym przegranym pozostaje oczekiwanie; tym, którzy stracili wszelką nadzieję – rozegrana w samotności partia rosyjskiej ruletki.
Piszący po rosyjsku nie są jeszcze może aż tak zdesperowani (w końcu mają swojego prestiżowego Bookera i 160 innych dorocznych nagród literackich[1]), ale przecież doskonale zdają sobie sprawę z tego, że naprawdę nobilituje i naprawdę poprawia stan konta jedynie pan od dynamitu. Myślą o nim, piszą z myślą o nim i z myślą o nim próbują odnaleźć najwłaściwsze dla siebie miejsce w kolejce oczekujących. Jakiś czas temu – w sytuacji nazwijmy to towarzyskiej – powiedziałem pół żartem petersburskiemu poecie Wiktorowi Kriwulinowi, że teraz on jest pierwszy. „Nie, – powiedział całkiem serio – jestem trzeci”. „A kto jest pierwszy?” „Ajgi!” Zmarli już i Kriwulin, i Ajgi, a o tego drugiego na liście wtedy nie zapytałem. Minęło dziesięć lat od tamtej rozmowy i ponad dwadzieścia od nagrody dla Josifa Brodskiego, a więc zapewne wkrótce – jeśli oczywiście odrzucimy teorię ruletki - literatura rosyjska po raz szósty[2]zostanie uhonorowana w Sztokholmie.
W noblowskiej poczekalni doliczyłem się teraz aż osiemdziesięciu pisarzy, ale niemal połowa spośród nich nie ma żadnych szans na zrealizowanie swych marzeń - bo czas niełaskawie się obszedł z ich twórczością (Jewgienij Jewtuszenko, Andriej Wozniesienski), bo nie wyschły im łzy po utraconej arkadii (Jurij Bondariew), bo w swoich małych leninianach udzielili zbyt wielu prostych rad na życie w cieniu mauzoleum (Aleksandr Gelman, Michaił Szatrow), bo ulegli wielkoruskiej ideologii i jej demonom (Wasilij Biełow, Walentin Rasputin), bo w swoim życiu dokonali niepoprawnych politycznie wyborów (Eduard Limonow), bo patriotyzm na zamówienie był od zawsze źle widziany i budził niesmak (Siergiej Michałkow), bo petersburska poezja już została uhonorowana w osobie Brodskiego (Gleb Gorbowski, Jelena Ignatowa, Aleksandr Kuszner, Jewgienij Rejn, Siergiej Stratanowski, Jelena Szwarc), bo pochłonęły ich ojczyste i emigracyjne rzeki zapomnienia (Juz Aleszkowski, Grigorij Bakłanow, Daniił Granin, Naum Korżawin, Nowełła Matwiejewa, Jurij Miłosławski, Wiktor Perelman, Anatolij Pristawkin, Boris Wasiliew, Nina Woronel, Zinowij Zinik, Leonid Zorin).
Jeszcze inni (Oleg Bogajew, ur. 1970; Irina Dienieżkina, ur. 1981; Ruben Gallego[3], ur. 1968; Jewgienij Griszkowiec, ur. 1967; Wiktor Pielewin, ur. 1962; Iwan Wyrypajew, ur. 1974) nie mogą liczyć na nagrodę w ciągu najbliższych kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu lat, ponieważ są za młodzi. Po II wojnie światowej Komitet Noblowski – o czym warto pamiętać - tylko dwukrotnie zdobył się na szalenie ekscentryczną decyzję nagrodzenia pisarzy przed pięćdziesiątką (Camus, Brodski) i dlatego średnia wieku laureatów waha się w granicach 66-67 lat. W najbliższym czasie na uznanie w oczach szwedzkich akademików nie mogą także liczyć – z różnych zresztą powodów – przedstawiciele mniejszości w pejzażu literackim społeczeństwa ksenofobicznego, nietolerancyjnego i patriarchalnego: nie-Rosjanie, geje i kobiety.
I w pierwszym, i w drugim przypadku nie ma przede wszystkim zbyt wielu kandydatów. Jeszcze w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych pisane po rosyjsku teksty Kirgiza Czyngiza Ajtmatowa, Mołdawianina Iona Drucego, Abchaza Fazila Iskandera czy Koreańczyka Anatolija Kima docierały do tysięcy odbiorców zamieszkujących multietniczne imperium; dziś czytają je – z zawodowego najczęściej obowiązku – już tylko slawiści zajmujący się literaturą dwudziestowieczną. Jeszcze w 1994 roku w wywiadzie udzielonym tygodnikowi „Litieraturnaja Gazieta” Ajtmatow opiewał Russian Dream: „Tak ułożył się mój los: jestem pisarzem dwujęzycznym. Pisarzem dwóch kultur [...] Z literaturą rosyjską jestem związany żywotnie! [...] Przecież to już jest dorobek historii, że do literatury rosyjskiej dołączyli licznie pisarze pochodzenia nierosyjskiego [...] Bez języka rosyjskiego żaden z nas przed czytelnikiem światowym nie mógł się pojawić i nigdy prawdopodobnie by się nie pojawił [...] Tak, teraz w moim kraju rodzinnym i po sąsiedzku, powiedzmy w Kazachstanie, są literaci próbujący za wszelką cenę odżegnać się, odciąć się od języka rosyjskiego, od literatury rosyjskiej. Ale jest to ślepa uliczka! Jeśli nasi miejscowi pisarze pójdą drogą samoizolacji, będzie to oznaczać, że literatury narodowe zgasną i znikną w ogóle. One po prostu nie mogą zrezygnować z <<mostu>> rosyjskiego. Na drodze Wschód – Zachód Rosji nikt nie zastąpi”. Nie sądzę, by dziś młodzi pisarze kazachscy i kirgiscy podzielali opinię autora Golgoty – ich świat ma nowe wymiary, odnajdują albo budują nowe mosty, otwierają okna nie zawsze skierowane w stronę Moskwy, nie marzą o zapisaniu jeszcze jednego egzotycznego rozdziału w dziejach literatury rosyjskiej i śni im się raczej American Beauty.
Równie trudno jest dziś wskazać kandydata do Nobla reprezentującego kulturę gejowską. Michaił Kuzmin (1872-1936) i Jewgienij Charitonow (1941-1981) - najbardziej znani twórcy nieukrywający swojej orientacji seksualnej - już od dawna nie żyją, a ich młodzi następcy stawiają w sztuce najczęściej swoje dopiero pierwsze kroki (Wadim Kalinin, ur. 1973; Dmitrij Kuźmin, ur. 1968; Jarosław [Sława] Mogutin, ur. 1974; Giennadij Trifonow, ur. 1945)[4].
Na pozór w znacznie lepszej sytuacji znajduje się rosyjska literatura kobieca, która wydała w XX wieku dwie wybitne poetki – niezauważone, niestety, w Sztokholmie – Marinę Cwietajewą i Annę Achmatową (dla mnie w takiej właśnie kolejności), a dziś jest komentowana, tłumaczona, nagradzana Bookerami (Ludmiła Ulicka, Olga Sławnikowa) albo Triumphami (Bełła Achmadulina, Junna Moric, Tatiana Tołstoj[5], Ludmiła Pietruszewska) i często wydawana w wielotysięcznych nakładach (powieści kryminalne córek chrzestnych Joanny Chmielewskiej Aleksandry Marininy i Darii Doncowej, powieść glamourowa Oksany Robski, autobiografia /niby/feministyczna Marii Arbatowej[6]). To jednak wszystko na pozór, ponieważ większość z tych pisarek (tu zgadzam się z diagnozą znanego krytyka Michaiła Zołotonosowa) cierpi na straszną artystyczną przypadłość – na graniczącą z epigoństwem wtórność i żywi się głównie okruchami pozostałymi po realistycznym, modernistycznym i postmodernistycznym męskim wielkim żarciu. Współczesna rosyjska proza kobieca – ze swoimi niekończącymi się wariacjami na tematy dobrze znane literaturze wcześniejszej – jest produktem wytwarzanym masowo w ramach życzliwie przyjmowanego przez czytelników intelektualnego recyklingu, towarem noszącym wyraźne ślady mentalnego zużycia. Pretensjonalne opakowanie (à la Wielka Sztuka) niczego tu nie zmienia. To artystyczny second-hand, czy raczej może second-head, którego powinni unikać odbiorcy z „nadczynnością pamięci” (E. Goffman).
Ostentacyjnie sentymentalna Ludmiła Ulicka (ur. 1943), skrycie sentymentalna Tatiana Tołstoj (ur. 1951) i po prostu sentymentalna Wiktoria Tokariewa (ur. 1937[7]) - trzy siostry w pisarstwie (myślałem jeszcze o czwartej, sentymentalnej inaczej Ludmile Pietruszewskiej, urodzonej w roku 1938, ale ostatecznie pozostałem wierny Czechowowi) – tworzą naprawdę dobrą literaturę wagonową, czytadła, z którymi nie wstyd się pokazać nawet w I klasie. Dzięki temu, na przykład, pełną wzruszeń „miłość na całe życie” można przeżyć z Iriną Guśko z mikropowieści Tokariewej na trasie Wrocław Główny–Jelenia Góra. Najważniejsze, jak zawsze w dobrej prozie, są pierwsze zdania (jeszcze Wrocław Główny): „Jej życie było proste i skomplikowane zarazem. Jak zresztą każdego człowieka” (Miłość na całe życie,tłum. I. Lewandowska). Na następnych 143 stronach jest o tym życiu „prostym” i „skomplikowanym” (tu „prawda czasu” jest „prawdą ekranu”): główna bohaterka, Rosjanka, urodziła się w Baku – błąd, za jakiś czas się okaże, że Baku nie jest miastem rosyjskim (Wrocław Zachodni); wyszła za mąż – błąd, za jakiś czas się okaże, że Wołodia pije i zdradza ją z Ormianką o owłosionych nogach (Smolec); dziewięć miesięcy po ślubie (w rosyjskich rodzinach tak już jest) urodziła syna – błąd, za jakiś czas się okaże, że jest człowiekiem bez charakteru (Sadowice Wrocławskie); po studiach została nauczycielką – błąd, za jakiś czas się okaże, że z powodów znanych wszystkim pedagogom świata trzeba poszukać nowego zajęcia (Kąty Wrocławskie); zaszła w ciążę i urodziła córkę, by Wołodia porzucił Ormiankę – błąd, za jakiś czas się okaże, że mąż „zwyczajów nie zmienił” i opuścił miasto z kochanką (Mietków); mając 32 lata poznała i pokochała kapitana Kamala („resort spraw wewnętrznych”), Azera o urodzie Omara Sharifa – błąd, za jakiś czas się okaże, że przerywając kolejne ciąże traci w jego muzułmańskich oczach i on ożeni się z Azerką Iradą (Imbramowice). Tak wiele się wydarzyło na tych trzydziestu pięciu kilometrach i jeszcze tyle przed nami cierpień prostej rosyjskiej nauczycielki wygnanej z Baku: Żarów, Jaworzyna Śląska, Świebodzice, Wałbrzych Szczawienko, Wałbrzych Miasto, Wałbrzych Fabryczny, Wałbrzych Główny i dziesięć innych stacji, i wreszcie ta jedenasta, ostatnia, Jelenia Góra-Pietuszki. Tu Kamal znów żeruje na uczuciach Iriny. Mężczyźni tacy już są.
I na dodatek, to któryś z nich dostanie Nobla. Dużo wskazuje na to, że będzie to Wasilij Aksionow (ur. 1932), prozaik i dramaturg, który zadebiutował pół wieku temu. Jego pierwsze utwory (Koledzy, Gwiaździsty bilet, Pomarańcze z Maroka) wyrastały z klimatów odwilży i ujmowały dawno nieobecną w literaturze rosyjskiej bezpretensjonalnością. Podobnie ciepło przyjmowano jego następne teksty i nawet powieść Miłość do elektryczności – wydana w serii „Płomienni rewolucjoniści” – nie pozostawiła plamy na liberalnym wizerunku pisarza. W 1979 roku był jednym z pięciu redaktorów (poza tym: Andriej Bitow, Fazil Iskander, Wiktor Jerofiejew, Jewgienij Popow) tysiącstronicowego almanachu „Metropol”, który nie miał najmniejszych szans na publikację w Związku Radzieckim i ostatecznie ukazał się w USA. Po ukaraniu najmłodszych „metropolowców” (Jerofiejewa i Popowa), Aksionow – jak przystało na przyzwoitego człowieka z zasadami - na znak protestu demonstracyjnie opuścił szeregi Związku Pisarzy Radzieckich i w roku 1980 znalazł się w Stanach Zjednoczonych, gdzie przebywał przez 24 lata. Dopiero tam mógł opublikować utrzymaną w konwencji political fiction Wyspę Krym i autobiograficzne Oparzenie. Już na emigracji powstały jego inne znaczące powieści: Papierowy pejzaż, Nowy słodki styl (z życia emigracji) i, przede wszystkim, trylogia Moskiewska saga, którą nieumiarkowani pochlebcy porównują z Wojną i pokojem, a umiarkowani – z Doktorem Żywago. Aksionow nigdy nie ukrywał, iż Sagę (1989-1993) pisał z myślą o czytelniku amerykańskim i tym tłumaczył wybór określonej konwencji artystycznej.Po tym sequeluwszystkich „krótkich kursów historii” (wkład własny: stalinizm instant) Wasilij Pawłowicz na łamach poczytnego miesięcznika „Oktiabr’” przeniósł się do czasów Katarzyny II (w prawie postmodernistycznej powieści Wolterianie i wolterianki), zdobył Bookera, w ramach wdzięczności dla Francuzów za Voltaire’a zamieszkał z nimi w 2004 roku w Biarritz i napisał Moskwę Kwa-Kwa, której akcja toczy się w słodkich latach pięćdziesiątych (1952-1953). Wprawdzie tym razem pojawiły się głosy mówiące coś o „starczym marazmie” i „chałturze” (W. Toporow), ale niczego to nie zmienia – Aksionow jest dla wielu pokoleń czytelników pisarzem kultowym i pozostaje nadal najpoważniejszym rosyjskim kandydatem do Nobla.
Ale przecież nie jedynym. Moje literaturoznawcze serce bije w postmodernistycznym rytmie i wierzę, że kiedyś – może już w tym roku, może za rok albo za dwa - honoru wygłoszenia odczytu w Sztokholmie dostąpi pisarz związany z tym najbardziej interesującym zjawiskiem w powojennej literaturze (kulturze) światowej. Jestem przekonany, że nagrodzony Rosjanin wyrazi przy tej okazji żal, że wśród jego poprzedników nie było Vladimira Nabokova, bez którego twórczości współczesna sztuka byłaby uboższa o kilka arcydzieł i nie wiedzielibyśmy nic o osieroconych motelowych pokojach, w których już nigdy nie spędzą nocy Humbert Humbert i Lolita.
Mam nadzieję, iż nie wypowie tych słów wielbiony przez miliony Grigorij Czchartiszwili (ur. 1956). Jak wiadomo, za sprawą Umberto Eco wśród profesorów zapanowała moda na bycie pisarzem. Najlepiej postmodernistą. Zatrudnienie na uczelni (science) zapewnia stałe dochody, świadczenia socjalne i w przyszłości emeryturę; pisanie po godzinach (fiction) oznacza często popularność, obecność w mediach i niekiedy wysokie honoraria. W tym środowisku panuje dość powszechne przekonanie, że przeczytanie tysiąca książek upoważnia do napisania tysiąc pierwszej, tysiąc drugiej, czasami tysiąc trzeciej. Recepta na profesorską powieść jest nieskomplikowana, jak konstrukcja socrealistycznej powieści szpiegowskiej: przywołanie wątków fabularnych świadczących o niewątpliwej erudycji autora (przemyconych najczęściej w sensacyjno-kryminalnym opakowaniu) i błyskotliwe żonglowanie konwencjami literackimi (z nieodłącznym puszczaniem oka do czytelnika). W Rosji taką strywializowaną kopią włoskiego semiotyka jest urodzony w Tbilisi Czchartiszwili, od roku 1998 bardziej znany jako Boris Akunin czy raczej – bo gra z odbiorcą zaczyna się już na poziomie pseudonimu – B. Akunin (czytaj: Bakunin). Jak na postmodernizującego klerka przystało, nie pozostawił on nic przypadkowi, wszystko zostało dokładnie zaplanowane: od postaci detektywa w historycznym kostiumie poczynając, a na liczbie powieści, ich tytułach (np. kolorowa trylogia: Pelagia i biały buldog, Pelagia i Czarny Mnich, Pelagia i czerwony kogut) i usytuowaniu w określonym cyklu (Przygody Erasta Fandorina, Prowincjonalny kryminał czyli przygody siostry Pelagii, Przygody magistra) kończąc. Dla (B)Akunina – jak dla wszystkich innych twórców akademickiej powieści kryminalnej - rozwiązanie zagadki i odpowiedź na fundamentalne dla tego gatunku pytanie: „Kto zabił?” jest równie ważne, jak mniej lub bardziej wyrafinowane smaczki intertekstualne, cytaty i kryptocytaty, niedbale rzucane zwischenrufy, aluzje i żarciki adresowane do postmodernistycznej publiczności inteligenckiej (np. anegdotyczne nawiązanie do niegdysiejszych opinii, że dwudziestowieczna cywilizacja zawdzięcza wszystko nauce rosyjskiej: „Metoda Korowina jest najbardziej, jak tylko może być postępowa i dla psychiatrii nawet rewolucyjna. Do niego ze Szwajcarii i – aż strach powiedzieć – z samego Wiednia przyjeżdżają się uczyć”; a inny genialny, na półobłąkany uczony koresponduje z „Marysią” – Curie ma się rozumieć. Pelagia i Czarny Mnich, tłum. W. Dłuski). Tekst literacki – zdaje się mówić Boris Akunin (nawiązując, nie wiem na ile świadomie, do prac formalistów rosyjskich sprzed prawie stu lat) – powstaje z puzzli (Pelagia zajęta robieniem na drutach ma przypomnieć pannę Marple, tytułowy Czarny Mnich został wypożyczony z opowiadania Antona Czechowa, itd.) i dlatego ostatnio zaproponował nową zabawę – w żanry, w gatunki (na razie: Książka dla dzieci, Powieść szpiegowska, Fantastyka; wkrótce: Historyczna demaskacja, Saga rodzinna, Thriller, Powieść produkcyjna, Powieść historyczna). Zapytany przez Stanisława Łubieńskiego, czy jest postmodernistą, Akunin (a może Czchartiszwili?) odpowiedział: „Zdecydowanie tak. Jest całe mnóstwo definicji postmodernizmu. Dla mnie najprostszą i jednocześnie najbardziej trafną definicją postmodernizmu w literaturze jest pogląd, że jest to literatura, która nie powstaje na podstawie obserwacji prawdziwego życia, ale na bazie lektury innych książek. W tym sensie to, co piszę to stuprocentowy postmodernizm. Większość wiedzy o ludzkim życiu, którą posiadam pochodzi z przeczytanych książek. Wcale się tego nie wstydzę, nie kryję się z tym, ale staram się to wykorzystać. Poza tym w moich powieściach prowadzę grę z czytelnikiem – rzeczywiście zmieniam styl literacki tak, aby przypominał język różnych pisarzy. W Rosji mam całkiem dużą liczbę czytelników, których wcale nie interesuje, kto zabił, kogo, ani dlaczego tylko śledzą te literackie zabawy, bo to ich najbardziej interesuje. To jest gra w literackiego detektywa – czytelnikom wydaje się, że rozpoznają już sytuację i wiedzą jak wszystko się zakończy, ja tymczasem staram się wymyślić coś kompletnie zaskakującego”. Grigorij Czchartiszwili chyba jeszcze nie zrozumiał, że zabrnął w artystyczną ślepą uliczkę; że oczytanie autora (jeśli nawet nazwiemy je erudycją) nie zastąpi talentu i nie jest cudownym lekiem na grafomanię; że nie można bezkarnie dokonywać gwałtów na Sztuce (średnio trzy książki na rok); że znużeni czytelnicy zignorują jeszcze jedno zaproszenie do dekonstrukcji nowego/starego tekstu i że dla własnego dobra powinien Borisa Akunina jak najszybciej uśmiercić (pisząc przy tej okazji Zaproszenie na egzekucję 2). Jest przecież jakby nie było współautorem Historii cmentarnych. No i na pewno ma w pamięci opowiadanie Stevensona o doktorze nieradzącym sobie z nadmiarem osobowości.
W ostatnim czasie syndrom nadobecności wydawniczej dotknął również jeszcze wczoraj świetnie się zapowiadającego konceptualistę Władimira Sorokina (ur. 1955). Jego debiutancką Kolejkę – którą uważam za jedną z najlepszych powieści rosyjskich XX wieku – tylko przez chwilę odczytywano jako surrealistyczną satyrę na socjalistyczną codzienność[8](z bardzo podejrzanym morałem: Konsumujmy przypadkowe znajomości. Naprawdę warto), by ostatecznie dostrzec w niej uniwersalną metaforę na miarę „poematu” Moskwa-Pietuszki (tam Ruś pijana, tu - kolejkowa) czy Małej apokalipsy. Przez następnych kilkanaście lat autor Kolejki był pochłonięty postmodernistyczną reinterpretacją dziejów swojej socjalistycznej ojczyzny (Trzydziesta miłość Mariny, Norma, Błękitne sadło) i – jak pisał Aleksander Wawrzyńczak - „dekonstrukcją modelu literatury rosyjskiej XIX i początku XX wieku” (Roman). Sorokin-artysta przeżywał wtedy najszczęśliwszy okres w swojej twórczości: „judził, zohydzał, ze czci odzierał”, prowokował, budził oburzenie nie tylko „Idących Razem” - którzy by chętnie spalili na stosach Błękitne sadło - swoją nieprawomyślnością polityczną (klony Stalina i Chruszczowa połączył homoseksualizm) i estetyczną (po takiej dawce koprofilii zamilkły spory na temat dobrego smaku i ktoś zaproponował, żeby czytelnicy dzielili się swoimi wrażeniami: po przeczytaniu ilu stron kolejnego sorokina pojawiły się pierwsze torsje). W nowym tysiącleciu twórca niezapomnianej Kolejki postanowił gruntownie zmienić swój image, swoje emploi – z obrazoburcy, skandalisty i kontestatora przeistoczyć się w myśliciela i wizjonera, który już nie chce epatować swoich fanów szczegółowym opisem seksu analnego, ale powalić na kolana głębią transcendentnych iluminacji. I tak pojawiła się utrzymana w konwencji fantasy lodowa trylogia (Lód, Bro, 23000), której pierwszą część tak skomentował sam autor: „Lód jest pierwszą moją powieścią, w której istotniejsza jest treść niż forma. Jest wynikiem rozczarowania współczesnym intelektualizmem. Cywilizacja rozpada się na kawałki, ludzie są coraz bardziej zagubieni i – czy chodzi o jedzenie czy o miłość – stają się zwykłymi produktami technologii. Pojawia się tęsknota za czymś pierwotnym, nieskażonym. Moja powieść mówi o sekcie, która ma wiele cech organizacji totalitarnej, jednak Lód nie jest książką o totalitaryzmie, opowiada o poszukiwaniu raju utraconego”. Tragedia wielu artystów zaczyna się wtedy, gdy – przejęci patetycznym hasłem Open Your Mind albo skuszeni urokami intelektualnego ekshibicjonizmu – zbyt lekkomyślnie otwierają swoje umysły i usta narażając się na śmieszność. To właśnie przydarzyło się Sorokinowi, który postanowił napisać o tym, jaki wpływ na dzieje ludzkości wywarło to coś, co spadło w Syberii w 1908 roku i co niewtajemniczeni nazywają meteorytem tunguskim (albo, jeśli noszą nazwisko von Däniken, rozbitym statkiem kosmicznym). Główny bohater Bro nazywa się Aleksander Sniegiriow i urodził się w dniu, kiedy to spadło na ziemię. Relegowany z uniwersytetu („Powodów było aż nadto: nieproletariackie pochodzenie, antysowiecko nastawiona ciotka, brak postępów w nauce. I nie byłem komsomolcem”. Tłum. A. L. Piotrowska), szczęśliwym zbiegiem okoliczności znalazł się w ekspedycji Leonida Kulika, która wyruszyła w poszukiwaniu „meteorytu” (1927). Sniegiriow z każdą przebytą wiorstą coraz intensywniej odczuwał, że różni się od pozostałych członków wyprawy. Pierwszy dotarł do celu i wtedy zrozumiał, że do ziemi dotarła tajemnicza bryła lodu i że Lód (już nie lód) jest początkiem wszystkiego i że to Lód zawiera prawdę dostępną tylko dla wybranych, dla naznaczonych przez Lód w dniu swoich urodzin (później się okaże, że jest ich 23 000). Przemówiło wtedy serce Sniegiriowa:
„- Bro-bro-bro... Bro-bro-bro... Bro-bro-bro...
Zrozumiałem. To było moje prawdziwe imię. Nazywałem się Bro. Pojąłem to całym swoim jestestwem. Rękami objąłem Lód.
- Bro! Bro! Bro! – biło moje serce.
I bryła Lodu mu dopowiadała. Jego boskie wibracje wlewały się do mojego serca. Lód wibrował. Był starszy od wszelkiego żywego istnienia na ziemi. Śpiewała w nim Muzyka Wiecznej Harmonii. Nie można jej było z niczym porównać. Rozbrzmiewała Początkiem Wszelkich Początków. Przycisnąwszy pierś do Lodu, zamarłem, słuchając Muzyki Wiecznej Harmonii. Na tę chwilę cały ziemski świat pobladł, stał się przezroczysty. I znikł. A ja i Lód zawiśliśmy sami we wszechświecie. Pośród gwiazd i wszechogarniającej ciszy.
Przebudzone serce zaczęło się wsłuchiwać w Muzykę Wiecznej Harmonii”.
Po przeczytaniu kilkudziesięciu stron jeszcze miałem nadzieję, że uczestniczę w niezwykle wyrafinowanej kampanii reklamowej sponsorowanej przez producenta lodówek, że Sorokin parodiuje jakąś tamtejszą Rodziewiczównę albo Mniszkównę, ale okazało się, że ten pisarz teraz tak ma. Dobrnąłem wprawdzie do końca Bro, ale moja estetyczna niewinność została ostatecznie zbrukana:
„Odprowadzam Hram.
Moje serce zamiera.
Moje serce zatrzymuje się.
Wykonało zadanie.
I Światłość je opuszcza”.
Wczorajszy Sorokin mógł budzić u czytelników niechętnych koprofilii niesmak fizjologiczny, dzisiejszy – niesmak intelektualny. A to zapowiada najwyższy wymiar kary dla artysty - niebyt.
O ile dla Czchartiszwilego/Akunina i Sorokina złotem jest publikowanie, to dla Saszy Sokołowa (ur. 1943) - po staremu – milczenie. Szkoła dla głupków, debiutancka powieść tego wiecznego outsidera i jednego z najbardziej niezwykłych współczesnych emigracyjnych pisarzy rosyjskich, została życzliwie przyjęta przez samego Mistrza. W połowie lat osiemdziesiątych - po napisaniu dwóch kolejnych, równie fascynujących powieści (Między psem a wilkiem, Palisandria) – stracił apetyt na fabułę i nawrócił się na eseistykę. Jednak, gdy w 1985 roku, pewnego jesiennego santabarbarowego dnia, na University of Californiawystąpił z odczytem Portret artysty rosyjskiego mieszkającego w Ameryce. Czekając na Nobla,a dwa lata później (musiał to nieraz sobie powtarzać po amerykańsku: „Two years later”) znienawidzony Brodski poleciał po odbiór nagrody, to Sokołow został instruktorem narciarskim w stanie Vermont. Teraz czasami przyjeżdża do Rosji, czasami odbiera jakąś nagrodę, czasami pisze – jak na postmodernistę przystało „teksty”, ale najczęściej ich nie publikuje. I w nieskończoność poprawia swoje trzy powieści. Wygląda więc na to, że Jacques Derrida miał rację: „Nie ma nic poza tekstem[il n'y a pas de hors-texte]” (cyt. za R. Nyczem).
Niektóre bywają kanoniczne, święte. Dla Rosjan takim Wielkim – nieustannie poddawanym egzegezie - Tekstem pozostaje „Wielka Wojna Ojczyźniana” (żadna tam „II wojna światowa”), w którym ważne (najważniejsze?) miejsce zajmuje „Blokada Leningradu”. O WWO napisano już w Rosji przez ostatnich sześćdziesiąt lat 659 albo 1073 powieści i każda nowa próba zapowiada najczęściej produkt artystyczny drugiej świeżości. Na szczęście petersburżanin Michaił Kononow (ur. 1948) – który w swoim czasie sporo się naczytał Leskowa i jego narracyjnych naśladowców (wszyscy posługiwali się tzw. skazem), a trochę później prozaików iberoamerykańskich (u nich uczył się realizmu magicznego) - nie zechciał być nowym Wiktorem Niekrasowem, nowym Kazakiewiczem, nowym Simonowem, nowym Grossmanem, nowym Szołochowem, nowym Bondariewem, nowym Bakłanowem, nowym Okudżawą, nowym Czakowskim, ani nawet nowym Breżniewem (uhonorowanym, przypominam, Nagrodą Leninowską w dziedzinie literatury za trzy tomy wspomnień z czasów wojny). Dla przeciętnego Rosjanina Kononowska GOŁA PIONIERKA czyli TAJNY ROZKAZ GENERAŁA ZUKOWA. Tryumfalliczna feeria w ośmiu żaromiotnych wizjach śmiałych bojów, srogiej blokady, czystego afektu, sprośnego seksu, gromów debilogicznej palby generała Zukowa do żywego i zmartwiałego celu, bezspornego objawienia Przenajświętszej Bogurodzicy tudzież podniebnych nocnych rajdów KOMPLETNIE GOŁEJ PIONIERKI! jest z całą pewnością tekstem bluźnierczym, ale też – jestem dziwnie spokojny - przeciętny Rosjanin nigdy po tę powieść nie sięgnie. Młodsi, nieczytające dzieci cywilizacji obrazkowej, obejrzą 9 kompanię Fiodora Bondarczuka (syna znanego reżysera Siergieja); starsi, pruderyjne dzieci cywilizacji radzieckiej, zignorują tekst, który obraża ich uczucia patriotyczne. Weteran Iwanow czy weteranka Pietrowa w ramach walki z „pornografią” zrobią z pewnością wszystko, żeby w literaturze rosyjskiej problem relacji damsko-męskich na froncie sprowadzał się do opiewania platonicznej, romantycznej miłości, a życie seksualne trafiło, jak kiedyś rozkazy generała armii (a za kilka lat marszałka) Gieorgija Żukowa, do kategorii „ściśle tajne”:
„ŚCIŚLE TAJNE.
Rozkaz
dla wojsk Frontu Leningradzkiego
nr 0055
m. Leningrad, 22 września 1941
W sztabach i w punktach dowodzenia dowódców dywizji, pułków jest wiele kobiet niby to obsługujących, wydelegowanych itp. Wielu dowódców, straciwszy twarz komunisty, po prostu współżyje...
Rozkazuję:
do 23. 9. 41 r. oddalić ze sztabów i punktów dowodzenia wszystkie kobiety. Pozostawić tylko ograniczoną liczbę maszynistek po uzgodnieniu z Wydziałem Specjalnym. Odpowiedzialni za wykonanie rozkazu są: rady wojenne, dowódcy i komisarze poszczególnych oddziałów.
O wykonaniu meldować 24. 09. 41.
Dowódca Frontu Leningradzkiego
Bohater Związku Radzieckiego generał armii Żukow”
W późniejszym rozkazie (nr 0066, 24 września 1941 r.) padły słowa: „W sztabie armii, wśród dowódców oddziałów i zgrupowań szerzy się pijaństwo i rozpusta” (cyt. za: W. Suworow, Cofam wypowiedziane słowa, tłum. A. Łapkowski).
Maria Muchina - główna bohaterka utworu,którego już sam tytuł jest policzkiem wymierzonym w świętości socmitologii (pionierka może być „mądra”, „dobra”, „dzielna”, „wierna”, „oddana sprawie”, ale nigdy – „goła”) - jako Czajka „lata bez skrzydeł i śmigła” (tłum. J. Gondowicz) w misjach zwiadowczych (m. in. obserwuje oblężony Leningrad i jest świadkiem praktyk kanibalistycznych[9]), a jako Mucha spieszy w wolnych chwilach (wciąż dla dobra Ojczyzny) z pierwszą pomocą seksualną oficerom (w zamian oczekuje na parę trofiejnych majtek, co to mają „gumkę solidną, nieroznoszoną”) i jedynie z lejtnantem Rostisławem Owieckim nie potrafi znaleźć wspólnego języka. Dzielą ich, to taki żart postmodernistyczny Kononowa, kody kulturowe: socrealistyczny – przypisany do niej („Jakbyś nie wiedział: dla mnie grunt to kolektyw! Może zawiodłam kogo?”) i sentymentalny – zapisany w jego genach (to on nosi imię wydobyte z lamusa ckliwej literatury osiemnastowiecznej; to on jest liryczny, jak postać z marnej prozy romantycznej albo z powieści Okudżawy). Połączy ich dopiero sentymentalno-socrealistyczny Simonow i jego wiersz Czekaj na mnie, który recytowała w czasie wojny niemal cała Rosja: „Tamtego wieczoru poszli jak zwykle do lasku, wybrali pod grubą sosną suchutkie miejsce, siedli. I wtem Rostisław zabrał się wiersze mówić Musze z pamięci, przy tym z uczuciem. I nie chłam jakiś zabroniony mieszczański, nie Jesienina rynsztokowe plugastwa, nie Siewierianina z chryzantemą – o, nie, i w tym rzecz. Na odwrót, świadome, politycznie podmurowane wiersze, na wskroś patriotycznej treści, aż dziw. W gazecie je gdzieś wyczytał, dawno już, sam potem przyznał. Grunt, że tak z iskrą pisane, chwytliwie, aż szkoda słów, coś okropnego! Czekaj mnie, niby, ja się wrócę, tylko czekaj bardzo, a nie tak po prostu, aby zbyć”. Lejtnant Owiecki wkrótce zginie, jak wszyscy wcześniejsi zdobywcy Marii, bo ona – tu następuje kolejny postmodernistyczny żart Kononowa – jest nie tylko Muchą, Czajką, ale też Modliszką, pionierską femme fatale, która przynosi swoim kochankom śmierć. A po Rostisławie nie zaimponował jej nawet „kapitan-smiersz”[10], prawdziwy macho, co to kubek mleka „wypił duszkiem” jakby to był banalny samogon.
Ostatnią ofiarą Muchy został sam Michaił Kononow. To kolejny twórca zabity przez stworzoną przez siebie postać. To jeszcze jeden pisarz, którego nazwisko będzie kojarzone z jednym tytułem. W jego nekrologu zostanie przypomniana tylko Goła pionierka. To nie jest zresztą najgorsze wyjście/odejście. Jeden bardzo dobry tekst i żadnego Lodu, żadnego Bro, żadnych 23 000.
Jeszcze inaczej w postmodernistycznym „teatrze życia codziennego” (E. Goffman) porusza się Wiktor Jerofiejew (ur. 1947). Przed laty Erich Fromm w Zapomnianym języku cytował pewnego poetę chińskiego: „Śniło mi się tej nocy, że byłem motylem, i teraz nie wiem, czy jestem człowiekiem, który śnił, że jest motylem, czy może motylem, który śni teraz, że jest człowiekiem” (tłum. J. Marzęcki). Mam podobne wątpliwości. Też nie wiem. Nie wiem, czy Wiktor Jerofiejew jest poważnym literaturoznawcą pisującym uczone rozprawy, wstępy i posłowia, erudytą przytłaczającym encyklopedyczną wiedzą gości zaproszonych do swego „Apokryfu”[11], który od czasu do czasu wieczorami, po godzinach cierpień jak Bursowy poeta „za miliony”, pozuje - dla higieny intelektualnej - na niegrzecznego, epatującego i skandalizującego postmodernistę mającego za nic tabu obyczajowe (powieść Rosyjska piękność, liczne opowiadania), estetyczno-kulturowe (eseje: Stypa po literaturze sowieckiej, Rosyjskie kwiaty zła, Rosyjski bóg) i polityczno-patriotyczne (powieść Dobry Stalin, eseje: Gdybym był Polakiem, Sen o imperium); czy też jest całodobowym nonkonformistą, wyrafinowanym postmodernistą niestroniącym od subtelnego pastiszu, prześmiewcą pasącym się na docenckim stylu i profesorskim modelu zachowań.
Homo faber czy homo ludens? Salieri czy Mozart? Doktor Jekyll czy pan Hyde? Good Boy czy bad Boy? Kilka lat temu wydawało mi się, że tę zagadkę już rozwiązałem. W jakiejś gazecie przeczytałem wtedy wzmiankę o spotkaniu prezydentów Francji i Rosji, którym towarzyszyły znane osobistości ze świata kultury. Na zdjęciu wypatrzyłem Wiktora Jerofiejewa. Zmartwiłem się. Bardzo. Było mi przykro, że rozwiązanie jest takie banalne i przy najbliższej okazji powiedziałem mu o tym. Spokojnie wyjaśnił: „Tak, byłem wtedy w Paryżu, ale zaproszony przez Chiraca, a nie Putina”. Odetchnąłem, to takie postmodernistyczne - prezydent Francji przedstawia prezydentowi Rosji jednego z najbardziej znanych pisarzy rosyjskich. No, ale chyba też żaden kolega po piórze autora Rosyjskiej piękności nie spędził szczęśliwego dzieciństwa na zajadaniu się z Zuzanną kasztanami na placu Pigalle i studiowaniu obyczajów panujących w tamtejszych środkach komunikacji miejskiej: „Nie lubię marynarek. Przypominają mi z dzieciństwa wagony pierwszej klasy paryskiego metra, którymi jadą odświętnie odpicowani Hindusi i Afrykańczycy [...]” (Mężczyźni, tłum. M. Buchalik). Wydany pod koniec XX wieku tomik Mężczyźni potwierdził, że pogłoski o zgonie postmodernizmu okazały się przedwczesne, a gdyby to nawet była agonia, to wyjątkowo piękna i powabna. W 42 esejach z właściwym sobie wdziękiem niedawny gość Chiraca pisał o porannej erekcji, modzie, Pustelni Optyńskiej, szmince, Francisie Baconie, mądrości ludowej, norweskich brzózkach, markizie de Sade, rosyjskim sadyzmie, seksie, emancypacji Rosjanek, pisarzu K., gnojach, wyższości łóżka nad kanapą, Czechowie, nudystach, Siemionie Babajewskim, killerach, Polakach (Gdybym był Polakiem), Jewgieniju Jewtuszence, prawach mężczyzn, Europie Środkowej, Borisie Gribienszczikowie, szczęśliwych i nieszczęśliwych kawalerach, cierpieniu za miliony, Wasiliju Aksionowie, Josifie Brodskim, prostytutkach, Aleksandrze Sołżenicynie i Jamesie Bondzie, homoseksualistach i pedałach, Jewgieniju Charitonowie, futbolu, Władimirze Majakowskim, Alfredzie Schnittke, Romanie Wikitiuku, nocnym życiu, Michaile Bułhakowie, Michaile Lermontowie, mężczyznach po pięćdziesiątce, niechęci do przeciętności, sukach (i nie jest to tekst kynologiczny), niebezpiecznym mężczyźnie, męskiej urodzie.
W tych tekstach szczególnie wysoko cenię ostentacyjną niechęć do bycia poprawnym, do głoszenia opinii zgodnych z duchem political correctness - o „partyjnych pasterzach” w dzisiejszej Cerkwi; o żałośnie starzejących się homoseksualistach; o genitaliach („Chuj to chuj, i będę pisał to słowo dużą literą, jak słowo Ojczyzna”); o współczuciu dla tureckich żołnierzy „zmęczonych zarzynaniem Ormian”; o pruderyjnej inteligencji rosyjskiej („[...] W ogóle nie potrafiła zrozumieć, że kobieta też lubi się pieprzyć. Tatiana Łarina i orgazm? Co pan mówi! Niemożliwe!”) i o tym, ze każda kobieta świadomie, nieświadomie lub neonieświadomie (feministka) „handluje swoim ciałem”. I cenię jeszcze u Jerofiejewa prawie nierosyjską ironię, i jeszcze bardziej zupełnie nierosyjską autoironię (i żałuję, że nigdy się na nią nie zdobył Sołżenicyn), kiedy dopisuje pointę do dawnego sporu Brodskiego z Kunderą i pisze o praskiej rusycystce w „jaskraworóżowych majtkach”, którą zmuszono do uczenia języka niemieckiego albo gdy za tytułem kojarzącym się z wielką sztuką (Autoportret pisarza w płaszczu) ukrywa esej-sms parodiujący wielką sztukę: „I oto wszedłem, w płaszczu barwy chuja. Bosy. Ogolony. W ręce drewniana waliza. Czerwona dupa. Cała w szmince od całusów”. I jeszcze jeden Jerofiejew – wyciszony, depresyjny aforysta: „Mężczyzna zaczyna się od porannej erekcji. W większości przypadków na niej się też kończy”, „Pięćdziesiąte urodziny to pierwsza jaskółka stypy”.
Autor Życia z idiotą jest bardzo dobrym prozaikiem, błyskotliwym – a to najbardziej się liczy w literaturze postmodernistycznej – eseistą i twórcą jednej z najlepszych autokreacji we współczesnej sztuce rosyjskiej, artystą, który nieustannie jest świadom tego, iż „[...] jednostka wkraczając w krąg bezpośredniej obecności innych jednostek ma wiele powodów, aby próbować kontrolować wrażenie, jakie robi na innych” (E. Goffman, Człowiek w teatrze życia codziennego, tłum. H. i P. Śpiewakowie). No i pół wioski (globalnej, ma się rozumieć) kojarzy jego nazwisko z powieścią Moskwa–Pietuszki. To wszystko powinno mu zapewnić w najbliższym czasie literackiego Nobla[12].
Jeszcze do niedawna wierzyłem w to, że skoro rozpadło się Imperium, upadł komunizm i w konsekwencji straciły sens wszystkie podziały obowiązujące w literaturze (na oficjalną, nieoficjalną, emigracyjną), to w werdykcie szwedzkich akademików - przyznających nagrodę Rosjaninowi - nikt już nie będzie się doszukiwać podtekstów politycznych. Myliłem się. Jesienią 2007 roku obudziły się upiory przeszłości i po raz kolejny dały o sobie znać rosyjskie „przeklęte problemy”. 16 października „Rossijskaja Gazieta” (nr 4493) opublikowała list otwarty do Władimira Putina, w którym czterech panów (Zurab Cereteli, Tair Tejmur ogły Sałachow, Albert Czarkin, Nikita Michałkow), podobno w imieniu 65 000 członków stowarzyszeń twórczych, błaga na kolanach prezydenta Federacji Rosyjskiej – zgodnie z wszystkimi kanonami azjatycko-ruskiej epistolografii wiernopoddańczej – żeby wbrew obowiązującej konstytucji nie rezygnował po dwóch kadencjach z ubiegania się o ten urząd[13]. Kilkanaście dni później przed kamerami NTW - spacyfikowana przez czekistów, na dobre utraciła dawną niezależność - doszło do starcia reżysera Michałkowa (Spaleni słońcem, Cyrulik syberyjski, 12; producent filmu 1612. Kroniki wielkiej smuty), któremu śni się imperialna Rosja z pisarzem Jerofiejewem, któremu marzy się Rosja demokratyczna. Fragmenty dyskusji opublikowała „Komsomolskaja Prawda” (27 października) i jest to lektura wstrząsająca:
„Jerofiejew – Jeśli teraz poprosimy prezydenta, żeby został na trzecią kadencję, to pojawi się następny prezydent i powie: <<A ja chcę zostać na całe życie>>. [...]. Teraz rodzi się nowy kult jednostki. [...]. Następnym razem przeczytaj, co podpisujesz. Uważam, że to wstyd.
Michałkow – Nie odczuwam żadnego wstydu... Wolę się zachłysnąć podziwem, niż gównem. Poraża mnie ta odwieczna choroba naszej inteligencji. Albo należy żyć z językami wsadzonymi w pewne miejsce, swoje lub cudze... Albo koniecznie należy wszystko negować. Dlaczego nie dopuszczacie do siebie elementarnej, prostej myśli, że można szczerze szanować i lubić [nie jestem pewien, może Michałkow pragnął powiedzieć: kochać – T.K.] człowieka, który odpowiada za życie twojego kraju... Podczas naszych spotkań nigdy nie prosiłem go o coś dla siebie. Mam gdzieś, co o mnie pomyślą”.
Zgromadzeni w studio „sędziowie” niemal jednogłośnie uznali, że przekonały ich argumenty reżysera, ale widzowie póki co przyznali rację pisarzowi (J. - 90 680 głosów, M. – 52 380 głosów).
Wiem, że Nikita Michałkow już się nie zmieni, ale mimo to powinien obejrzeć kilka filmów Istvana Szabó (Mefisto, Pułkownik Redl, Hanussen) o artystach służących władzy i koniecznie powinien zajrzeć do internetu (na razie tolerowanego). Tam, na przykład, ktoś o nicku yavis_trieb (http://yavis-trieb.livejournal.com/19925.html) 4 października 2007 napisał: „Cała sytuacja została opisana przez mojego kolegę ze studiów Paszę Aleksiejewa. Za jego zgodą zamieszczam ten tekst u siebie:<<Przychodzę dziś do pracy do swojej przychodni, podsuwają mi (kierownik przychodni) kwestionariusz – ‘Trzeba wypełnić, to prośba o przyjęcie do partii Jedinaja Rossija’. A ja mówię: ‘Nie chcę wstępować do partii J. R.’. Ciąg dalszy:
’Jest pan członkiem innej partii?’ ‘Nie’. ‘To, dlaczego nie chce pan wstąpić do partii prezydenta?’ ‘Bo nie chcę’. ‘To może pan i linii prezydenta nie popiera?’
Następnie, zgodnie z regułami gatunku, powinno się pojawić pytanie, kogo bardziej kocham: mamę czy Stalina. ‘To może nie chce już pan u nas dłużej pracować?’
Okazuje się, że z Wydziału Zdrowia (mowa tu o rajonie Krasnosielskim) pchnęli polecenie – do wszystkich kierowników przychodni ZABEZPIECZYĆ 100% WSTĘPOWALNOŚĆ do wyżej wymienionej partii, a w przypadku niezabezpieczenia obiecali zdjąć z kierowniczych stanowisk. A gdy chodzi o szeregowych pracowników – to, jeśli ktoś w najbliższym czasie nie wstąpi – to mowa krótka: Spadaj na bambus banany prostować. Wypierdalaj! Przypomina się piosenka niezapomnianego Jegora Letowa Nowy trzydziesty siódmy>>”.
’Jest pan członkiem innej partii?’ ‘Nie’. ‘To, dlaczego nie chce pan wstąpić do partii prezydenta?’ ‘Bo nie chcę’. ‘To może pan i linii prezydenta nie popiera?’
Następnie, zgodnie z regułami gatunku, powinno się pojawić pytanie, kogo bardziej kocham: mamę czy Stalina. ‘To może nie chce już pan u nas dłużej pracować?’
Okazuje się, że z Wydziału Zdrowia (mowa tu o rajonie Krasnosielskim) pchnęli polecenie – do wszystkich kierowników przychodni ZABEZPIECZYĆ 100% WSTĘPOWALNOŚĆ do wyżej wymienionej partii, a w przypadku niezabezpieczenia obiecali zdjąć z kierowniczych stanowisk. A gdy chodzi o szeregowych pracowników – to, jeśli ktoś w najbliższym czasie nie wstąpi – to mowa krótka: Spadaj na bambus banany prostować. Wypierdalaj! Przypomina się piosenka niezapomnianego Jegora Letowa Nowy trzydziesty siódmy>>”.
Na szczęście dla Paszy Aleksiejewa z rajonu Krasnosielskiego, w świecie tysięcy jednorosyjskich żarliwych patriotów Michałkowów zakochanych w charyzmatycznym Panu Prezydencie, wciąż jest tolerowany cyniczny kosmopolita Jerofiejew, który – wbrew samemu sobie – musiał się zająć recenzowaniem rzeczywistości i diagnozowaniem choroby trawiącej społeczeństwo rosyjskie. Po śmierci Andrieja Sacharowa i Jurija Lewady, już tylko głos Siergieja Kowalowa i teksty autora Dobrego Stalina przypominają o istnieniu pozaputinowskiej Rosji. Tak mało teraz w niej intelektualistów. „Tak mało teraz w Leningradzie Greków” (J. Brodski, Postój w pustyni, tłum. W. Woroszylski).
[1]Nagroda Bookera (wzorowana na brytyjskiej The Man-Booker Prize for Fiction) przyznawana jest za najlepszą powieść napisaną w języku rosyjskim. Komitet Bookerowski zabiega nieustannie – jak dotąd niezbyt fortunnie - o dodatkowych sponsorów i dlatego w latach 1997-2001 nagroda nosiła nazwę „Smirnoff-Booker”, w latach 2002-2005 – „Booker–Otwarta Rosja” („Otkrytaja Rossija” – fundacja założona w Jukosie przez Michaiła Chodorkowskiego). W roku 2005 znaleziono nowego mecenasa: BP (British Petroleum). Obecnie nagroda wynosi 20 000 dolarów (brytyjska 50 000 funtów), co dziś także w realiach rosyjskich nie jest kwotą powalającą na kolana. Decyzja skłóconego najczęściej jury (w 1995 r. zasiadał w nim Andrzej Drawicz) budzi wielkie emocje i falę protestów. „Rosyjski Booker – pisała w swoim czasie <<Litieraturnaja Gazieta>> – raz jeszcze potwierdził swą reputację nagrody środowiskowej, zaspokajającej potrzeby światka liberalno-stołecznego i emigracyjnego”. Dotychczasowi laureaci (zawsze ocenia się utwory opublikowane rok wcześniej): 1992 - Mark Charitonow, 1993 – Władimir Makanin, 1994 – Bułat Okudżawa, 1995 – Gieorgij Władimow, 1996 – Andriej Siergiejew, 1997 – Anatolij Azolski, 1998 – Aleksandr Morozow, 1999 – Michaił Butow, 2000 – Michaił Szyszkin, 2001 – Ludmiła Ulicka, 2002 – Oleg Pawłow, 2003 – Ruben Gallego, 2004 – Wasilij Aksionow, 2005 – Denis Gucko, 2006 – Olga Sławnikowa. To dziwne, że jak dotąd Roman Abramowicz (albo ktoś inny z listy najbogatszych Rosjan) nie odkrył w sobie pragnienia zostania mecenasem współczesnej literatury.
[2]Dotychczasowi nobliści rosyjscy w dziedzinie literatury: Iwan Bunin (1933), Boris Pasternak (1958), Michaił Szołochow (1965), Aleksandr Sołżenicyn (1970), Josif Brodski (1987).
[3]Gwiazdą kilku ostatnich sezonów literatury rosyjskiej został Ruben David Gonzales Gallego (syn Hiszpanki i Wenezuelczyka, wnuk sekretarza generalnego Komunistycznej Partii Hiszpanii, który w ZSRR szukał schronienia po zdobyciu władzy przez gen. Franco). Przyszedł na świat w ekskluzywnym szpitalu kremlowskim jako kaleka (m. in. częściowo sparaliżowany), więc matce powiedziano, że syn zmarł. To był zapewne przejaw humanizmu socjalistycznego. Opiekę nad niepełnosprawnym dzieckiem roztoczyło państwo i Ruben poznał wszystkie uroki radzieckich domów dziecka. Z matką spotkał się po wielu latach w Pradze. Od 2001 roku Gallego mieszka w Hiszpanii i w pisanych po rosyjsku utworach (Białe na czarnym, Na brzegu) powraca do traumatycznych wspomnień. Nie odebrał osobiście Bookera, nie chce wracać do Rosji, która mogła zostać jego przybraną matką, a została złą, baśniową macochą i nadal robi wszystko, żeby na tę opinię zasłużyć. Wtedy, w 2003 roku, pisarza potraktowano jako cudzoziemca (chociaż nadal posiadał obywatelstwo rosyjskie) i nagrodę obłożono 30-procentowym podatkiem.
[4]Jeszcze trudniej o wskazanie wyróżniającej się obecnie pisarki-lesbijki, te najwybitniejsze kojarzone są ze sztuką przełomu XIX i XX stulecia (czyli ze Srebrnym Wiekiem, np. Poliksena Sołowiowa) i kilkoma następnymi dziesięcioleciami (np. Sofia Parnok). Na osobne omówienie zasługują stale obecne we współczesnej literaturze rosyjskiej wątki miłości homoseksualnej (m. in. w twórczości Wasilija Aksionowa, Nikołaja Kolady, Władimira Makanina).
[5]Zob. moją krytyczną recenzję jej powieści Kyś: Po albo satyra na taksówkarzy, „Odra” 2002, nr 3.
[6]O utworach O. Robski i M. Arbatowej pisałem w tekście Żenada 3, „Odra” 2007, nr 4.
[7]Urodziła się w Leningradzie, a nie - jak podaje polski wydawca Miłości na całe życie - w Sankt Petersburgu. To coś więcej niż potknięcie onomastyczne, to istotny błąd semantyczny. Do humorystycznego zderzenia tych dwóch różnych porządków kulturowo-cywilizacyjnych dochodzi codziennie w telewizyjnej prognozie pogody: „Dla Sankt Petersburga i Leningradzkiej obłasti”.
[8]Każdy z nas ma zapisaną w pamięci kolejkę swego życia. W kręgach kolekcjonerów wspomnień najwyższą wartość osiągają oczywiście opowieści radzieckie. Profesor Jan Trzynadlowski, znany teoretyk literatury, tamtejszą inicjację ogonkową przeszedł bezboleśnie. Był kiedyś w Moskwie. Wszedł do GUM-u (Gławnyj Uniwiersalnyj Magazin / Główny Dom Towarowy). Przechadzał się między stoiskami. Przy którymś na chwilę się zatrzymał i wtedy niespodziewanie rozpoczęła się sprzedaż kożuszków dziecięcych. Był jednym z ojców założycieli nowej kolejki. Kożuszek kupił wnukowi.
[9]Tu należy koniecznie wspomnieć o Wiktorze Suworowie (właśc. Władimir Rezun, ur. 1947, zwracam uwagę na drogi rosyjskiemu sercu pseudonim), autorze powszechnie znanego Akwarium, który od lat dokonuje dekonstrukcji mitologii radzieckiej (m. in. Lodołamacz, Żołnierze wolności, Dzień„M”, Cień zwycięstwa, Cofam wypowiedziane słowa). W jego marnym stylistycznie pisarstwie niepokoi zaskakująca łatwość pisania i wydawania kolejnych kilkuset stron w twardej oprawie wciąż o tym samym: 1. Związek Radziecki przygotowywał się do napadu na Niemcy i dlatego Stalin, wyprzedzony przez wojska hitlerowskie o kilka dni czy tygodni, nie przygotował kraju do obrony; 2. Żukow był fatalnym dowódcą (niczym przełożeni Szwejka) i złym człowiekiem, łajdakiem, łotrem, który do tego wszystkiego cierpiał na zaburzenia psychiczne. Ktoś inny napisałby o tym książkę albo dwie, a autor Lodołamacza kilkanaście. Natomiast podziwiam Suworowa za odwagę wygłaszania sądów, które nigdy nie zostaną zaakceptowane przez społeczeństwo postradzieckie (czy raczej już: neoradzieckie). Te najbardziej kontrowersyjne dotyczą blokady Leningradu (jego zdaniem, miasto było znakomicie przygotowane do obrony i dlatego Niemcy nigdy nie planowali jego zdobycia) i pewnego generała, który dla „ludzi radzieckich” stał się synonimem zdrady: „Własow służył Hitlerowi. To zdrada ojczyzny. Żukow służył Leninowi... Służyć Hitlerowi to podłość i zdrada. A Leninowi? W czym Lenin jest lepszy od Hitlera? Lenin i Stalin zgładzili więcej ludzi niż Hitler, dlatego z punktu widzenia matematyki wybór Własowa jest lepszy niż wybór Żukowa” (Cofam...).
[10]Smiersz – smiert’ szpionam / śmierć szpiegom; w latach 1943-1946 taką nazwę nosił kontrwywiad wojskowy.
[11]Taką nazwę nosi prowadzone przez niego od 1998 roku talk-showna kanale „Kultura” („Rossija”). Jerofiejew – w towarzystwie innych gadających głów - jest tam najczęściej akademicko nudny i pod każdym względem poprawny. Rosjanie w takich sytuacjach mówią ironicznie: „Dawit intiellektom”.
[12]Moją listę (shortlist) rosyjskich kandydatów do Nobla otwierają Wiktor Jerofiejew i Wasilij Aksionow. Poza tym znajdują się na niej (w kolejności już alfabetycznej): Bełła Achmadulina, Andriej Bitow, Jurij Bujda, Natalia Gorbaniewska, Nikołaj Kolada i Władimir Wojnowicz.
[13]Wśród jego przeciwników byłby wieczny dysydent Władimir Bukowski (I powraca wiatr), którego w 1976 r. wydalono na Zachód w zamian za uwolnienie przez Pinocheta przywódcy komunistów chilijskich, Luisa Corvalana.
Komentarze
Prześlij komentarz